Reżyserka i scenarzystka Klara Kochańska-Bajon i aktorka Masza Wągrocka. Połączył je serial, który, nie przesadzając, potrafi zmienić spojrzenie na rzeczywistość, ale i przynosi ulgę. Jak im przemeblował w głowach i sercach? I co to ma wspólnego z nauką gry na skrzypcach i fortepianie?
Czuję, że serial „Matki Pingwinów” zdjął mi, jako mamie, z barków jakiś ciężar. Mniej jest we mnie poczucia winy. Wiecie, o czym mówię?
Klara Kochańska-Bajon: Domyślam się.
I fajnie, że to mówisz, bo zależało nam na tym, żeby pokazać rodziców jako osoby, które nie są bez wad. Może w ogóle częściej się mylą czy szukają po omacku, niż coś wiedzą na pewno. Mimo starań, mimo miłości do swojego dziecka. Chciałam pokazać, że rodzicielstwo to ciągła nauka na błędach. I że można się z tego pośmiać, bo nie ma w tym niczego złego. Tak, wiem, w naszych czasach my tak strasznie chcemy wszystko zrobić najlepiej, żeby tylko nie skrzywdzić swoich dzieci. Jest mnóstwo wiedzy w Internecie, w książkach psychologicznych i nam się wydaje, że jak tę całą wiedzę zgłębimy, jak już perfekcyjnie wykonamy swoje rodzicielskie zadanie, dostaniemy za to jakąś nagrodę w postaci efektu. Tyle że zazwyczaj nagroda przychodzi albo w zupełnie innej formie, albo kiedy indziej, niż się spodziewamy, czyli na przykład dużo później. Albo wcale.
W tym sensie rozumiem, że nasz serial może zdejmować trochę ciężaru z barków. Zwłaszcza że wszystko, o czym mówiłam, jest w przypadku rodziców dzieci atypowych, z niepełnosprawnościami, o których opowiadamy w „Matkach Pingwinów”, jeszcze bardziej widoczne, zintensyfikowane. Może kojarzysz książkę, taką cegłę „Pierwszy rok z życia dziecka” Heidi Murkoff? O kolejnych krokach rozwojowych – w którym miesiącu dziecko podnosi główkę, siada, raczkuje. Mam wrażenie, że wszystkie współczesne matki z tej cegły korzystają. Czytasz to, a potem pojawia się na świecie dziecko, które rozwija się po swojemu, inaczej. I jest ci jeszcze trudniej, bo tym bardziej nie wiesz, czy to, co robisz, działa, czy terapie, które stosujesz, pomagają. I raczej nikt ci tego nie powie, więc tym bardziej masz wrażenie, że popełniasz błędy. Krótko mówiąc, na żadną instrukcję obsługi nie możesz liczyć. Samotność rodziców takich dzieci jest jeszcze większa. A ja chciałam pokazać, co tę samotność może przełamać. Zależało mi, żeby zbudować historię, która będzie opowiadała o solidarności, akceptacji, przyjaźni.
Masza Wągrocka: Mnie się zdaje, że chodzi nie tylko o rodziców. Nie jestem mamą, a nasz serial ze mną rezonuje, ja to wszystko doskonale znam ze swojego życia. Bo „Matki Pingwinów” są też o relacjach partnerskich, zawodowych, rodzinnych z punktu widzenia dorosłego dziecka. Dla mnie to jest o tym, że się staramy, mamy dobre chęci, tylko że generalnie dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. I jeśli jesteś dorosłym człowiekiem, który na co dzień ma masę obowiązków, szalenie trudno wszystkie relacje, na których ci zależy, utrzymać na zadowalającym poziomie. Nie dowozisz, więc twoja frustracja rośnie. Zwykle człowiekowi się wydaje, że jest z tym jeden jedyny, sam, że u innych jest jakoś lepiej, normalniej. Tylko ty jesteś beznadziejna, tylko ty się nie sprawdzasz.
Klara: Można by nasze rozważania zamknąć w stwierdzeniu, że nie ma instrukcji obsługi drugiego człowieka. I to jest kluczowe w relacjach z innymi, a nawet z samą sobą, bo historia Kamy, naszej głównej postaci, którą gra Masza, pokazuje, że czasami, żeby się sprawdzić jako matka, córka czy przyjaciółka, musisz najpierw nauczyć się samej siebie.
Uważacie się za życiowe fighterki?
Masza: Ponieważ już wcześniej, zresztą całkiem niedawno, zadałaś mi to pytanie, wiesz, że moja pierwsza, odruchowa odpowiedź brzmiała: „Nie”. To, że Klara jest życiową fighterką, było dla mnie jasne od samego początku, ale o sobie dotąd tak nie myślałam. Musiałam chyba jakoś sobie nazwać swoje wybory, żeby inaczej na nie spojrzeć, a nie jak na oczywistość, coś, co się po prostu robi i idzie się dalej. Dla mnie takim naturalnym odruchem, wiem, że niezdrowym, ale nadal on we mnie jest, to cały czas stawiać sobie wyżej poprzeczkę. Ale kiedy pomyślę, ile przedziwnych, przełomowych decyzji podjęłam do tej pory w życiu, to dopiero uświadamiam sobie, jak duży podatek emocjonalny musiałam od nich zapłacić.
Ciekawe, że nie dostrzegałaś swojej waleczności. Mnie się wydaje, że twoja droga artystyczna i zawodowa to seria odważnych wyborów. Najpierw wielkie dziecięce marzenie, żeby grać na skrzypcach, i 12 lat kształcenia na skrzypaczkę. Po czym nagły zwrot i studia w Gdańsku ze specjalnością musicalową, krok odważniejszy tym bardziej, że wielu muzyków klasycznych patrzy na tę specjalizację, nie wiedzieć czemu, z ukosa, z wyższością. Potem znowu wolta – przenosiny do Akademii Teatralnej w Warszawie. Domyślam się, że podjęta nie tak dawno decyzja o odejściu po latach z zespołu Teatru Narodowego, z pracy, która dla wielu aktorek i aktorów jest szczytem marzeń i prestiżu, też nie była dla ciebie łatwa.
Tak, szczególnie ten ostatni wybór mógł wydawać się szokujący. Również w takim kontekście, że rezygnuję z etatu, który dla wielu osób z naszej branży jest Świętym Graalem, zważywszy na to, że aktorstwo generalnie nie należy do zawodów dających poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Teatr Narodowy faktycznie był moim bezpiecznym miejscem, a ryzyko, jakie podjęłam – bo przecież nigdy nie wiesz, czy praca na freelansie będzie czy nie – było duże. Jak się okazało, w moim przypadku to był bardzo dobry krok, ale naprawdę mogło potoczyć się różnie.
Problem w tym, że cokolwiek bym robiła, czego bym się podjęła, często nadal towarzyszy mi syndrom oszustki. Takie dość powszechne, jak sądzę, odruchowe odejmowanie sobie, czepianie się siebie. Mnie się do tej pory zdarza myśleć, że tak naprawdę ludzie, którzy wybierają mnie do jakiegoś projektu, roli, współpracy, się pomylili. Że jakimś cudem nie zorientowali się, z kim mają do czynienia, ale prędzej czy później wyjdzie na jaw, że czegoś nie umiem, nie sprawdzam się, czegoś mi brakuje. Jak robię ambitne projekty, to potrafię sobie wyrzucać, że jestem za mało medialna. Jak mam więcej komercyjnych zleceń, to że za mało ambitna. Jeśli jestem mocniej zaangażowana w teatr muzyczny, to dlaczego nie w dramatyczny – i tak dalej, i tak dalej. Mam świadomość, że to nie jest mądre, bo to mnie nie karmi, tylko osłabia, ale też mam wrażenie, że takie podejście wypływa z miejsca, które wiele z nas, kobiet, łączy. Mamy chyba gdzieś głęboko wgrane na nasze twarde dyski to ciągłe poczucie bycia w szpagacie, próby pogodzenia wszystkiego, czego się od nas oczekuje. I czego my same od siebie oczekujemy. No a najlepiej to chyba widać właśnie w przypadku matek. To się wtedy staje tak boleśnie ewidentne – bo i dzieciak ma być superzadbany, i ty – najlepiej, żebyś chodziła codzienne na siłkę, a do tego była oczywiście oczytana i elokwentna. Umiała stawiać granice, a jednocześnie też bez przesady, bo musisz być przecież, jak przystało na matkę, delikatna i wyrozumiała.
