1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Marcin Dorociński: „Trzeba znać umiar”

Marcin Dorociński: „Trzeba znać umiar”

Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Najnowszą rolą udowadnia, że jest w znakomitej formie. Nie tylko aktorskiej. Mimo międzynarodowego sukcesu Marcin Dorociński nie zapomina o swoich korzeniach. Ma duży dystans do sławy i blichtru. Wciąż najważniejsza dla niego jest rodzina. Ale też to, by zagrać w ping-ponga z kolegami, wyjść na spacer z psem, przeżyć coś fajnego.

„Minghun” to w kulturze chińskiej małżeństwo w życiu pozagrobowym, ale też tytuł filmu Jana P. Matuszyńskiego, który bezpośrednio do tego rytuału nawiązuje. Zagrałeś główną rolę, ojca mierzącego się ze stratą ukochanej córki. Jakie to było doświadczenie?
To była bardzo osobista i wyjątkowa podróż, która uświadomiła mi, że powiedzenie: „Nie ma ludzi niezastąpionych” jest nie zawsze prawdą. Bo jak się traci kogoś, kogo się bardzo kocha, kogoś bliskiego, to nie da się go nikim ani niczym zastąpić. Zdjęcia do „Minghuna” zbiegły się z problemami zdrowotnymi w mojej rodzinie. Kiedy oglądam teraz ten film, pamiętam, o czym myślałem w tej czy innej scenie. Droga, którą przechodzi moja postać, w dziwny sposób skrzyżowała się z moją prywatną drogą i dlatego „Minghun” jest dla mnie szczególnym filmem. I bardzo doceniałem, że podczas pierwszych pokazów ludzie zostawali, dziękowali za wspólne przeżycie, chcieli porozmawiać, podzielić się swoimi doświadczeniami, a czasem po prostu się przytulić.

My, aktorzy, jesteśmy elektronami, które przenoszą emocje. Czytamy scenariusz, podoba nam się raz bardziej, raz mniej, ale im silniej się w nim zakochamy, a co więcej, im mocniej zakocha się w nas, aktorach, reżyser, tym piękniej się za to odpłacamy. Ludzie odbierają emocje, jakie wkładamy w rolę, i tak rodzi się więź z widzami.

Jesteś aktorem, który używa bardzo delikatnych środków wyrazu, by zbudować charakter postaci. To rzadkie. Preferujesz aktorski minimalizm. Spojrzenie, mimika, sposób poruszania się wystarczają, byś przekazał to „coś”. Co zapewne oznacza, że bardzo dokładnie analizujesz swoich bohaterów. Tak było w „Róży”, „Obławie”, tak jest i w „Minghunie”.
Zawsze powtarzam, że jestem tylko aktorem. Chłopakiem ze wsi, szczęśliwym, że może uprawiać ten zawód. Bo on daje mi wiele radości. Jednocześnie mogę być normalnym, zwykłym facetem, odwożącym dzieci do szkoły, pijącym kawę w kawiarni, wyprowadzającym psa koło domu.

Któryś z profesorów powiedział mi, że szkoła teatralna jest po to, żeby student przyjął jak najwięcej od swoich nauczycieli i aktorskich mentorów, a potem postarał się wrócić do samego siebie. Zasymilował jak najwięcej się da, ale nie kopiował, nie naśladował, tylko czerpał z siebie. Długo myślałem, że muszę zabić w sobie te wiejskie korzenie, tę prostotę, którą uwielbiam i której nie chciałbym nigdy stracić. Traktuję swoje pochodzenie jako moją siłę i coś, co mnie ukształtowało. Wyszedłem już z kompleksu wsi.

Skoro mamy być prawdziwi w filmie – w tym udawanym mimo wszystko świecie – to staram się działać jak w aikido: wykorzystać energię swoją i przeciwnika, a w tym wypadku aktorów, z którymi gram. Lubię się przyglądać kolegom. Kiedyś wydawało mi się, że tylko ja będę miał fajne pomysły, ale im jestem starszy, tym bardziej lubię obserwować innych, słuchać, dostosowywać się i patrzeć, dokąd nas to zaprowadzi. Oczywiście dużo proponuję od siebie, ale niczego nie forsuję.

Praca przy „Minghunie” to była wielka przyjemność. Na przykład Daxing Zhang, chiński aktor, mieszkający w Stanach Zjednoczonych, ma swój własny sposób pracy...

Wnosi też zupełnie inny bagaż kulturowy, który na pewno miał znaczenie w waszej wzajemnej relacji.
Właśnie do tego zmierzałem – to było ciekawe spotkanie nie tylko z aktorem, ale też z człowiekiem.

W ostatnich latach miałeś dużo okazji, by obserwować, jak pracują inni. Jesteś chyba jedynym aktorem twojego pokolenia w Polsce, który ma tak szerokie doświadczenie w pracy na planach międzynarodowych.
A wiesz, że to zabawne, bo za każdym razem, gdy jadę za granicę, trzęsą mi się portki. Powtarzam sobie: „Boże, żeby tylko nie przynieść wstydu”.

Ale komu?
Przede wszystkim sobie, a w dalszej kolejności – rodzinie oraz krajowi. [śmiech] Ja się zawsze denerwuję. Nawet teraz, jak kręciliśmy „Teściów 3”, przed pierwszym dniem zdjęciowym nie mogłem zasnąć. I nie jest to żadna kokieteria. Może mi to kiedyś minie, a może nie.

A może nie powinno minąć? Może tak powinno być?
Nie wiem, czasami mnie to za dużo kosztuje.

Ostatnio pracowałem z Kennethem Branaghem w filmie „Mayday”, mieliśmy zdjęcia w Kanadzie, na Węgrzech. Cudowny był moment kręcenia sceny przesłuchania z nim i Ryanem Reynoldsem. Gram tam oczywiście groźnego gościa – więcej nie mogę, niestety, powiedzieć. Długa scena, pełna gadania, nagrywaliśmy ją dwa dni – najpierw kamery na nich, potem na mnie. I nagle w samym środku ujęcia pojawia mi się taki obraz, że jestem w moim rodzinnym Kłudzienku na boisku, mam 15 lat i myślę sobie, co będę robił w życiu. Uśmiechnąłem się, co świetnie korespondowało z tym, że gram faceta, który zaraz komuś zrobi krzywdę. Po scenie Branagh mówi do mnie: „Ale super to było z tym uśmiechem! O czym wtedy pomyślałeś?”. „O dzieciństwie – odpowiedziałem. – Ja wtedy nawet nie marzyłem, że będę z tobą kiedykolwiek grał”.

A mnie się wydaje, że to zdenerwowanie, o którym mówisz, towarzyszy też największym. Im także zależy, żeby dostać rolę, wypaść jak najlepiej, zostać docenionym. Konkurencja jest bardzo duża.
Oczywiście, że tak. Wielcy są bardzo ambitni. Na planie „Mayday” mieliśmy dużo scen walki i bijatyk. Kenneth, który nie jest już najmłodszy, przychodził regularnie na zajęcia ze mną i Ryanem. Widziałem, że mu zależy. Już nie mówiąc o Tomie Cruisie, który chce wszystko robić sam. I nawet jak sobie złamie rękę czy nogę, to dalej biegnie, bo trzeba dokończyć ujęcie. Ja chyba nie miałbym aż tyle samozaparcia.

Natomiast na pewno możliwość grania za granicą daje nową perspektywę. To, co mi się podoba na Zachodzie, to kultura pracy. Tam każdy jest zadowolony. Może udają, ale wygląda na to, że są dobrze opłacani i naprawdę szczęśliwi, że to robią. Nikt nie narzeka, nie ma jęczenia.

Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters) Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)

A w jaki sposób przychodzą do ciebie propozycje pracy w międzynarodowych produkcjach, jak na przykład serialu „Gambit królowej”?
Jeżdżę co roku na festiwal do Irlandii organizowany przez mojego agenta. Richard zaprasza aktorów, których reprezentuje i umawia ich na spotkania z reżyserami obsady z całego świata. Spotykasz ludzi z Danii, Stanów czy Francji i masz 15 minut na powiedzenie im czegoś o sobie. Między innymi dzięki temu – kontaktom, spotkaniom, networkingowi – dostawałem propozycje. Ale nie zapominajmy też o żmudnej, codziennej pracy w Polsce: wysyłaniu materiałów do agentów, reżyserów, reżyserów obsady.

Kapitalny pomysł!
Genialny! Rysiek jest świetny. Zresztą wszystko to wymyślił jego ojciec, prowadzą właściwie family business.

Czujesz, że jesteś już aktorem międzynarodowym?
Tak... ale generalnie to ze wsi jestem. [śmiech]

Ależ ta wieś w tobie siedzi.
To są moje korzenie, moja mama jest ze wsi, mój tata też. Nie mówię, że mi słoma z butów wystaje, tylko, że ta wieś to dla mnie podstawa. Poszanowanie pracy, poszanowanie ludzi, mówienie „dzień dobry”, „dziękuję”, „przepraszam”, „proszę” – to wszystko jest dla mnie bardzo ważne. Tak jak moi koledzy, z którymi się wychowałem i z którymi do tej pory mam kontakt. Przyjaźnimy się, gramy razem w ping-ponga, jeździmy na rowerach.

Kłudzienko jest dla mnie jak wentyl, jadę tam, by pobyć z kolegami, braćmi, rodzicami, którzy, dziękować Bogu, jeszcze żyją. Zawsze powtarzam: nie zapominaj, skąd jesteś, bo to cię ukształtowało.

Doceniasz wszystko, co dostajesz, bo wiesz, jak łatwo to stracić. Myślę, że dlatego też tak szanujesz pracę, a aktorstwo jest pracą bardzo kreatywną, twórczą...
Ale też zwykłą pracą fizyczną...

To prawda...
...czego mój ojciec, który był kowalem przez 50 lat, nie jest w stanie zrozumieć. Jak ja mogę się zmęczyć, skoro nie uderzam w żelazo?

Rodzice na pewno są z ciebie dumni.
A to już inna kwestia. Oczywiście, że są dumni. Natomiast chodzi mi o to, że aktorstwo to ciężka praca fizyczna i umysłowa. Muszę uprawiać dużo sportu, żeby się nie zaniedbać. To trzyma mnie w formie i sprawia, że jestem w stanie sporo udźwignąć – dosłownie i w przenośni. Oczywiście jestem też ojcem, mężem, czuję się odpowiedzialny nie tylko za siebie. Wiele rzeczy spoczywa na moich barkach i ode mnie zależy. I powiem ci, że to widać w rolach, które zagrałeś. Jesteś w nich stuprocentowym facetem, czasami dobrym, czasem złym. Pomyślałem właśnie o Bronku z „Rewersu” Borysa Lankosza. Niby miły, fajny facet, w dodatku przystojny kandydat na męża, ale co za skurwysyn...

Jak to jest zagrać postać, która jest w całkowitej opozycji do samego siebie?
Pamiętam, jak Borys na pierwszych próbach powiedział, że Bronek to jest po prostu diabeł wcielony. I takich diabłów chodzi po ulicach bardzo wielu.

Wracając do „Minghuna”, który opowiada o stracie, ale i o nadziei – twój bohater Jurek mówi: „W końcu trudno nie wierzyć w nic”. Co jest dla ciebie tą nadrzędną wartością? Przestrzenią, która daje ci nadzieję w chwilach trudnych?
Dla mnie najważniejsza jest rodzina. Kiedy myślę o najbliższych, to wiem, że w nich jest moja siła. Patrzę na nasze dzieci, które właściwie wychowała moja żona, bo ja często wyjeżdżałem na zdjęcia. Monika też mogła pracować i moim zdaniem jest zdolniejsza ode mnie w swoim zawodzie, ale swoje ambicje schowała do środka i oddała siebie naszym dzieciakom, a teraz są tego wspaniałe efekty.

Mieliśmy cudowną sunię, która odeszła dwa lata temu, notabene nazywała się Róża. Wzięliśmy ją ze schroniska, tak samo zresztą jak Chlebka, który jeszcze z nami jest. Rózia miała coś takiego, że potrafiła wyczuć, że u kogoś z nas zaczyna się choroba, przeziębienie. Wtedy przychodziła czy to do Janki, Stasia, Kuby czy do Moniki lub do mnie, kładła się blisko, naprawdę mocno przytulała się i leżała, dopóki jej nie powiedziałeś: „Już dobrze”. Rózia była chodzącą empatią. Nazbierała sobie tyle tych chorób, że w końcu i ją dopadło. W tym psie była czysta miłość. To jest cudowne w zwierzętach. Chciałbym być taki jak one i wiem, że nigdy taki nie będę. [śmiech]

Jak komuś z rodziny dzieje się coś złego, wpadam w lekką panikę. Jestem bezradny, a chciałbym być Bruce’em Wszechmogącym. Ale znów – wiem, że nim również nigdy nie będę.

Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters) Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)

Jak z taką wrażliwością radzisz sobie w świecie show-biznesu? W końcu kino to też show-biznes. Spotykasz w pracy różnych ludzi, reżyserzy mają często bardzo trudne charaktery.
I super, że mają.

Ale nie mów, że zawsze jest super i że z każdym dobrze się pracuje.
No nie, jak charakter jest przygnieciony przez ego, to nie da rady. Staram się pracować z ludźmi, których lubię i szanuję. Dzięki Bogu przez wiele lat jakoś mi się to udaje.

Zawsze podkreślam, że my uprawiamy wspaniały zawód, natomiast on jest jednocześnie jednym z najbardziej niewdzięcznych, bo nie możemy się równać z lekarzami czy policjantami. Bardzo chciałem być strażakiem i niezwykle cenię wszystkie zawody, które mają bezpośredni wpływ na ratowanie życia. Ale czasami my, twórcy filmowi, reżyserzy, wszystkie piony łącznie z aktorami – mamy wpływ na ludzkie życie. Też je w jakiś sposób kształtujemy.

A scenariusze czytasz sam? To ty ostatecznie decydujesz, czy bierzesz daną rolę czy nie?
Dyskutujemy o tym z Anią Świątek, moją agentką. Innej współpracy sobie nie wyobrażam. Dlatego też lata temu odeszliśmy z bardzo dużej agencji i mam wrażenie, że wypracowaliśmy jedyny taki model w Polsce. To nie jest łatwe, jak się jest jednym aktorem z jednym agentem, bo my się bardzo kłócimy, spieramy o to, co warto zrobić, a co nie, ale jest to rozwijające i twórcze, przynosi wymierne efekty.

Cieszę się, że przy takiej liczbie ról, jakie zagrałeś, przy takim doświadczeniu – udało ci się zachować świeże spojrzenie. Ty wciąż poszukujesz, nie traktujesz tego zawodu rutynowo.
A najlepsze, że ja wciąż w tym kraju muszę udowadniać, że mogę też zagrać role komediowe. Przez lata byłem traktowany w kategoriach amanta, bohatera, agenta, kogoś, kto ratuje kraj, czyli trochę jednak na sztywno. No ale chyba udowodniłem, i to co najmniej w paru filmach, że mogę też być śmieszny.

Jako aktorzy przechodzimy przez trudne sytuacje w teatrze czy w filmie, przeważnie wycieramy sobą scenę, trzymamy halabardy i przemykamy w tle, czasem nielicznym uda się wyjść na ten front. Choć raz zagrać dużą rolę, przeżyć coś fajnego – tego życzę wszystkim aktorom. Tylko trzeba pamiętać, że nawet jak zagramy główną rolę, zrobi się o niej głośno i dostaniemy parę nagród, to też nie będzie nam to dane na zawsze. Bardzo łatwo to rozmienić na drobne, zachłysnąć się blichtrem, tym, że wszyscy ci mówią, jaki to jesteś zajebisty, i częstują cię różnymi słodkościami i cudownościami tego świata. Dlatego trzeba znać umiar.

Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters) Marcin Dorociński (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)

Życie jest tak piękne, trzeba się cieszyć z każdej chwili. Ważne, by mieć fajną pracę i dobrych ludzi dookoła. Dwa lata temu pracowałem przy realizacji filmu reklamowego z Piotrem Fronczewskim. Niezwykle cenię go jako człowieka i aktora. Piotr powiedział mi wtedy: „Marcin, najważniejsze, żeby było miło”. To prawda, jak mówią Amerykanie: na koniec dnia to jest najważniejsze.

Marcin Dorociński jeden z najbardziej cenionych i lubianych polskich aktorów. Znany m.in. z ról w filmach „Vinci”, „PitBull”, „Rewers”, „Róża”, „Jack Strong”, „Drogówka”, „Niebezpieczni dżentelmeni”, „Obława”, serialu „Erynie”, ale też z międzynarodowych projektów, takich jak: „Gambit królowej”, „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One” czy „Wikingowie: Walhalla”. „Minghun”, na premierę czekają „Vinci 2” oraz „Teściowie 3”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze