1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie: Wrażliwość to siła

Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie: Wrażliwość to siła

Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)
Największym szczęściem dla rodzica jest to, kiedy dziecko go przerasta. A Ola mnie zdecydowanie przerosła – mówi Jolanta Kwaśniewska. – No i udało ci się mnie wzruszyć… – odpowiada Aleksandra. Z okazji premiery książki pani prezydentowej „Pierwsza dama” w wyjątkowym wywiadzie, którego udzieliły nam wspólnie jako mama i córka, rozmawiamy nie tylko o latach 90. I dekadzie, która zmieniła ich życie, ale też o kobiecej sile i wrażliwości, wierze w drugiego człowieka i radości z małych rzeczy.

Olu, jak to jest być córką ikony?
Przyjemnie, ale zobowiązująco. Masz poczucie, że poprzeczka jest naprawdę bardzo wysoko zawieszona.

Ikoną nazwał ostatnio twoją mamę magazyn „Elle”, ale ikona to też obraz, do którego się modlimy, niedościgniony wzór.
Ja akurat nie jestem typem rywalizatora, obce jest mi przekonanie, że muszę kogoś doścignąć czy przeskoczyć. Choć niewątpliwie czuję, i zawsze czułam, ciężar wyobrażeń na mój temat ze strony osób, które mnie obserwowały. A obserwowały mnie właśnie dlatego, że byłam córką swoich rodziców. Przez 10 lat prezydentury taty dorastałam właściwie na oczach Polaków. I oni zachowywali się wobec mnie pewnie podobnie, jak zachowywaliby się wobec swojego dziecka. Były oczekiwania związane z pracą, jaką powinnam wykonywać – na przykład iść w stronę polityki, która nigdy mnie nie kręciła jako zawód, choć zawsze interesowała w społecznym wymiarze. Kiedy zaczęłam prowadzić lifestyle’owy program w radio, od razu zaczęły się pojawiać głosy: „Ale jak to: lifestyle’owy? Przecież ona ze swoim nazwiskiem powinna poruszać poważniejsze tematy”. Już wtedy wiedziałam, że to jest nieuzasadnione, bo ja nie żyję dla innych, tylko dla siebie, ale naprawdę wiele lat zajęło mi zintegrowanie tego poczucia i zrozumienie, że ja naprawdę nie muszę niczego nikomu udowadniać.

Myślę, że wystarczy być kobietą, by czuć taką presję…
Masz rację, długo, a przynajmniej jeszcze w naszym pokoleniu, to był wspólny los bardzo wielu kobiet, teraz dziewczyny są już w innej sytuacji. Pokolenie Z kompletnie inaczej podchodzi do tego tematu, ale kiedy ja dorastałam, wszystkie musiałyśmy się mierzyć z nieustannymi społecznymi oczekiwaniami.

Pani prezydentowo, a jak to jest być matką superbohaterki?
Cudnie! Duma!

W dodatku superbohaterki wybranej głosami czytelniczek „Wysokich Obcasów”…
To tym bardziej cenne. Z ogromną radością przeczytałam tę informację, bo dowiedziałam się o tym wyróżnieniu z mediów. Oleńka nie jest osobą, która by kiedykolwiek przyszła do mnie i powiedziała: „Mamuś, nagrodzili mnie”. Nie, ja muszę się do takiej informacji dobić sama albo ktoś musi mi powiedzieć: „Jolu, słyszałam. Jak fantastycznie!”. A właśnie tym razem dzwoniło do mnie mnóstwo osób z gratulacjami. To jest naprawdę ogromna satysfakcja dla mamy. Wychowujemy nasze dzieciaki najlepiej, jak potrafimy, ale nie mamy pojęcia, jaką one wybiorą drogę życiową. W dorosłym życiu same dokonują wyborów.

Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters) Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)

Ola dorastała w latach 80. Miałam to szczęście, że mogłam zdecydować, że będę jej „objaśniała świat”, rezygnując z pracy. Pierwsze trzy lata jej życia poświęciłam córce w całości, bo uważam, że to najważniejszy czas w życiu dziecka, ale i rodziny. Wtedy dokonuje się prawdziwe kształtowanie młodego człowieka. Jak on potem tę zapisaną przez nas kartę postanowi w życiu wykorzystać – od nas już nie zależy. Mnie się długo wydawało, że Ola jest nieśmiała, wycofana, jako dzieciak wszystkiego się bała, była takim malutkim słodziakiem, który siedział na huśtawce i prosił: „Mamusiu, bujnij mnie”, podczas gdy ja chciałam, by ona sama się rozhuśtywała, od bandy do bandy, właśnie jak mamusia. Byłam łobuzem, żywym srebrem, włóczyłam się głównie z chłopakami i niewiele sobie robiłam z tego, że miałam poobijane kolana, obciętą piętę czy zdarty nos, raz nawet podczas takiej zabawy kopnął mnie prąd. Ola od początku była inna. Do tego nagle jej tata został prezydentem Polski, pierwszą osobą w państwie.

Przygotowaliście ją jakoś państwo na tę zmianę?
Oczywiście, rozmawialiśmy o tym, ale na pewno nigdy nie było tak, że usiedliśmy we trójkę i powiedzieliśmy: „Ola, musisz zrozumieć, w jakim jesteś miejscu i jakie są oczekiwania wobec ciebie – nie nas, ale Polaków!”. A, jak Ola powiedziała, wszyscy oczekiwali, by świetnie się uczyła i nie sprawiała żadnych kłopotów. I ona taka właśnie była. Stanowiła role model first daughter. Tylko my nigdy jej o to prosiliśmy. Nie chcieliśmy się wtrącać do tego, z kim się przyjaźni, dokąd jeździ czy z kim się umawia. Ludzie czasem mówili: „Jola, ty wiesz, jak to jest mieć w domu nastolatkę”. „Nie wiem”, odpowiadałam. To jest niewiarygodne, ale my nie przerabialiśmy żadnych okresów buntu Oli, żadnych „ja wam pokażę”.

Aleksandra: Cieszę się, że to potwierdzasz, bo mnie nikt nie wierzy, gdy mówię, że nie robiłam żadnych głupot w ramach buntu.

Jolanta: Pytają mnie teraz: „Pani Jolanto, pani się nie buntowała?”. I odpowiadam podobnie. Tak się zdarzyło, taka jest nasza historia. Nie do końca byłyśmy za tym, by mąż brał udział w wyborach prezydenckich, przede wszystkim nie bardzo wierzyłam, że je w ogóle wygra. Ale stało się inaczej.