Klara: Mnie się, Masza, wydaje, że twoje zaprzeczanie, odejmowanie sobie, wynika też z czegoś innego. Czy ty przypadkiem nie uważasz, że fighterka czy fighter to ktoś, kto nie ma słabości? Pamiętam, jak podczas przygotowań do roli Kamy, mówiłaś mi: „Jestem dużo mniej pewna siebie i miększa niż Kama. Ja to muszę wszystko grać, tę jej twardość”. Ale zobacz, Kama też swoją twardość gra. Sposób, w jaki funkcjonuje twoja bohaterka, jest jej zbroją. Zobacz, ile w niej jest pod spodem wrażliwości, ile słabości, niepewności. Odkrywamy to w miarę rozwoju fabuły.
Ja też kiedyś myślałam podobnie jak ty. To się zmieniło po urodzeniu dziecka, bo nie było już u mnie miejsca na takie myślenie. W Polsce – nie wiem, jak w innych krajach, ale podejrzewam, że w wielu jest podobnie – matki dzieci z wyzwaniami stają się fighterkami, czy tego chcą, czy nie. Bo muszą dobijać się do różnych instytucji, do szkół, czasem do swoich partnerów, żeby wyrwać to, czego chcą, co jest potrzebne ich dzieciom. I ten constant fight mode nie daje już miejsca na ocenianie siebie z zewnątrz, dokopywanie samej sobie. Tak, ja na pewno jestem w nieustannym szpagacie pomiędzy zobowiązaniami zawodowymi a tym, żeby otoczyć wystarczającą opieką swojego syna, zapewnić mu stabilność i stałość, jednocześnie nie zawodząc swoich bliskich.
Bez problemu potrafię przyznać, że jestem fighterką, ale już od dawna to nie jest coś, czym się chwalę albo co lubię. Chętnie bym od tego odpoczęła.
A dlaczego serialowa Kama jest zawodniczką MMA, fighterką w tak dosłownym tego słowa znaczeniu? Znacie osobiście matkę, która robi karierę w ringu… przepraszam, w oktagonie, i ma podobne doświadczenia wychowawcze jak Kama?
Masza: Zdecydowana większość zawodniczek, które walczą w oktagonie, a z Klarą prześledziłyśmy trochę takich historii, decyduje się na dziecko już po tym, jak zdobyły mistrzowski pas, jak udowodniły światu, że są właściwymi osobami na właściwym miejscu. Obserwowałyśmy kariery tych najbardziej znanych postaci UFC [Ultimate Fighting Championship, największa organizacja mieszanych sztuk walki na świecie – przyp. red.], takich jak choćby Amanda Leão czy inne topowe zawodniczki – one zostają matkami właśnie na „sportowej emeryturze”, to znaczy robią sobie przerwę, a potem wracają jako gwiazdy, nie muszą już budować kariery.
Kiedy się przygotowywałam do roli, trenowałam z zawodniczkami na etapie debiutów profesjonalnych, przebranżawiania się z innych sportów walki, z karate czy boksu tajskiego (bo to jest najbardziej typowa droga dla osób szykujących się do mistrzostw MMA) i zupełnie nie widzę w ich sytuacji, przy takim natężeniu treningów i innych zobowiązań, przestrzeni na bycie mamą.
Klara Kochańska-Bajon i Masza Wągrocka, współtwórczynie serialu „Matki Pingwinów” (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Klara: W świecie rzeczywistym niesamowicie trudno to pogodzić. Znam dziewczynę, Polkę, która urodziła dziecko, kiedy miała mniej więcej tyle lat, ile nasza bohaterka, czyli około trzydziestki. W rozmowie ze mną przyznała, że mimo wielkich chęci ustąpiła pola swojemu mężowi, również zawodnikowi, żeby rozwijał swoją karierę. Marzy, że kiedyś wróci, ale póki jej dzieci są małe, nie widzi miejsca na kompromis. Próbowała to pogodzić, ale tak się wypalała, tak boleśnie czuła, że nie może dać z siebie stu procent ani w macierzyństwie, ani w sporcie, że musiała wybrać.
A dlaczego mimo wszystko my – bo scenariusz „Matek Pingwinów” pisałam razem z Dorotą Trzaską i Niną Lewandowską – wybrałyśmy sobie zawodniczkę MMA na główną bohaterkę? Po pierwsze, dobrze jest, żeby bohater filmowy miał do pokonania ekstremalne przeszkody, to po prostu lepiej buduje napięcie. Nie robimy dokumentu, tylko kino rozrywkowe. Po drugie, poczułam, że walka MMA to supermetafora macierzyństwa czy rodzicielstwa w ogóle. Przecież oprócz Kamy właściwie każda postać w serialu ma do stoczenia swoją walkę. Nieważne, czy chodzi o instagramową influencerkę, czy o mamę, która jest opiekunką swojego syna na pełen etat, czy o urzędniczkę. Podoba mi się też to, że zawód Kamy jest zawodem niestereotypowym dla kobiety, wymagającym dużego poświęcenia i w tym sensie jakoś się w tej bohaterce odbijam. Oczywiście zawód reżysera filmowego nie jest aż tak ekstremalny, ale jeśli pomyślę o latach starania się o różne projekty, to widzę, że towarzyszący mi poziom stresu czy adrenaliny też jest wysoki. Żeby zrobić film, też musisz postawić wszystko na jedną kartę, przearanżować priorytety. Nie mówiąc już o tym, że mój zawód też jest zawodem zadaniowym, a wbrew pozorom zadaniowość nie zawsze przydaje się przy wychowywaniu dziecka. Dzieci zwykle chcą, żebyś po prostu z nimi była, odpuściła, weszła w ich świat. A tym bardziej małe dziecko, które idzie i mówi: „O, kasztanek! O, wiewiórka!”. I takiej oszalałej matce, która przed chwilą jeszcze tkwiła w swoim zadaniowym świecie, nie jest łatwo się przestawić.
No i teraz mamy dziecko w spektrum – a dzieci w spektrum nie robią niczego, żeby kogoś zadowolić, uparcie idą swoją ścieżką. I do tego mamy Kamę, osobę od zawsze funkcjonującą w trybie „ostry wycisk”. Dla niej sposób myślenia jej synka jest czasem niepojęty. W zderzeniu postaw Kamy i Jasia widziałyśmy duży potencjał komediowy. A na takim efekcie nam zależało.
Kiedy stało się jasne, że to Masza zagra główną rolę w „Matkach Pingwinów”?
Masza: Śmieszne, bo ja do pewnego momentu byłam pewna, że mnie ten casting w ogóle nie będzie dotyczyć. Odzywali się do moich koleżanek, kilku z nich podrzucałam nawet teksty [chodzi o czytanie kwestii innych postaci, żeby osoba, która stara się o rolę, mogła odegrać scenę dialogu – przyp. red.], kiedy nagrywały swoje self-tape’y. Mnie nikt na casting nie zapraszał i też nie pochylałam się nad przyczyną. Jakoś nie wydawało mi się, żebym się nadawała do takiej mocno fizycznej roli. Ja jako wymiatająca bad ass mięśniaczka?! Pamiętam, że byłam nawet zdziwiona, jak wreszcie się do mnie odezwali.
Klara: Mnie ostatecznie przekonało nagranie, które Masza zrobiła na ostatnim z kilku etapów castingu. Przekonało to mało powiedziane, totalnie mnie rozłożyło na łopatki. Chodzi o scenę, kiedy Kama się odkrywa ze swoimi emocjami. Czyli paradoksalnie przekonała mnie wrażliwa, delikatna strona tej postaci. Na nagraniu przesłanym przez Maszę zobaczyłam w Kamie bezbronne dziecko, które za wszelką cenę stara się być dorosłe w bardzo trudnej sytuacji, przed którą zostało postawione. Strasznie mnie to wzruszyło.
Drugą kluczową kwestią było to, co powiedział mi po tak zwanym fizycznym castingu Grzesiek Jurek, nasz konsultant do spraw MMA i choreograf walk. I co nawet ja, gołym okiem, nie będąc zawodowcem, byłam w stanie ocenić po jednym nagranym filmiku: „Ta dziewczyna jest zwinna i się nie rozprasza, jest uparta. Widać, że jest przyzwyczajona do repetytywności”. Bo w sportach walki cios trzeba zadać tysiąc razy, co osobie, która nie jest przyzwyczajona do tego typu funkcjonowania, nie mieści w głowie. Traci po drodze cierpliwość, siada jej koordynacja.
Masza przez trzy miesiące miała treningi dzień w dzień: siłowy, koordynacyjny, techniczny, była na diecie, musiała dojść do takiej formy, żebyśmy byli w stanie uwierzyć jej bohaterce.
Myślisz, Maszo, że ten upór, o którym wspomniała Klara, to coś wrodzonego?
Od razu mi się przypomina, jak moja profesorka skrzypiec, kiedy mi coś nie wychodziło, mówiła: „Albo nie poćwiczyłaś, albo się nie nadajesz”. A ponieważ umowa między nami była taka, że się jednak nadaję, odpowiedź była jedna: „Nie ćwiczyłam tyle, ile było trzeba”. Jestem ze świata, gdzie już siedmiolatki co pół roku mają egzamin, od samego początku ze sobą rywalizują i szybko staje się dla nich oczywiste, że samo się nie zrobi. Są dupogodziny, które trzeba wyrobić i nie ma innej drogi.
À propos, to właśnie ostatnio przygotowaliśmy kolejny spektakl Pożaru w Burdelu i ja jestem w nim Igą Świątek, która u nas w Pożarze… gra na skrzypcach. Nie trzymałam instrumentu w ręku chyba z pięć lat – ręce miałam zesztywniałe jak u Robocopa, w dodatku dostałam badziewne fabryczne skrzypce z magazynu rekwizytów, które brzmiały, jakby się grało na garnku. No dramat, ale zawzięłam się, i chociaż uważam, że w czasie pierwszych spektakli, kiedy musiałam grać na scenie solo, było słabo, to finalnie mam poczucie, że się wyrobiłam.
Tak więc, ja faktycznie z trybem „upadłaś, powstań”, z powtarzaniem czegoś wciąż od nowa, aż do skutku, żadnego problemu nie mam, ale jest też tutaj haczyk. Wiesz, dlaczego tak wiele osób po szkołach muzycznych, które lądują potem w zawodzie aktora, nienawidzi próbować z innymi? Bo jak się jest muzykiem, to wychodzisz do ludzi z czymś gotowym, co się ćwiczyło samemu, ewentualnie na oczach nauczyciela. A tutaj przychodzę na próbę i inni widzą, że jeszcze czegoś nie umiem, że dopiero jestem w procesie. Dla takiej osoby jak ja to jest koszmar.
Klara: Masza uważała, że powinna w trzy miesiące stać się mistrzynią oktagonu. Mówiłam jej „Cool down, jest naprawdę dobrze”. I słyszałam: „Nie, nie jest, bo nadal nie umiem kopnąć z półobrotu!”.
[do Maszy]: A czy ty w ogóle wiesz, że ja miałam być pianistką? Od szóstego do jedenastego roku życia chodziłam do popołudniowej szkoły muzycznej, ale nie wytrzymałam. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że nudzę się w powtarzalności. I nie potrafię zaufać autorytetom.
Masza: To dlatego ty jesteś reżyserką, a ja jestem aktorką [śmiech].
Klaro, powiedziałaś mi kiedyś, że w każdej postaci w tym serialu można znaleźć ciebie.
Klara: Nie jestem żadną z nich w stu procentach, ale nimi bywam i wszystkie je doskonale rozumiem. Tak samo jak Jerzy, grany przez Tomka Tyndyka, zapędzam się czasem w pułapkę chęci zadowolenia wszystkich bliskich dookoła, co mnie samą doprowadza na skraj rozpaczy. Albo jak bohaterka Baśki Wypych, czyli serialowa Ula, uważam, że to właśnie ja wiem najlepiej i że światu narzucę swoją wolę i wizję. No i jak grana przez Magdę Różczkę Tatiana, znam ten stan, kiedy się kompletnie zatracasz w roli matki. Ja też miewałam okresy, kiedy dopadało mnie poczucie, że mnie już nie ma, nie istnieję i już nawet nie pamiętam, czego potrzebuję.
Tak naprawdę pomysł na serial zrodził się, kiedy z moją koleżanką Olą Więcką, dziennikarką, mamą syna ze specjalnymi potrzebami, nie byłyśmy w stanie znaleźć szkoły dla naszych dzieci. Śmiałyśmy się przez łzy, że rodzice – oczywiście jeśli nie posyłają dziecka do osiedlowej państwówki – mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie. Wypytują, wybierają: „A angielski to na jakim jest poziomie? Jest dodatkowe aikido?”. A rodzice tacy jak my, jeśli już w ogóle trafią do jakiejś placówki na rozmowę, są cichutcy jak myszki. Siedzą, odpowiadają karnie na pytania i modlą się, żeby ich tylko nie zapytali o to, jak ich dziecko daje sobie radę, bo, nie daj Boże, wszystko wyjdzie na jaw i wtedy usłyszą to, co my z Olą słyszałyśmy często: „Bardzo fajnie, tylko że my nie jesteśmy pani dziecku w stanie zapewnić właściwej opieki”. I tak trochę płakałyśmy, trochę się śmiałyśmy z naszych przygód, aż powiedziałam Oli, dlaczego nie zrobić z tych naszych słodko-gorzkich przygód serialu? Autentycznego, a jednocześnie lekkiego. I uniwersalnego, bo wszyscy jako rodzice dzielimy te same odpowiedzialności i dylematy, wszyscy czujemy się czasem jak w „Dniu świstaka”, choć u rodziców dzieciaków ze specjalnymi potrzebami stawka jest oczywiście znacznie wyższa. Ola została zresztą naszą story designerką.
Na tej uniwersalności szczególnie mi zależało, dlatego chciałam mieć w zespole scenariuszowym Dorotę Trzaskę i Ninę Lewandowską. Chciałam współtworzyć „Matki Pingwinów” z dziewczynami, które dzieci nie mają i które są młodsze, żeby mi pomogły złapać odpowiedni dystans, „patrzyły mi na ręce”, wytykały te momenty, kiedy dla mnie coś jest oczywiste, a dla kogoś z zewnątrz niekoniecznie.
Jak żegnałyście się z planem i ekipą? Uczciłyście w jakiś specjalny sposób ostatnią nakręconą scenę?
Klara: Opowiem ci, jak wyglądał ostatni dzień zdjęciowy. Od początku serialu widz wie, że Kamę czeka najważniejsza, rozstrzygająca o jej karierze walka. A w finale widzimy, jak się ona rozgrywa. I my faktycznie kręciliśmy tę scenę na końcu. Mieliśmy na to tylko jeden dzień, zadanie niemal na granicy wykonalności. Pamiętam, że chwilę przed rozpoczęciem zdjęć weszłam do oktagonu, bo to było miejsce, z którego najlepiej było mnie widać i słychać, a ja chciałam całej naszej ekipie powiedzieć, że musimy się maksymalnie spiąć i współpracować, żebyśmy mogli potem z dumą pić szampana. No dobrze, włączyliśmy kamerę i poczułam się tak, jakbyśmy się z Maszą zlały w jedno. Ona walczyła w oktagonie, ja przed podglądem. Jestem jej ogromnie wdzięczna za to, co wtedy zrobiła, bo chociaż mieliśmy na miejscu dublerkę, to Masza, poza dosłownie jednym niebezpiecznym rzutem, zagrała wszystko sama. Efekty przerosły oczekiwania – i moje, i chyba wszystkich, którzy byli przy tej scenie obecni.
I już na sam koniec, kiedy wiedzieliśmy, że to mamy, że jest pełen sukces, poszłam do Maszy, całej zalanej sztuczną krwią, spoconej, wyczerpanej. Poszłam, żeby ją przytulić i podziękować. Objęłyśmy się i nagle mi też popłynęła krew z nosa, co nigdy mi się nie zdarza, jak jestem zdrowa. Zwykle nie doszukuję się w życiu znaków, ale tamten moment był magiczny.
Masza: Rzeczywiście to było niesamowite. I w jakimś sensie mogłabym to nazwać pożegnaniem, ale raczej z pewnymi emocjami, bo na pewno nie z ekipą. Ja bym do tego, co powiedziała Klara, dodała coś takiego, że jak zaczynaliśmy ten projekt, dobrze wiedzieliśmy, że aby te relacje między rodzicami a dziećmi były wiarygodne, dzieciaki muszą nam zaufać, musimy się polubić, być z nimi blisko. Mieliśmy tego świadomość, ale chyba jednak nie przypuszczaliśmy, co z tego wyniknie na przyszłość. Nadal mamy kontakt z naszymi dziećmi, spotykamy się. Co prawda, częściej z dziećmi stąd, z Warszawy, bo mój Jasiek akurat jest z Rzeszowa… Widzisz? Odruchowo mówię „mój”…
Człowiek gorączkowo myślał, że przecież tych dzieci i ich prawdziwych rodziców, którzy także byli z nami na planie, ludzi absolutnie wspaniałych, dzielnych, mądrych, nie można potem po prostu opuścić. A tu się okazało, że nie trzeba było wkładać w ogóle żadnego wysiłku, żeby podtrzymać te kontakty. O, na przykład, niedawno, wszyscy się zebraliśmy i to było strasznie fajne…
Klara: Tak, potwornie się wzruszyłam. Magda Glapińska – która była u nas drugą reżyserką dziecięcą i genialnie ogarnęła trening aktorski i wsparcie dzieci na planie oraz sesje po zakończeniu zdjęć, żeby dzieciaki mogły pożegnać się ze swoimi bohaterami i wyjść z roli – prowadzi w Mazowieckim Instytucie Kultury Pracownię Teatralną. Nasi dziecięcy aktorzy też do Pracowni trafili. Co zabawne, trafił tam również mój syn, który jest teatrem zachwycony i teraz chce grać tylko główne role [śmiech].
W każdym razie, jak tylko rozniosła się wieść, że Magda wystawia z dziećmi spektakl, to nawet nie trzeba było prosić i pytać, nasza dorosła obsada wraz z Jagodą Szelc (która reżyserowała odcinki czwarty i piąty) po prostu się na nim pojawiła. Ja dodatkowo przeżywałam całą tę sytuację jako matka jednego z aktorów i gdzieś tam z tyłu na widowni chlipałam, a oni silną grupą w pierwszym rzędzie siedzieli i kibicowali.
W ten sposób nasz serial znowu przeplótł się z życiem. Nie wiem, dokąd nas to doprowadzi, za to na własne oczy widziałam, jak w ekipie podczas zdjęć – a było nas w sumie aż 80 – osoby, które nigdy wcześniej nie miały do czynienia z takim tematem jak niepełnosprawność, specjalne potrzeby, spektrum, zmieniały swoje podejście. Wszyscy zaczęliśmy dostrzegać po prostu ludzi. To było dla mnie krzepiące. Bo jeśli taka zmiana jest możliwa w naszym gronie, to może reszta świata też się załapie?
Klara Kochańska-Bajon reżyserka i scenarzystka. Za krótkometrażowy film „Lokatorki” (2015) otrzymała studenckiego Oscara, a jej fabularny debiut „Via Carpatia” (2018), który reżyserowała z mężem Kasprem Bajonem, nagrodzono za reżyserię na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i film”. Serial „Matki Pingwinów” jest dostępny na platformie Netflix.
Masza Wągrocka aktorka teatralna, filmowa, musicalowa i dubbingowa. Do jej najbardziej znanych ról należą te w filmie „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” i serialu „Kiedy ślub?”. Występuje też m.in. w Pożarze w Burdelu, popularnym kabarecie polityczno-literackim, działającym w Warszawie.