Nikt z nas nie chce cierpieć. Jednocześnie nie sposób przejść przez życie bez doświadczenia bólu, on ma swoje ważne funkcje. Po co nam emocjonalny ból i jak – zdrowo – przez niego przejść – podpowiada psycholożka Agnieszka Pawłowska.
Zaskoczyłaś mnie dzisiaj, bo kiedy zaczęłyśmy tę rozmowę, powiedziałaś: „Jak ja się cieszę, że porozmawiamy o bólu!”. Dlaczego się ucieszyłaś?
Ucieszyłam się, bo to jest ważny temat, które go – tak jak samego bólu – zwykle na wszelkie sposoby unikamy. Równocześnie to całkiem naturalne, że jako ludzie boimy się cierpienia i dążymy do szczęścia. To są nasze bazowe i pierwotne potrzeby. Nie chcemy bólu w naszym życiu. Nie chcemy go doświadczać ani nawet nie chcemy o nim myśleć czy rozmawiać. A to dlatego, że w ogóle chętnie omijamy tematy, które są dla nas trudne. Udajemy, że ich nie ma.
Dlaczego rozmowa o cierpieniu to jest ważny temat? Bo ból ma w naszym życiu, w naszym doświadczaniu świata, istotne funkcje do spełnienia. Tam, gdzie jest ból emocjonalny, tam są zwykle nasze wartości. Boli, kiedy nie wyjdzie projekt, na którym ci zależało. Boli, kiedy odchodzi z twojego życia osoba, która jest dla ciebie ważna. Boli śmierć kogoś, kogo kochasz. Wartości i ból to rodzaj pakietu. Kiedy na przykład wchodzisz w relację i decydujesz się otworzyć na uczucia i bliskość, pokazać swój miękki brzuszek, wpuścić kogoś do swojego świata – to narażasz się na zranienie, ból, odrzucenie, niejedno dźgnięcie między żebra i kłótnie w trudnych momentach. Ale jeżeli się nie otworzysz, to tym samym nie zaznasz bliskości, miłości i połączenia. To idzie w pakiecie.
Czy na ból możemy się uodpornić? Czy możemy na uczyć się tak zarządzać emocjami, żeby ból zniknął?
Nie da się uciec od bólu i nie da się na niego uodpornić. Przytoczę pewną metaforę, która mówi o dwóch strzałach. Pierwsza strzała, która w nas uderza, symbolizuje nieuniknione, naturalne doświadczenia bólu, które są częścią ludzkiego życia. Może to być ból fizyczny, jak uraz lub choroba, albo ból emocjonalny, związany z utratą, rozczarowaniem, odrzuceniem lub innym przykrym wydarzeniem. Nie możemy się przed tą strzałą obronić, a potem zwykle uderza kolejna, może być ich nawet wiele jednocześnie. Te strzały to cierpienie, które sami na siebie reakcje na ból. O ile pierwsza strzała jest nieunikniona, następne są już opcjonalne, ponieważ wynikają z naszych wewnętrznych procesów, takich jak: tłumienie emocji, zaprzeczanie temu, co nas spotkało, obwinianie siebie lub innych, ucieczka w używki lub inne formy zagłuszania tego, czego doświadczamy.
A jednym z takich zagłuszaczy jest nasz wewnętrzny głos, kiedy mówi: „Nie przesadzaj, to nie było takie straszne”, „Inni ludzie mają gorzej”, „Wyolbrzymiasz”.
Nawet małym dzieciom nadal często się tak mówi. Myślę, że większość z nas była świadkiem sytuacji, gdy dziecko upada, boli je kolano i rodzice, oczywiście w dobrej wierze, natychmiast mówią: „Nie płacz, nic się nie stało”. W ten sposób uczymy się od małego zaprzeczać bólowi, uczymy się nie ufać temu, co czujemy, i tym samym unieważniamy te sygnały. Potem jako dorośli też zagłuszamy swój ból. Jak? Wpadamy w wir pracy, zadań, robienia coraz więcej i więcej. Byle tylko nie mieć czasu poczuć, jak mi jest, tu i teraz, z tym przeżyciem, z tym doświadczeniem. Sięgamy po różnego rodzaju byle jakie, łatwe przyjemności, aby zagłuszyć trudne emocje i odciąć się od nich.
Ale też możemy popaść w drugą skrajność i nadmiernie dawać uwagę swoim trudnym doświadczeniom.
Może być i tak, że ciągle wracam, analizuję, pytam siebie i wszystkich dookoła, czemu mi się to wydarzyło, dlaczego ja, co jest ze mną nie tak, dlaczego świat się na mnie uwziął. To jest druga skrajność, która zawiera w sobie ruminację czy nadidentyfikację. Ale warto zauważyć, że choć teoretycznie nie uciekam w tej sytuacji od bólu, to jednak ten rodzaj działania także zabiera mi przestrzeń na pobycie z tym, co czuję. Bo tu znów – w inny sposób, ale cały czas – jestem zbyt zajęta, aby naprawdę poczuć i przeżyć to, co do mnie przychodzi, to, co się we mnie pojawia.
Co się dzieje z nieprzeżytym cierpieniem?
Mamy w Polsce takie powiedzenie: zamieść coś pod dywan. To dobre zobrazowanie tego, co robimy z naszymi trudnymi emocjami. Bo to jest tak: chcielibyśmy mieć czy nakładamy poprzez nasze myśli, emocje i niekonstruktywne sty salon i dobre życie; kiedy pojawia się coś, co nam nie pasuje, czego nie akceptujemy w naszym czystym domu, zamiatamy to pod dywan, wierząc, że jeśli to coś jest pod dywanem, to tego nie ma. Co więcej, przecież naprawdę dużo okruszków musi się zebrać, żeby móc zauważyć nierówność pod dywanem, więc czas rzeczywistego sprzątania, które możemy postrzegać jako spore wyzwanie, coraz bardziej odsuwa się w czasie.
Czyli tak samo – kiedy boimy się dopuścić do siebie trudne emocje, ukrywamy się przed przed nimi i zamiatamy je pod dywan.
Albo odgradzamy się od nich murem. Tylko że ten mur nie przepuszcza niczego. Nawet światła. Na krótką metę to daje ulgę. Konsekwencje krótkoterminowe są świetne, bo nie czuję. Nie czuję, bo zajęłam się czymś innym, bo skarciłam się, że nie powinnam tego czuć, bo zalałam to używkami, poszłam w intensywne relacje społeczne, które mnie nie karmią, ale robią dużo szumu i hałasu.
Krótkoterminowo to daje mi ulgę, ale długoterminowo te wszystkie okruszki, czyli wyparte emocje, lokują się w moim ciele. I powodują coraz wyraźniejsze wybrzuszenia pod dywanem. Z czasem coraz klarowniej widać, że coś w tym naszym życiu jest nie tak.
Jak taki zamieciony pod dywan temat może dawać o sobie znać w naszym codziennym funkcjonowaniu?
Gdy jestem wystawiona na jakieś zagrożenie, nawet jeśli to zagrożenie emocjonalne, a nie fizyczne, to zwykle wyzwala ono ogromną mobilizację mojego ciała – to reakcja „walcz lub uciekaj”. Aby zmobilizować się do działania i do obrony, napinamy mięśnie, przyspiesza nasz oddech, pod nosi się ciśnienie krwi. Jeśli nie pozwalamy sobie przeżyć emocji – co miałoby szanse przejawić się w wypuszczeniu tej skumulowanej energii – napięcie pozostaje w ciele. Co więcej, często zaczyna się przeradzać w fizyczny ból: boli mnie głowa, brzuch, plecy, mam ściśnięte ramiona, płytko oddycham, mam zaciśniętą szczękę.
Mówiłaś, że możemy też się zamrozić emocjonalnie. Co to znaczy?
Zamrożenie jest jednym z naszych podstawowych mechanizmów obronnych – tuż obok walki i ucieczki. To reakcja, w której organizm „zamiera” w obliczu zagrożenia. Jest to mechanizm adaptacyjny, który ewolucyjnie ma ogromny sens, ponieważ pozwalał naszym przodkom na chwilowe unieruchomienie, aby uniknąć wykrycia przez drapieżnika lub by oszacować zagrożenie. I oczywiście nadal ta reakcja ma ogromny sens, nawet w kontekście doświadczanych przez nas emocji. Gdy sytuacja jest dla nas skrajnie trudna emocjonalnie lub doświadczeniowo, nasz układ nerwowy może skorzystać z opcji zamrożenia lub nawet omdlenia, by odciąć napływ bodźców i nas ochronić.