Wracając do Oli, ona zawsze sama wybierała swoją drogę. W 2004 roku powiedziała, że chce się wyprowadzić z Pałacu Prezydenckiego i zamieszkać w naszym mieszkaniu w Wilanowie. Zrobiliśmy więc remont i Ola się przeprowadziła, co było dla mnie dramatycznym, a nawet traumatycznym wydarzeniem. Ryczałam i myłam okna, by nie zwariować.

Aleksandra: Pamiętam dokładnie minę mamy w dniu, kiedy się wyprowadzałam. „Mamuś, a może ty chcesz pojechać ze mną?”, spytałam. I pojechałaś. Pamiętam też, że tego pierwszego dnia zrobiłam nam makaron. Jadłyśmy go i płakałyśmy obie. Byłam szczęśliwa, że będę na swoim, ale miałam też świadomość, że jest to koniec pewnego etapu. Ale dodam, że zanim się wyprowadziłam, pojechałam do Włoch na pół roku studiować fotografię i historię kina włoskiego, i to było takie pierwsze wybicie się na niepodległość. Byłam bardzo zaskoczona, że się wtedy na to zgodziliście.

Brzmi prawie jak „Rzymskie wakacje”. Skąd taki pomysł?
Zawsze miałam w sobie duże pokłady kreatywności, ale traktowałam to raczej hobbystycznie i nie rozważałam studiów artystycznych. Chodziłam na kółko teatralne, plastyczne, interesowałam się fotografią, ale ostatecznie poszłam na psychologię, bo pokrywała się z przedmiotami, z których byłam dobra, czyli: biologia, polski i matematyka. U nas w rodzinie są głównie lekarze i prawnicy, więc żyłam w przekonianiu, że człowiek musi mieć „poważny” zawód. Na ostatnim roku pomyślałam jednak: a jakby to było studiować coś, co mnie tak bardzo interesuje, mimo że jest niepragmatyczne? Drugi powód był taki, że chciałam sprawdzić, jak odnajdę się w miejscu, w którym ludzie nie wiedzą, kim jestem.

I jak się sprawdziłaś?
Świetnie! Skończyłam studia na samych „A”, czyli piątkach. To była filia New York University we Florencji. Ale kiedy pierwszy raz przyszłam do mamy z pomysłem wyjazdu, byłam przekonana, że zacznie mi wybijać to z głowy. Tymczasem ty od razu się zgodziłaś. Powiedziałaś: „Jeśli to jest to, co chcesz robić, nie widzę problemu”. Natomiast tata był przerażony. Był pewien, że już z tych Włoch nie wrócę, zakocham się, zostanę na zawsze i nigdy nie napiszę pracy magisterskiej.

Jolanta: A była to obawa uzasadniona. Co roku jeździłyście z dziewczynami na kursy językowe na Sycylię, gdzie aż roiło się od zakochanych w polacca bionda chłopaków, których mamy gotowały wam przepyszne pasty. Ja jakoś zawsze byłam Oli pewna. I głęboko przekonana, że w tym momencie jest to jej bardzo potrzebne. Co więcej, że jej się to zwyczajnie należy i że sama, gdybym tylko miała okazję, skorzystałabym z takiej propozycji.

Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters) Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)

Wracając do pytania, na które jeszcze nie skończyłam odpowiadać [śmiech]… Oleńka zawsze była trochę wycofana, ale odkąd się od nas wyprowadziła, najpierw do Włoch, a potem do swojego mieszkania – zaczęła wychodzić z tej swojej skorupy. Kiedy broniła pracy magisterskiej, zaskoczyła nas kolejną decyzją – udziałem w „Tańcu z gwiazdami”. I w tamtym momencie powiedziałam jej, żeby dobrze się nad tym zastanowiła: „Ty nie wiesz, co to jest popularność”. Mijało wtedy 10 lat prezydentury męża i sympatia ludzi do nas była bardzo duża – stale mnie ktoś zaczepiał, chciał ze mną porozmawiać, zrobić sobie zdjęcie, w dodatku działała już prężnie moja fundacja, angażowaliśmy się w mnóstwo działań. Ola mimo wszystko była mało rozpoznawalna. To był też czas, kiedy nie było mediów społecznościowych, telefonów z aparatem, którym można było zrobić zdjęcie z przyczajki… Wiedziałam, że Ola świetnie tańczy, uczyła wtedy zresztą salsy i miała genialne poczucie rytmu, zastanawiałam się tylko, jak ona da radę w warunkach rywalizacji, w dodatku w telewizji. A potem już wszyscy zobaczyli, jaka to jest superdziewczyna. Zajęła drugie miejsce, a po programie posypały się propozycje. Oleńka zaczęła prowadzić program w radio „Niedziela słodko-Kwaśniewska”, robić wywiady dla „Vivy!”. Z dumą patrzyłam więc, jak rośnie, i bolało mnie ogromnie, że przez cały czas spadały na nią gromy pod tytułem: „Leniuch”, „Ta to nic nie robi”, „Do mamusi tylko chodzi”. Podczas gdy ona żyła własnym życiem, na własnych zasadach, i tak rzadko u nas bywała…

Aleksandra: Mamo, bez przesady…

Jolanta: Za rzadko. Czasem, jak wychodziła, to proponowałam jej jakieś kotlety czy coś innego do jedzenia, „Mamuś, dziękuję, mam już coś w domu ugotowane”. I zawsze sama na siebie zarabiała, nie prosiła o wsparcie finansowe.

Aleksandra: To była chyba jedna z najbardziej krzywdzących rzeczy, jakie o mnie wymyślono. Pojawiła się pierwszy raz w jakimś brukowcu, a potem wszyscy ją powielali. Do tej pory zdarza mi się gdzieś przeczytać: „bezrobotna Kwaśniewska wybrała się na zakupy”. Jest to o tyle niesprawiedliwe, że odkąd skończyłam studia, zawsze miałam pracę. Zdarzały się momenty, że tego było nawet za dużo – dwa programy telewizyjne naraz, plus radio, plus gazeta, ale oczywiście nikt tego nie odnotowywał. O tym, że coś robiłam, pisano zwykle wtedy, kiedy daną pracę akurat kończyłam. Czyli kiedy mnie „wywalali”, bo „byłam beznadziejna”, okazywało się, że jednak gdzieś pracowałam… Zresztą właśnie za takie nieprawdziwe, oszczercze artykuły wygrałam proces z „Faktem”. Potrafili na pierwszej stronie napisać, że jestem najdłużej bezrobotną w Polsce, po czym trzy strony dalej zamieszczali obszerne cytaty z wywiadu, który przeprowadziłam dla „Vivy!”, z kompletnym pominięciem tego, że byłam jego autorką. Co w połączeniu z tym że i tak miałam poczucie, że ciągle coś muszę innym udowadniać, było dodatkowo przytłaczające. To kłamstwo, powielone setki razy, stało się powszechnym przekonaniem. Do dziś widzę to w komentarzach na swoim Instagramie, gdzie prowadzę między innymi live’y z tatą, które oglądają wszystkie dziennikarki polityczne w kraju, a potem zapraszają tatę do telewizji, odnosząc się do tego, co powiedział u mnie, ale też gdzie wrzucam informacje o moich podcastach, o piosenkach, które piszę razem z mężem…

Jolanta: Do tego dużo tematów społecznych i akcji, w których bierzesz udział…

Aleksandra: …ale wystarczy, że wrzucę jakiś filmik z wakacji, by ktoś się odezwał: „Takiej to dobrze, nic tylko odpoczywa i wydaje pieniądze rodziców” albo jeszcze lepiej: „podatników”. To jest dopiero absurdalna konstrukcja.

Jolanta: Dlatego jestem bardzo dumna z tego, że Oleńka jest dziś taką silną, zdecydowaną i samostanowiącą o sobie kobietą. Że wyrosła na głos swojego pokolenia, głos współczesnych kobiet. I nikt nie może powiedzieć złośliwie: „Mamusia i tatuś jej załatwili”. Naprawdę największym szczęściem dla rodzica jest to, kiedy dziecko go przerasta. A Ola mnie zdecydowanie przerosła.

Aleksandra: No i udało ci się mnie wzruszyć…

Jolanta: Obie łatwo się wzruszamy, zaraz mamy mokre oczy. Dlatego angażujemy się w różnego rodzaju akcje społeczne. Ja od 30 lat prowadzę Fundację Porozumienie Bez Barier, Ola poszła w moje ślady, jeśli chodzi o kampanie prozdrowotne związane z nowotworami, ale też o prawa kobiet. Do tego Ola pięknie pisze. Jestem największą fanką jej tekstów, zwłaszcza piosenek, które stworzyli z Kubą [Badachem, muzykiem i wokalistą – przyp. red.].

Aleksandra: Mama zadręcza nimi wszystkich.

Jolanta: Gdy powstaje nowa piosenka z twoim tekstem, przesyłam ją rzeczywiście do przyjaciół, którzy nie zawsze śledzą, co się dzieje w waszym życiu. Bo Ola ma w sobie wielką poetyckość. Oczywiście jest 10 pięter nade mną, ale ja też jako dziewczyna pisałam dla mojej mamy wierszyki na Dzień Matki, mocno w stylu księdza Baki: „cny młodziku, migdaliku…”.

Komentarze o zarobkach czy pracy są tym bardziej przykre i niesprawiedliwe, że odkąd w 1995 roku zostaliście państwo rodziną prezydencką, nikt nie pomyślał o tym, że aby wcielić się w rolę pierwszej damy, musiała pani zrezygnować z własnej kariery i zacząć pełnić bardzo odpowiedzialną funkcję, za którą do dziś nie przewiduje się żadnego wynagrodzenia.
Jolanta:
Zaczynałam w ogóle w trudnym momencie. W 1995 roku mówiono o mnie: „Jolanta Kwaśniewska, żona komucha Aleksandra Kwaśniewskiego”. Starano się mnie deprecjonować na każdym kroku i na różne sposoby, łącznie z artykułami w poważnych pismach, jak „Polityka”. Mój tata to wszystko zbierał, wycinał i wkładał do teczki z napisem „Niepochlebne artykuły o Joli i Olku” [śmiech]. Teraz, kiedy pracowałam nad książką „Pierwsza dama”, wszystkie je przejrzałam na nowo, z pewnym, wyznaję, bólem serca. Pomyślałam: jeszcze nic się wtedy nie zdarzyło, ja dopiero próbowałam wchodzić małymi kroczkami w nową rolę, a już mi się dostawało. I to tak obrzydliwie, niefajnie. Ile musiałam mieć w sobie siły, by robić swoje.

Ale generalnie nie narzekam, bo mam poczucie, że z czasem zostało mi to wynagrodzone. Szybko okazało się, że nie ma ważnego wydarzenia, na które nie byłabym zaproszona, i to w roli honorowego gościa, spotkałam się z takim ogromem ludzkiej serdeczności i uznania, że mogłam sobie szczerze pogratulować: „Jola, było warto”. Do dziś podchodzą do mnie różne osoby i dziękują za dekadę prezydentury mojego męża i moją postawę, a czasem za bardzo konkretne rzeczy – odbudowaną szkołę czy jeden z wielu naszych fundacyjnych Motylkowych Szpitali. Nie przespałam tych 10 lat. I to mi daje wielką satysfakcję. Wstaję rano, patrzę na moje odbicie w lustrze, prostuję się i mówię: „Kolejny dobry dzień, idziemy do przodu”.

Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters) Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)

Weszła pani w nową rolę i od razu musiała być pani w niej perfekcyjna, mimo że na początku nie miała pani ani środków, ani ludzi, którzy pomogliby pani się w niej odnaleźć. Mówiłyśmy o oczekiwaniach społecznych, te wobec pani były równie olbrzymie…
Aleksandra:
Trzeba podkreślić, że mama wykonywała mnóstwo pracy za friko, łącznie z tym, że na początku sama kupowała sobie ubrania, robiła makijaż czy płaciła za fryzjera. Potem pani Maria Kaczyńska wprowadziła w tej kwestii nowe porządki i wydatki reprezentacyjne pierwszej damy są już finansowane z budżetu kancelarii prezydenta.

Jolanta: W książce przyznaję, że na samym początku prezydentury męża napisałam do Hillary Clinton i Bernadette Chirac, które ceniłam ogromnie, żeby opowiedziały mi, w jaki sposób działają ich gabinety. Jak to wygląda, czy mają na to fundusze, czy mogę prosić kancelarię o jakieś wsparcie. Żadna z nich mi wtedy nie odpisała. Mimo że – wiem o tym doskonale, bo wiele razy byłam w Waszyngtonie, w Białym Domu i prywatnych apartamentach zarówno Hillary Clinton, jak i Laury Bush – miały mnóstwo osób do pomocy. Na przykład pierwsze damy od zawsze ubierał Oscar de la Renta i wyglądało to tak, że do pokoju wjeżdżał wieszak z kilkoma stylizacjami prosto od projektanta i stylistka sugerowała: „Laura, myślę, że w tym ci będzie najlepiej, do tego masz te buty i tę torebkę”. Tymczasem ja biegałam po różnych sklepach, zastanawiając się, co by mi się przydało na tę czy inną okazję. Do pewnego momentu, kiedy poznałam świetne dziewczyny i wspaniałe projektantki – Terenię Rosati i Ewę Minge. Od początku ogromnym wsparciem była dla mnie też Malina Sobiech, moja przyjaciółka. Wszystkie były niezmiernie pomocne, potrafiły uszyć mi kreację w dwa dni.

Pamiętam, Olu, jak kiedyś powiedziałaś, że jako nastolatka martwiłaś się głównie tym, by nie przynieść rodzicom wstydu. Czy jako rodzina prezydencka też mieliście państwo takie poczucie, że najważniejsze to nie przynieść Polsce wstydu?
Jolanta:
Ależ absolutnie, przecież wtedy traktowano nas jak zaścianek Europy, musieliśmy się dopiero pokazać i wykazać. Jak piszę w książce, na początku uważałam, że mój strój nie ma najmniejszego znaczenia, w mojej garderobie wisiały tylko czarne i szare stroje, myślałam: będę takim szarym wróbelkiem, niech nikt nie patrzy, w co jestem ubrana, tylko słucha, co mam do powiedzenia. Tym bardziej odkąd już wiedziałam, że powstanie fundacja i przystępowaliśmy do pierwszej kampanii związanej z osobami z niepełnosprawnościami – było dla mnie oczywiste, że nie mogę na taką okazję zbytnio się wystroić.

Poza tym wtedy nikt tak skrupulatnie mnie nie obfotografowywał i nie opisywał, co miałam na sobie, jaką torebkę i za ile. Przychodziłam z ważnym przekazem, i to się liczyło. No ale to było w Polsce, natomiast jak wyjeżdżaliśmy gdzieś w świat, na przykład do Paryża, to w gazetach dzień po zawsze pojawiała się informacja, co Jolanta Kwaśniewska miała na sobie. Zrozumiałam, że reprezentuję Polskę także w ten sposób. Zaczęłam z jeszcze większą uwagą kompletować moje stroje, stale podczas zakupów myślałam o tym, kiedy i do czego mi się to czy tamto może przydać.

Zgłosiła się do mnie Bożenka Batycka z propozycją przekazania mi jej pięknych torebek, a ja na to z wielką ochotą przystałam. Woziłam je też w prezencie dla innych pierwszych dam – Bernadette Chirac, Ludmiły Putin, Almy Adamkienė – i każda z nich mówiła: „Piękne te torebki! Co to za firma?”. „Polska marka, polski design”, odpowiadałam. Wszystkie małżonki prezydentów dostawały też ode mnie kosmetyki marki Inglot, a to dlatego, że poznałam pana Wojciecha Inglota, wspaniałego człowieka. „Jolanta, jaki rewelacyjny lakier! Jakie świetne te pomadki!”, słyszałam potem. Ciągle zależało mi na promowaniu Polski.

Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że jako para wypracowaliście państwo wręcz wzór rodziny prezydenckiej, do dziś bardzo pozytywnie oceniany. I byliśmy ogromnie dumni z tego, jak reprezentujecie nas w świecie. Byliście tacy młodzi, świeży, energiczni.
Jolanta: Kiedy zostałam pierwszą damą, byłam młodsza, niż Ola jest teraz, ale trzeba też podkreślić, że to była niezmiernie ważna dekada dla Polski i kształtowania się jej roli w świecie. Czuję się szczęśliwa i dumna, że mieliśmy okazję być właśnie w tym czasie parą prezydencką, poznawać dziesiątki wspaniałych osób, które albo przybywały tutaj, albo gościły nas za granicą, czy wtedy kiedy wstępowaliśmy do NATO albo Unii Europejskiej. W Pałacu Prezydenckim nie było ani chwili nudy, ciągle coś się działo. Czasem człowiek był tym zmordowany, nie powiem. Na przykład wracałam z ciągu spotkań o godzinie 18, a na 19 musiałam się umalować, uczesać i jeszcze zdecydować, co założę, by przez kolejnych parę godzin – z szerokim uśmiechem – kontynuować swoje obowiązki. Piękne czasy.

I właśnie w te piękne lata 90. i 2000 przenosi nas pani książka. Piękne, bo pełne nadziei i entuzjazmu, a także wolne od wszechobecnego dziś Internetu, ale też niewolne od „błędów i wypaczeń”. Już jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, jak bardzo były choćby seksistowskie. Dla pań to są wyłącznie słodkie czy może słodko-gorzkie wspomnienia?
Jolanta:
Powinniśmy chyba powiedzieć, że wspominamy je słodko-Kwaśniewsko [śmiech].

Aleksandra: Mnie jest trudno zachować do nich dystans, bo byłam wtedy zbyt młoda, by umieć to wszystko nazwać. Seksizm był wtedy na porządku dziennym, ale taki po prostu był świat. Mówimy o moich czasach licealnych, a potem studenckich, z których mam w większości bardzo miłe wspomnienia. Najlepszy czas w moim życiu. Zwłaszcza ten spędzony w liceum, które po prostu kochałam. Uczyliśmy się tam bardzo dużo, ale jednocześnie ogromnie wspierano nasze talenty i zainteresowania. Miałam też naprawdę świetne grono rówieśnicze, do tej pory są moimi najlepszymi przyjaciółmi. Po 25 latach od matury. Dyrektor Aureliusz Leżeński, który uczył nas literatury, miał duży wpływ na mój rozwój humanistyczny, a nawet artystyczny, jeśli mogę tak nieskromnie powiedzieć.

Może z dzisiejszej perspektywy miałabym jedynie zastrzeżenia co do pewnych decyzji dorosłych dotyczących zaopiekowania się mną w sytuacjach krytycznych, związanych bezpośrednio z funkcją taty. Dziś widzę, jak absurdalne było to, że kiedy zdawałam maturę, pod drzwiami sali czekali dziennikarze z kamerami i mikrofonami, a jej wyniki zostały podane w głównym wydaniu „Faktów”. To nie miało prawa się zdarzyć. Jakiś gorzki posmak więc pozostał, ale summa summarum wspominam ten czas wyjątkowo dobrze. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że mimo wielkich zmian i ekscytacji z nimi związanej, otwarcia się na Zachód, pewne rzeczy pozostawały nadal niezmienne, jak choćby to, że mężczyzna zarabia lepiej i że wolno mu zdecydowanie więcej. Wtedy się temu podporządkowywałyśmy, dziś wiemy, że to stare, patriarchalne porządki, którym trzeba dawać odpór.

Jolanta: Ja miałam to szczęście, że zawsze pracowałam z mężczyznami, którzy traktowali mnie po partnersku. Nigdy nie spotkałam się z seksizmem wymierzonym prosto we mnie, choć wiem od wielu dziewczyn, moich koleżanek, że było to ich doświadczeniem. Jako młoda kobieta nie rozumiałam wtedy do końca, o czym i po co jest feminizm, bo to ja zarabiałam więcej od facetów i zajmowałam wysokie pozycje zawodowe. Na studiach miałam wokół siebie duże grono kolegów, kilka przyjaciółek, z którymi mam kontakt do dziś, ale jednak przeważnie byli to chłopcy. I jak trzeba było wybrać przewodniczącego rady wydziałowej na Wydziale Prawa i Administracji, koledzy wybrali mnie. A kiedy po urodzeniu i wychowaniu Oli zgłosiłam się do firmy polonijnej PAAT, mój nowy szef zaledwie po trzech miesiącach mojej pracy w roli sekretarki zaproponował mi funkcję dyrektorki do spraw produkcji. Miałam wtedy trzydzieści parę lat. I gdziekolwiek wyjeżdżałam zawodowo, także za granicę, zawsze byłam w męskim otoczeniu, w dodatku ubrana w krótką spódniczkę, z włosami zrobionymi na „Aniołki Charliego”. Zwracałam na siebie uwagę, ale zawsze wprowadzałam pewien dystans.

Wspierał mnie zarówno mój mąż, mój tata, jak i mój szef… Znam mnóstwo sytuacji przemocowych, ale sama ich nigdy nie doświadczyłam. W Fundacji współorganizowaliśmy konkurs „Białej wstążki” wraz z Centrum Praw Kobiet, wyszukując i nagradzając mężczyzn walczących o kobiety, niegodzących się na przemoc wobec nich. Od lat biorę udział w spotkaniach z kobietami w całym kraju, mówiąc, jak wzmacniać siebie, jak uwierzyć w swoją sprawczość, jak włączać partnerów we wspólne prowadzenie domu i wychowanie dzieci. Dlatego nigdy nie mogłam się zgodzić na to, że właściwie światową normą jest, że kobieta na takim samym stanowisku i z takimi samymi kompetencjami ma pensję o 10, a w Polsce w pewnym czasie o 17 procent niższą niż jej kolega. Ciągle jest wiele do zrobienia w kwestii równouprawnienia.

Myślę, że pani historia jest dobrym przykładem na to, jak mogłoby to wyglądać, bo chyba się zgodzimy, że przeważnie wyglądało i wygląda inaczej.
Aleksandra:
Ile znamy historii choćby o tym, że jeśli jakaś kobieta brała udział we wspólnym panelu z mężczyznami – i wszyscy mieli dyrektorskie stanowiska – to oni byli przedstawiani z imienia, nazwiska i stanowiska, a ona jako pani Dorotka? I przez długi czas nie miałyśmy nawet poczucia, że możemy zaprotestować, powiedzieć: „Nie jestem panią Dorotką, proszę mnie przedstawić tak samo jak moich przedmówców”.

Długo nie uczono nas walki o siebie, stawiania granic, nie wzmacniano pewności siebie…
Jolanta:
Zostaliśmy wszyscy wychowani w społeczeństwie patriarchalnym, gdzie najważniejszy był pater familias, do którego zwracano się z uniżonością. To on miał zawsze ostatnie słowo.

Aleksandra: Jasne jest, że powinno się stawiać granice, tylko z czegoś się bierze to, że długo bałyśmy się to robić. Dziewczynki uczono przecież, żeby były grzeczne i miłe, ustępowały chłopcom, nie wtrącały się w nie swoje sprawy. Miały się cały czas dostosowywać do otoczenia, a potem słyszały zarzuty: „Dlaczego po prostu nie wstałaś i nie wyszłaś? Dlaczego nie powiedziałaś: nie?”.

Jolanta: To wszystko powinno się wynosić z domu, ale przecież mój dom był bardzo patriarchalny. Moja mateńka była cichutka, podporządkowana, uległa. Za to zawsze dmuchała w moje skrzydła, mówiła mi: „Możesz wszystko”. Mój tata, oficer wojska polskiego, pułkownik, był srogim i wymagającym rodzicem. Niezwykle rzadko zdarzało się, że wkładał na głowę futro mojej mateńki, które przywiózł jej z Korei – długie aż do ziemi, piękne – i biegał za mną i moimi siostrami, krzycząc: „Czy boicie się Czarnego Luda?”. A my uciekałyśmy z jeszcze większym krzykiem: „Nieeee”. Opowiadam o tym, bo to był ewenement. Więc jak to możliwe, że z Olkiem stworzyliśmy taki partnerski dom?

Aleksandra: Moim zdaniem dlatego, że byłaś jednak córeczką tatusia.

Nazywaną nawet przez niego Włodkiem.
Jolanta:
Tak rzeczywiście było. Moja starsza siostra była Niusią, młodsza – Lalą, a ja – Włodkiem. Przez całe dzieciństwo tata bardzo dużo ode mnie wymagał, ale kiedy już po wszystkich swoich problemach zdrowotnych i operacjach opuścił wojsko – stał się ogromnie wspierający. Doszło do tego, że jak Ola brała udział w „Tańcu z gwiazdami”, to nagrywał każdy odcinek i wycinał każdą informację, jaka pojawiła się w prasie. Raz do mnie zadzwonił: „Joluniu, powiedz Oli, żeby oni wreszcie zaczęli jej szyć jakieś fajne sukienki, ona jedna wygląda tam jak matrona” [śmiech].

Ola, która wyszła z domu – powiedziałabym – bardzo równościowego, myśli już zupełnie inaczej. Jedyny przekaz, jaki od nas dostała, to: „Masz być szczęśliwa, rób, co chcesz, sięgaj gwiazd”. Bo dziecko powinno żyć swoim życiem. A jednocześnie stale dostawać wsparcie ze strony rodziców. Niestety, w wielu domach tego wsparcia właśnie brakuje.

Wsparcia i zaufania, bo to drugie też zapamiętałam z pani opowieści. Dużo mówiła pani o wrażliwości, że czasem matki boją się, że ich ciche i delikatne córki nie będą miały w życiu lekko. Niedawno psycholożka Marta Niedźwiecka na spotkaniu poświęconym swojej nowej książce opowiadała, że zdarzało się jej powstrzymywać cisnące się do oczu łzy, by nie wyjść na nieprofesjonalną. Ale czy nie jest tak, że wrażliwość jest właśnie największą siłą? Zwłaszcza nas, kobiet, które latami przekonywano, że to słabość.
Aleksandra:
Ja mam podobnie jak Marta, czyli strasznie się wstydzę, kiedy czuję, że szklą mi się oczy publicznie, i jestem przerażona, że zaraz wszyscy zobaczą, jak się rozklejam. Bo absolutnie jestem przekonana, że byłoby to oznaką mojej słabości. Z jednej strony wiem, że to, że się popłaczę, niczego mi nie odbiera, a z drugiej wiem, że zostanie to źle odebrane, dlatego się powstrzymuję.