Kiedy jednak pozostajemy w stanie zamrożenia przez dłuższy czas, chcąc odciąć się od swoich trudnych emocji, warto mieć świadomość, że odcinamy dostęp nie tylko do tego, czego nie chcemy, lecz także do tego, czego tak naprawdę pragniemy. Odcinamy bowiem dostęp do wszystkiego. Zatem nie czuję smutku, żalu, tęsknoty, rozgoryczenia, lęku, ale nie czuję też radości, satysfakcji czy spełnienia. Moje życie robi się płaskie emocjonalnie. I kiedy tak przez cały czas się blokuję, przepycham się z emocjami, tworzę tamę, żeby one nie przepłynęły, to ta fala emocji wciąż wzbiera.
I w końcu pękam.
Im dłużej utrzymuję tę tamę, tym większy jest napór z drugiej strony. I w końcu dochodzi do momentu pęknięcia. Objawia się to często w postaci takich naszych niby-irracjonalnych wybuchów, na przykład zaczynam kogoś atakować żalami, oskarżeniami, krzykiem, zalewam się niespodziewanym płaczem i mam poczucie, że – kolokwialnie mówiąc – zwariowałam. Mogą się wtedy pojawić myśli: „Co się ze mną dzieje? Czemu ja tak zareagowałam? Przecież ktoś tylko się uśmiechnął, cmoknął albo powiedział jakieś jedno słowo, które normalnie nie zrobiłoby na mnie wrażenia, a tymczasem ja uruchomiłam armaty, czołgi i wszelką dostępną mi broń”. I to wcale nie jest o tym, że zwariowałam, to jest o tym, że już nie dałam rady dłużej tego wszystkiego w sobie trzymać.
Jak dobrze przeżyć emocje?
Często boimy się emocji, jakby miały one w sobie siłę niszczycielską. A emocje same w sobie są po prostu formą informacji dla nas na temat tego, czego doświadczamy, tego, że coś jest dla nas dobre lub niedobre, że czegoś potrzebujemy, czegoś mamy za mało, czegoś mamy za dużo. Często mówią też o tym, gdzie leżą nasze wartości.
Emocja, która przychodzi i zostaje przez nas usłyszana, sama w sobie trwa do kilku minut. Jeżeli pozwolimy jej naturalnie popłynąć, to ona wzrasta i ma jakiś swój punkt kulminacyjny. Kiedy pozwolimy ją sobie dostrzec i odczuć, a więc zamiast ją blokować, zaciekawimy się tą emocją, czyli także tym, co się z nami dzieje, gdy jej doświadczamy, ona maksymalnie po kilku minutach zacznie opadać, bo wykonała swoje zadanie. Emocje objawiają się też na poziomie ciała, niosąc ważne informacje o naszym świecie.
Niestety, my często naszymi myślami, analizowaniem, negocjowaniem, próbą odpychania emocji tak naprawdę dokładamy kolejne patyczki do ognia, który miał być in formacyjną flarą, a stał się regularnym ogniskiem.
Dużo jest w tym wszystkim wysiłku i energii, która jest niepotrzebnie wytracana. Jak krew w piach – pasują nam dzisiaj jak ulał różne powiedzenia.
Mam w zanadrzu też kolejną świetną metaforę. Trochę z tym naszym bólem emocjonalnym jest tak, jakbyśmy przeciągali linę z potworem. Możesz sobie wyobrazić, że stoisz na skraju przepaści i trzymasz linę. Po drugiej stronie tej przepaści stoi wielki potwór i trzyma drugą końcówkę tej liny. Jedno ciągnie i drugie ciągnie – tyle że w przeciwnych kierunkach. Ja ciągnę, bo przecież to ja kontroluję moje życie i nie zamierzam się poddać bólowi; i ten mój potwór też ciągnie w swoją stronę, bo przecież jako ból emocjonalny musi być wielki i przerażający i pochłonąć moje życie. Przy tej linie jest cały czas moja uwaga, tam jest cały czas moja energia, którą regularnie wytracam, równocześnie porzucając moje cenne życie, bo ponieważ ciągnę tę linę, nie mogę pójść tam, dokąd naprawdę chcę.
Pytanie brzmi: jak długo chcesz inwestować swój czas, energię i uwagę w przeciąganie liny z potworem? Sprawdź, jaką ma to dla ciebie długoterminową konsekwencję. I czy naprawdę tak chcesz żyć? Bo może jednak lepiej odpuścić walkę z potworem, odłożyć linę i uznać, że ten nasz „osobisty potwór” po prostu tam stoi i nie musimy z nim walczyć. Że w naszym życiu mieści się dużo więcej niż ten ból, który możemy uznać i dostrzec w swoim życiu znacznie szerszą perspektywę.
Co to znaczy uznać swój ból?
Zilustruję to przykładem mojej klientki, która kiedy była małą dziewczynką, doświadczyła śmierci swojej siostry. Jej siostrzyczka była bardzo mała, gdy zmarła. W ciągu jednej nocy z domu zniknęły wszystkie zdjęcia, pamiątki, wszystkie przedmioty z nią związane. W rodzinie nigdy już nie podniesiono tematu, że siostra żyła, była częścią ich rodziny i że umarła. Tym samym w tym domu już nigdy nie doświadczono ciepła, miłości, bliskości, bo wszyscy byli zamrożeni. I ta moja klientka w tym zamrożeniu dorastała. I dopiero jako dorosła kobieta uczy się, jak to jest, kiedy się czuje swoje emocje, i na czym polegają czułość, bezpieczeństwo, zaufanie.
Innym przykładem jest historia drugiej klientki, która otworzyła się na doświadczenie bólu. Jak? Opowiadała mi o tym, że kiedy była w szpitalu i czekała na korytarzu podczas operacji swojego syna, zaczęła czuć bardzo intensywnie lęk, bezsilność, niepokój, napięcie w ciele, ból emocjonalny. Próbowała różnych znanych jej technik, bo z napięciem możemy sobie oczywiście radzić poprzez techniki oddechowe, wizualizacyjne, przekierowujące uwagę, aktywujące lub rozluźniające ciało. Nic jednak nie działało, a krytyk wewnętrzny dorzucał swoje: „Jak to, od tylu lat praktykujesz uważność, życzliwość, rozwijasz samoświadomość i nie potrafisz poradzić sobie z lękiem i napięciem?”. Wtedy przypomniała sobie o innej praktyce, o uważnym przyjęciu bólu i tego, co trudne.
Na czym polega ta praktyka?
Kobieta usiadła i sama do siebie powiedziała: „Tak, czuję ból emocjonalny, czuję napięcie w moim ciele i to jest normalne, ponieważ kocham moje dziecko, czuję lęk, czuję się bezsilna, ponieważ mi na nim zależy i chciałabym go ochronić. Moja reakcja jest naturalna i adekwatna do sytuacji, jaką przeżywam. Mogę pozwolić sobie czuć to, co czuję w tej chwili”.
Takie podejście paradoksalnie pozwoliło jej się trochę rozluźnić, bo przestała walczyć ze sobą. Opór i niezgoda na to, czego doświadczamy, jest dokładnie tą drugą strzałą, o której mówiłam wcześniej. Wewnętrzny dialog i ostra krytyka wobec własnej bezsilności i nieumiejętności rozluźnienia dokładały klientce dodatkowe doświadczenie przeciążenia i presji. Gdy pozwoliła sobie być z tym, co trudne, uświadomiła sobie, że jej odczucia są przecież adekwatne do zaistniałej sytuacji i że ich źródłem jest miłość oraz troska o własne dziecko. To absolutnie nie jest o ucieczce, absolutnie nie jest o poddaniu się, to jest o ogromnej odwadze.
Zauważ, nazwij, dopuść do siebie…
I zobacz, co ważnego mówi ci dana emocja i co jesteś w stanie z tą informacją zrobić. Paradoksalnie właśnie wtedy, kiedy usłyszymy nasz ból, jesteśmy bardziej sprawczy, niż wtedy, kiedy się z nim mocujemy. My w ogóle w życiu za dużo walczymy. Mam osobistą potrzebę być propagatorką tego, żebyśmy odpuścili to ciągłe branie się z życiem za bary. Żebyśmy częściej pozostawiali na boku te nasze liczne zbroje, żebyśmy odpuścili sobie armaty i zamiast w nieustannej walce byli bardziej obecni w swoim życiu.
Mój syn przeżywał ostatnio trudny czas, bo stresował się egzaminami. Pożalił mi się w wiadomości tekstowej, że nie poszło tak dobrze, jak by chciał, mimo jego wielkich starań. Zatrzymałam się na chwilę nad jego wiadomością i po chwili odpisałam – trochę do niego, a trochę też do samej siebie: „A co jeżeli życie może pójść źle?”.
Agnieszka Pałowska, psycholożka pracująca w nurcie terapii akceptacji i zaangażowania (ACT), nauczycielka i superwizorka mindfulness i compassion, interwentka kryzysowa, współzałożycielka Szkoły Psychoterapii Integratywnej Serce ACTu, autorka podcastu „Z kroplą uważności”