Jolanta: Ja mam generalnie tak samo.

Ja też.
Aleksandra:
Jednocześnie potwornie mnie irytuje – spotkałam się z tym także w pracy, i to całkiem niedawno – kiedy słyszę: „bo kobiety są takie emocjonalne”. Czyli smutek czy wzruszenie są emocją, ale złość, którą tak często wyrażają mężczyźni, już nie? To świetnie widać choćby w tenisie, którego jestem wielką fanką – jak kobieta po meczu się popłacze, to zaraz słyszy komentarze, że powinna bardziej pracować nad sobą, ale jak facet zacznie trzaskać rakietą o kort, to jest to jak najbardziej zrozumiałe. Ostatnio czytałam o ciekawych badaniach, które dowiodły, że mężczyźni podejmują o wiele więcej decyzji pod wpływem emocji niż kobiety. Chyba pora nazwać to zdanie o nademocjonalności kobiet krzywdzącym i nieprawdziwym stereotypem.

Jolanta: A ja jestem bardzo emocjonalna, dlatego też wielokrotnie powtarzałam, że byłam nieodpowiednią osobą w nieodpowiednim miejscu. Ola świadkiem, że jak oglądamy jakiś piękny film, to potrafię płakać jak bóbr, ale są takie sytuacje, w których uważam, że powstrzymanie łez jest jak najbardziej wskazane. Mam na myśli choćby spotkania z chorymi dziećmi na oddziałach białaczkowych. Zawsze wtedy staram się przywołać na twarz uśmiech i być najpogodniejszą wersją siebie. Widzę na przykład dziewczynkę po którejś z kolei chemii, bez rzęs, bez włosów, bledziutką, więc mówię jej, żeby się nie martwiła włosami, bo spotykałam dzieciaki, którym po chemioterapii odrastały jeszcze piękniejsze niż wcześniej. „Jakie miałaś włosy?” „A takie prościutkie”. „To może teraz odrosną ci kręcone?” „Ale ja bym chciała mieć kręcone włosy!” Tak sobie miło rozmawiamy, po czym przechodzę do następnej sali, a w przejściu słyszę od lekarza, że, niestety, to dziecko będzie żyło może jeszcze miesiąc. I momentalnie w gardle robi mi się wielka gula, a z oczu tryskają łzy. Wyciągam chusteczkę, żeby osuszyć twarz i szybko doprowadzić się do porządku, nie wyjdę przecież w takim stanie do tych cudownych, dzielnych dzieci. Takich sytuacji miałam dziesiątki. Także wtedy kiedy spotykałam się z żonami żołnierzy, którzy zginęli w Afganistanie, czy z dziećmi, które straciły ojca podczas wypadku w kopalni. To są, muszę przyznać, najtrudniejsze momenty w mojej pracy. Od zawsze miałam z nimi problem.

Ale przypomnę też pewne zdarzenie, o którym zresztą opowiadam w książce, a mianowicie, kiedy pierwszy raz spotkałam się z Paulem Coelhem. Przyjechał do Polski na Tęczowy Most – letni obóz pod Olsztynkiem, organizowany przez moją fundację w ramach Szkół Tolerancji. To był zdaje się 2000 rok. Bardzo chciałam mu powiedzieć, jakie wrażenie zrobiły na mnie jego książki, tymczasem pierwszy odezwał się on, mówiąc, jak bardzo mnie podziwia i jak bardzo mi dziękuje za to, co robię dla dzieci chorych na białaczkę. Po czym wyznał mi, że jedno z dzieci w jego rodzinie niedawno zmarło na tę chorobę. Siedzimy więc sobie razem, bez fotoreporterów, bez dziennikarzy i oboje płaczemy. Łzy świadczą o naszym człowieczeństwie.

Mimo to zawsze kiedy wpychano mnie w rolę przyszłej prezydentki, a dzieje się to do dzisiaj, myślałam sobie, jak to by wyglądało, gdybym jako pani prezydent na spotkaniu z kawalerami Virtuti Militari czy wdowami po żołnierzach zaczęła płakać.

A ja bym chciała zobaczyć prezydentkę, która publicznie płacze. Przy pani książce też płakałam i z tego, co pamiętam, Emilia Padoł, która przeprowadza z panią ten wywiad rzekę, kilka razy też była bliska łez, jeśli już nie we łzach.
I wtedy mówiłam do Emilii: „Dobra, koniec bajki, wyłączaj dyktafon, bo zaraz będziemy tu obie ryczały, a jest robota do zrobienia”. Zdecydowanie jestem największym chlipkiem w naszej rodzinie, choć przyznam, że mój mąż też się czasem razem z nami wzrusza…

Aleksandra: Najczęściej na filmach o zwierzętach. Wtedy płaczemy grupowo.

Czyli łatwość do wzruszeń, Olu, masz po mamie. I tu zaryzykuję, że podobnie jak drugą cechę, która wydawałaby się jej przeciwieństwem, tymczasem moim zdaniem jest jej konsekwencją, a mianowicie skłonność do cieszenia się życiem.
Aleksandra:
Myślę, że dobrze nas tu wyczułaś. Ale to jest coś, co jest bardzo charakterystyczne dla obojga moich rodziców i co po nich szczęśliwie przejęłam. My się nakręcamy tym, jak jest fajnie.

I to nie musi być wcale Bóg wie co. Lubimy i umiemy celebrować małe rzeczy. A jak znajdujemy się w miłych okolicznościach, to staramy się wycisnąć z tego, jak najwięcej się da. Na przykład na Mazurach, gdzie mamy działkę, dom i malutką łódkę, która cieszy nas tak, jakby to był najbardziej luksusowy jacht.

Jolanta: 4,80 metra szczęścia.

Aleksandra: Mieszczą się na niej maksymalnie cztery osoby, nie licząc psów, a my przesiadujemy na niej godzinami, pogryzając krakersy z pastą z tuńczyka czy jakąś sałatkę, ciesząc się, że po prostu jesteśmy razem. I rodzice mnie tego nauczyli.

Jolanta: Zasada małej łyżki, jak ja to mówię.

Aleksandra: Ale też nauczyli mnie, by nie zadowalać się bylejakością. Czyli nawet jeśli przygotowuję jedzenie tylko dla siebie czy dla siebie i męża, to staram się, żeby było ładnie. Żeby była serwetka, naczynia i sztućce ułożone tak, jak trzeba, żeby to jedzenie dobrze wyglądało na talerzu, czyli żeby zrobiło ci się miło już w momencie, kiedy siadasz do stołu. Jeszcze zanim nawet zaczniesz jeść.

Jolanta: A Ola, muszę zaznaczyć, wspaniale gotuje. Zawsze cieszę się, kiedy jesteśmy gdzieś razem i Ola przejmuje pałeczkę w kuchni. Mąż zresztą też świetnie to robi.

U Kwaśniewskich każdy ma swoją specjalizację. Wszystko sobie wynotowałam. Prezydent Aleksander Kwaśniewski jest świetnym pizzamanem. Ola specjalizuje się w kuchni włoskiej i owocach morza, pani prezydentowa – w zupach oraz dorszu na szpinaku.
Jolanta:
Mąż ostatnio zrobił też świetną chińszczyznę. A Oli pasty i risotta są znakomite. Często jak zamawiamy z mężem jakieś dania w restauracji, to mówię Oli, zupełnie szczerze, że nie umywały się do tego, co ona przyrządza. Ale i kuchnia azjatycka świetnie nam wychodzi. Olu, przyznaj, mamusi zupa rybna – górny poziom. No lubimy gotować, a jak już gotujemy, to robimy to najlepiej, jak potrafimy.

Wracając do bylejakości, to nie znoszę jej w jakimkolwiek wymiarze. Zwłaszcza w związkach. Czasem słyszę, jak ludzie mówią: „Tyle państwo osiągnęli jako para prezydencka”. Nie, najważniejszą rzeczą jest rodzina, bliskość i wzajemne wsparcie. To, że wybrałam sobie takiego partnera na życie…

Aleksandra: Nawzajem siebie wybraliście…

Jolanta: No tak, Olek mocno o mnie walczył… W tym roku mija 45. rocznica naszego małżeństwa i muszę przyznać z satysfakcją, że mamy taki fajny, kumplowski przelot. Nie wyobrażam sobie, żebym gdzieś się wybrała i potem nie opowiedziała mojemu Olusiowi, kogo tam spotkałam i co się działo. Albo żebyśmy sobie z Olą nie poleciły książki, którą właśnie któraś z nas skończyła. Najwięcej radości dają nam jednak spotkania z ludźmi, one nas najbardziej napędzają. Dlatego póki starczy życia, trzeba jeździć po Polsce, po świecie, poznawać nowe miejsca i nowych ludzi. To człowieka bardzo ubogaca.

Aleksandra: Może tylko dodam, że wiara w ludzi w wykonaniu moich rodziców jest wprost niewiarygodna. Czasem, kiedy słucham ich opowieści, jestem przerażona. Ostatnio na ulicy w Szwajcarii zaczepiła ich para z Polski, zaprosiła na obiad, a rodzice z nimi poszli. Złapałam się za głowę: „Ale jak to: sami, z dopiero co poznaną na ulicy parą?!”. No i okazało się, że mieli oczywiście rację. Od tamtej pory spotykaliśmy się z nimi wielokrotnie i są to rzeczywiście przesympatyczni i bardzo ciekawi ludzie.

Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters) Jolanta i Aleksandra Kwaśniewskie (Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters)

Podobno kiedy byłaś nastolatką, tata rzucił ci wyzwanie, żebyś miała co najmniej tyle odwiedzonych krajów na koncie, ile masz lat.
Aleksandra:
To była taka nasza niepisana umowa. Bardzo długo tego pilnowaliśmy i liczyliśmy skrupulatnie. W pewnym momencie zrobiła się już taka nadwyżka, że przestaliśmy liczyć, ale trzeba zauważyć, że się starzeję i ta liczba może zacząć spadać [śmiech].

Ale jaki cudowny komunikat za tym idzie. „Kochanie, poznawaj świat, bądź go ciągle głodna”.
Jolanta:
Poznawaj świat i ludzi. Nie można wszystkiego odkładać na potem. Znam osoby, które odkładały pieniądze, gromadziły kapitał i nie wydawały ich na takie przyjemności jak podróże, bo na to jeszcze będzie czas, a w konsekwencji nigdy nie pojechały do miejsc, o których myślały, bo przyszła jakaś choroba, trudna sytuacja życiowa, czasem tragedia. Dopóki ma się siły i zdrowie, warto to doceniać i realizować marzenia.

Aleksandra: Mój stosunek do podróży jest taki, że chcę czegoś doświadczyć, coś przeżyć, a nie mieć „instagramowe” wakacje. Nie interesują mnie hotele all inclusive, choć rozumiem, że ktoś może chcieć się w takim zatrzymać. Mnie chodzi raczej o to, by nie unikać sytuacji, które mogą być niewygodne czy nie takie, jak sobie wyobrażaliśmy. Nie ma co się bać tego, że może nie znamy języka albo że zabłądzimy – warto próbować, być ciekawym. Mam na koncie kilka przygód, które w tamtym momencie nie były komfortowe, ale to właśnie je do dziś pamiętam i o nich opowiadam znajomym na wspólnych spotkaniach. Nie te momenty, w których leżałam w hamaku i ktoś mi przyniósł drinka.

Nie do końca lubię ten zwrot o wychodzeniu ze strefy komfortu, bo mam wrażenie, że bardzo często jest on namawianiem innych do zrobienia czegoś na siłę i wbrew sobie, ale jeśli chodzi o podróże, to zdecydowanie coś w tym jest. A nawiązując do tego, co powiedziała mama, to kiedy zaczęła się pandemia i tak trwała i trwała, a potem jeszcze doszła wojna w Ukrainie – to jedną z moich pierwszych myśli było to, jak bardzo jestem szczęśliwa, że nie odkładaliśmy z Kubą podróży na potem. I że nie warto odkładać niczego, na co naprawdę ma się ochotę.

Jolanta: W przyszłym roku skończę 70 lat. Zdaję sobie sprawę, że nie mam żadnego wpływu na to, co było, to jest już zamknięta karta. Nie mam też wpływu na to, co będzie – ostatnie lata pokazały nam dobitnie, że z naszych planów pan Bóg się śmieje. Jesteśmy tu i teraz, cieszmy się chwilą i drobnymi rzeczami, okazujmy sobie jak najwięcej uczuć i wzajemnego wsparcia. I miejmy dla siebie zawsze dobre słowo. Mówmy też te najważniejsze, jak „Kocham cię” czy „Jesteś moim światem”. Potem żałuje się, że tych słów nie powiedziało się we właściwym momencie, kiedy jeszcze był czas. Na przykład ja żałuję, że nie mówiłam tego wystarczająco często moim rodzicom.

To, co najbardziej zapamiętałam z pani książki i co jest też w tej rozmowie, to ogromny szacunek oraz czułość, jaką sobie nawzajem okazujecie jako matka i córka. Kilka razy pada w niej określenie „mój dobry mąż”, nie mówiąc już o zdrobnieniu „Oleńka”, które zawsze mnie ujmuje. Myślę, że dla wielu Polek i Polaków wyznaczyłyście też panie wzór, jeśli chodzi o udany i trwały związek. Choć pewnie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, o czym powiedziała mi ostatnio znajoma, która sama jest w szczęśliwym i udanym małżeństwie, że nie ma związków idealnych. Z czymś trzeba się pogodzić, coś opłakać. Ważne by wiedzieć, że chce się być z tą drugą osobą mimo wszystko.
Jolanta:
Mój mąż jest człowiekiem pasji, którą w jego wypadku zawsze była polityka. Nigdy nie pracował na pół etatu. Nigdy się przeciwko temu nie buntowałam, choć bywało mi z tym trudno. Ja po prostu wiedziałam, dlaczego to robi, że jest to dla niego ważne. Ola też wyszła za człowieka pasji, który w dodatku pracuje w każdy weekend.

Aleksandra: I tak było od początku, co nigdy nie stanowiło dla mnie jakiegoś problemu. Czasem, jak słyszę, że małżeństwo to jest ciężka praca, że nad związkiem trzeba pracować…

Jolanta: Bo trzeba…

Aleksandra: No ale też bez przesady z tą ciężką pracą. Znam pary, które są ze sobą od czterech miesięcy i już umawiają się na wspólną terapię. Myślę, że z dużą pewnością można przypuszczać, że nic z tego nie będzie.

Jolanta: Moim zdaniem to znaczy, że w momencie wyboru ci ludzie żyli w jakiejś bańce, a potem przyszło otrzeźwienie, bo okazało się, że codzienność nie jest taka, jak sobie wyobrażali.

Aleksandra: Może patrzyli nie na to, co trzeba, albo byli pod jakąś presją – czasu lub innych ludzi. A może pożądanie przykryło im inne rzeczy. Zawsze są jakieś rzeczy do przepracowania, trzeba się dotrzeć, ustalić zasady, ale w moim odczuciu jeśli ludzie naprawdę się dobrali i naprawdę siebie lubią, to nie będzie żaden przemęcz. Nie wyobrażam sobie, żeby być w relacji, nad którą każdego dnia trzeba mocno pracować. To jest w dużej mierze kwestia dobrej komunikacji. My z Kubą nauczyliśmy się bardzo szybko przegadywać, jak coś jest nie tak. Rozkładamy na czynniki pierwsze motywacje i co kogo zabolało, w związku z tym bardzo szybko przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Ale też nie jest tak, że my tu odgrywamy jakiś lukrowany obrazek, a za zamkniętymi drzwiami jest orka na ugorze.

Jolanta: Zabrzmię jak stara zrzęda, ale w pokoleniu, z którego ja jestem, jak tylko coś się psuło, to się to coś naprawiało. Ola przerabia z Kubą takie sytuacje na bieżąco, ale myślę, że jest wiele par, które mówią wtedy „Nie, to nie”, trzaskają drzwiami i wychodzą. A potem dniami a nawet tygodniami trwają w urazie i nienawiści do siebie, nie pamiętając właściwie, o co się pokłócili, gdzie tkwił problem.

Często w wywiadach jestem pytana, czy nie przeszkadza mi, że dla kariery męża musiałam tyle poświęcić. Faktem jest, że mogłam kontynuować swoją ścieżkę na swoich warunkach – czy to na uczelni, czy to jako prawniczka, czy w ministerstwie sprawiedliwości, ale każdy człowiek ma jakieś priorytety, hierarchię ważności, poczucie obowiązku. Na przykład podczas całego stanu wojennego nieważne było dla mnie to, że miałam jedynie dwie pary spodni, a Oleńka kilka śpioszków zdobytych od koleżanek, bo mieliśmy siebie. Byliśmy młodzi, byliśmy zakochani i cieszyliśmy się naprawdę z małych rzeczy – z tego, że upolowałam niebieskie mydło Karat, które, jak się potem okazało, okropnie brudziło ręce.

Trzeba umieć dobrze ocenić zastaną sytuację. Bardzo się cieszę, że dla wielu osób jestem kimś ważnym, kimś, kto nawet – tak jak mój mąż – mógłby zrobić karierę w polityce. Proponowano mi to zresztą raz, drugi i piąty, ale w naszym domu jest tylko jedna osoba, która ma talent polityczny, i jest nią Olek. W tym, co robi, jest świetny. I był świetnym prezydentem.

Podobno każdy powinien umieć robić w życiu dobrze choć jedną rzecz. Co zatem jest pań największym talentem? Takim, o który ludzie pań nie podejrzewają….
Jolanta:
Na przykład ja mam talent do sprzątania oraz do urządzania wnętrz – w każdym miejscu, w którym mieszkaliśmy, umiałam – i potrzebowałam – stworzyć choć namiastkę domu.

Aleksandra: Obie jesteśmy utalentowane kulinarnie. I tanecznie. Także… wokalnie.

Jolanta: Mamy naprawdę fajnie zgrane głosy. A Ola jest świetna w otwieraniu różnych rzeczy: zwłaszcza butelek i słoików. Już nie mówiąc o oczywistym talencie, czyli tym literackim…

Aleksandra: Już wiem, jaki masz największy talent. Grzybiarski! I to taki, że potrafisz nawet z samochodu wypatrzeć piękny okaz. A ja mam talent do rozpalania ognia.

Spokojnie można by z paniami zamieszkać w lesie.
Jolanta:
O, tak! Natura to moje ukochane miejsce. Ludzie czasem mówią, że nie wyobrażają sobie mnie w dresie, więc może to niektórych zdziwi, ale jestem też prawdziwą dresiarą. Obie z Olą jesteśmy. Dlatego tak zaskoczyło mnie, jak usłyszałam w niedawnym wywiadzie: „Bo pani jest taka dworska”. Dworska? Nie, ja jestem swojska.

Olu, nie wiem, czy ta konstatacja cię ucieszy, czy zmartwi, ale pomyślałam sobie, że powstała już książka „Prezydent” Aleksandra Kwaśniewskiego, powstała „Pierwsza dama” Jolanty Kwaśniewskiej. Jak sądzisz, kto teraz powinien napisać książkę?
No jak to kto? Kuba!

materiały prasowe materiały prasowe

Jolanta Kwaśniewska pierwsza dama RP w latach 1995–2005, prawniczka, bizneswoman, założycielka i prezeska Fundacji Porozumienie Bez Barier. Właśnie ukazała się jej rozmowa z Emilią Padoł „Pierwsza dama”.

Aleksandra Kwaśniewska dziennikarka i prezenterka telewizyjna, autorka tekstów piosenek. Obecnie we współpracy z marką YES prowadzi podcast „Jestem kobietą”.

Za pomoc w realizacji sesji dziękujemy Concept_11, ul. Szeroki Dunaj 11 w Warszawie

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze