Zauważyłem, że wielu ludzi, z którymi rozmawiam, tak naprawdę mnie nie słucha. Słyszy mnie, owszem, ale to tyle. Tymczasem to właśnie słuchanie jest najważniejsze, nie tylko w zawodzie muzyka. Myślę, że to najważniejsza rzecz w byciu człowiekiem – mówi jeden z najbardziej znanych saksofonistów na świecie Branford Marsalis.
Twoja rodzina bywa nazywana „jazzową dynastią”. Wiem, że tego określenia nie lubisz. Dlaczego?
Bo to nie jest prawda: mój ojciec należał do pierwszej generacji muzyków w rodzinie, ja należę do drugiej, ale już moje dzieci zdecydowanie w tej „dynastii” nie zamierzają uczestniczyć. Oczywiście otarły się o jazz, słuchają go nawet czasem, podobnie jak muzyki klasycznej. To mądre dzieciaki. Ale wolą swoją muzykę – Adele, Lanę Del Rey, Katy Perry, choćby K-pop, no generalnie muzykę popularną – i takie ich prawo.
Tak czy inaczej, trzeba przyznać, że imponująca liczba członków twojej rodziny ma związek z jazzem. Jesteś najstarszy z szóstki braci – jak to się stało, że aż czterech z was zostało profesjonalnymi muzykami jazzowymi?
Nie mam pojęcia! Pewnie nasz rodzinny Nowy Orlean się tu przysłużył. Za to nasz ojciec, muzyk i pianista jazzowy, nigdy nie pchał nas w stronę muzyki. Nie oferował pomocy, dopóki o nią nie poprosiliśmy.
Ale przecież kupił ci saksofon na Gwiazdkę!
Bo o niego poprosiłem. Wcześniej grałem na pianinie, ale nie bardzo mi się to podobało. Gdy miałem siedem lat, powiedziałem ojcu, że wolałbym klarnet, na co on się zgodził i mi go kupił. Właściwie nawet nie do końca marzyłem o klarnecie, po prostu nie chciałem już grać na pianinie, więc wymyśliłem, że jak dołączę z tym klarnetem do szkolnego zespołu, będę miał z pianinem spokój. Przez siedem lat na nim grałem i bardzo mi się podobało. Aż przekroczyłem 14. rok życia i zacząłem oglądać się za dziewczynami. Wydawało mi się, że jeśli będę grał na saksofonie, stanę się bardziej atrakcyjny. Dostałem saksofon na Gwiazdkę, dołączyłem do nowego zespołu, a dziewczyny nadal nie zwracały na mnie uwagi. Przynajmniej został mi saksofon.
Wyszło na to, że by dziewczyny się oglądały, trzeba być solistą?
Piosenkarzem albo gitarzystą. Nikt nie zwraca uwagi na chłopaków z sekcji dętej [śmiech].
Od niedawna kontynuujesz dzieło ojca jako dyrektor artystyczny Ellis Marsalis Center for Music. Twój ojciec stworzył je po huraganie Katrina dla artystów i dzieciaków w trudnej sytuacji. Ostatnią dekadę życia [Ellis Marsalis zmarł w 2020 roku wskutek powikłań po COVID-19 – przyp. red.] spędził, starając się urzeczywistnić to właśnie marzenie. Będziesz podążał jego śladami czy prowadzisz to centrum po swojemu?
Zawsze podążałem śladami ojca, szczerze mówiąc, nie jestem wielkim fanem indywidualizmu. Wiem, że dla ludzi Zachodu może to brzmieć dziwnie...
Fakt, to podejście bliższe kulturom Wschodu...
Oczywiście jestem jednostką, ale to, jaki jestem, jak widzę świat, zawdzięczam ludziom wokół mnie, od których całe życie się uczyłem. I to wszystkim, bo nawet jak ktoś jest dupkiem, możesz nauczysz się na jego przykładzie, jak tym dupkiem nie być – przecież jeżeli kogoś nie lubisz, to mówisz sobie, że nie chcesz być taki jak on. Może dlatego nie czuję teraz presji, żeby coś koniecznie robić „po swojemu”. Nie widzę nic złego w podążaniu szlakiem mojego ojca, był w tym świetny. Nie mam podejścia: wyrzucamy wszystko do kosza, teraz nastają moje rządy! Tym bardziej że wierzę w stopniowe zmiany, w to, że tylko one są naturalne.
Twój ojciec wierzył w dobry wpływ muzyki na dzieciaki. Dlaczego muzyki, a nie matematyki czy piłki nożnej?
Piłka nożna też byłaby dobra, problem jest tylko taki, że nie wszystkie dzieciaki są uzdolnione fizycznie. Nie są biegaczami, nie umieją strzelać świetnych bramek. A naszą pracą jest nauczyć młodzież, jak myśleć. I do tego świetnie nadaje się muzyka. Zwróć uwagę, że niemal wszystko w muzyce tak naprawdę wcale nie istnieje. Jedyną fizyczną rzeczą jest instrument, na którym grasz.
A partytura, nuty?
Nuty też nie istnieją. To tylko system, jaki stworzyliśmy, żeby zapisać muzykę, na dodatek w każdej części świata inny. Kiedy nauczyciel mówi ci, że musisz popracować nad brzmieniem, nad barwą, jak masz to zrobić? Nie ma na to pigułki, musisz sobie to wyobrazić, ćwiczyć codziennie, słuchać nagrań muzyków, którzy mieli piękne brzmienie. Wszystko to jest niewidoczne, nienamacalne. Ucząc się muzyki, tak naprawdę uczysz się abstrakcyjnego myślenia, a potem okazuje się, że opanowałeś rzeczy przydatne chociażby w zaawansowanej fizyce czy matematyce.
Czy grając jazz, czujesz, że dbasz o spuściznę poprzednich pokoleń?
Na pewno wciąż „kradnę” od tych, co byli przede mną, pomysły, żeby samemu grać lepiej. Słucham na przykład nagrań Colemana Randolpha Hawkinsa, a na koncertach na własnej skórze odczuwam siłę szlagierów: „On the Sunny Side of the Street” albo „Dancing Cheek to Cheek”, na które starsza widownia reaguje z sentymentem, a młodsi pytają: „Co to jest? Bo brzmi super!”. Super, że mogę wprowadzać nowe pokolenie w klasykę jazzu, dlatego nie gram tylko moich kompozycji. Ani samych solówek, chociaż to raczej dlatego, że wolę grać jazz niż improwizować. No i nie myślę o jazzie jako przykrywce i sposobie na to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Niektórzy goście grają tak, że większość utworu to ich solo.
Wielu ludzi mówi: „Nie lubię jazzu, bo za dużo w nim improwizacji”.
I mają rację. Kiedy idziesz na koncert, nie znasz utworu, a jego melodia nie brzmi jak melodia, tylko jak jedno wielkie solo, i tak przez godzinę, to wyobrażam sobie, że to może być nie do zniesienia...
Stworzyłeś niedawno muzykę do filmu „Rustin”, który opowiada o życiu działacza na rzecz praw obywatelskich Bayarda Rustina. To on w 1963 roku organizował razem w Martinem Lutherem Kingiem „marsz na Waszyngton”, którego celem było zniesienie segregacji rasowej. Ruch Black Lives Matter dobitnie przypomniał nam, że wcale nie przestała być problemem. Jak według ciebie wygląda sytuacja czarnych osób w twojej ojczyźnie? Pytam o to, zwłaszcza że wybory prezydenckie za pasem...
Poprawia się, jest coraz lepiej, ale młodzi ludzie tego nie widzą, bo nie doświadczyli dyskryminacji, z jaką pokolenie moje czy moich rodziców musiało się zmagać. Dziś, jeżeli policjant przypadkiem zabija Afroamerykanina, słyszysz o tym w wiadomościach, 40 lat temu nie trafiało to nawet na łamy prasy! Nikt o tym nie mówił. Co więcej, ludzie nie przyjmowali do wiadomości, że policja mogłaby robić takie rzeczy. Dziś już w to wierzą. Więc tak, widzę postęp. Nie jest idealnie, nie jest tak, jak wszyscy byśmy chcieli, ale pamiętajmy, jak długą drogę przeszliśmy.
W latach 50. mój ojciec musiał podróżować za kratą na końcu autobusu, pod napisem „Colored only” [Tylko dla kolorowych]. Ja już nie musiałem tego robić. Niedawno jedno z moich dzieci dostało się na najlepszą uczelnię w Nowym Orleanie – mojego ojca nie wpuściliby za jej próg. Więc kraj ewoluuje, ale dzieje się to powoli, co wywołuje gniew po obu stronach. Jedni chcieliby, żeby sprawy toczyły się szybciej, inni – by nie działy się wcale. Uprzywilejowanym w dawnym systemie bardziej się on podobał, więc dziś krzyczą, że to oni są prawdziwymi Amerykanami. Nic dziwnego, że skoro ze starego systemu miałeś same korzyści, to odbierasz marsz w stronę równości jako opresję.
Zawsze będzie coś do zrobienia. Na całym świecie jest podobnie. To trochę jak z przechyłem w stronę prawicy w Europie. Bo większość tych, którzy na nią głosowali, nie pamięta, że kiedyś już to przerabialiśmy. No ale na szczęście takie rzeczy jak „cabaret card” [obowiązujące w latach 1940–1967, wydawane przez policję karty zezwalające na pracę w klubach nocnych w Nowym Jorku, których przyznawanie było polem potężnych nadużyć i dyskryminacji czarnych muzyków – przyp. red.] nigdy już nie wrócą.
„Dobrze jest mieć nieoczywiste imię, bo to trenuje cię w słuchaniu”, powiedziałeś w jednym z wywiadów. Rozwiniesz tę myśl?
Pewnego dnia, przedstawiając się, a chwilę później słuchając kolejnej wariacji na temat mojego imienia, zdałem sobie sprawę, że ludzie, z którymi rozmawiam, tak naprawdę mnie nie słuchają. Słyszą mnie, owszem, ale to nie znaczy, że słuchają. Automatycznie przyporządkowują moje imię do takiego, które już znają i które brzmi podobnie, po czym mnie nim nazywają. Byłem już Brandonem, Bradlee’em, Brianem czy nawet Beaufordem [śmiech].
Pomyślałem sobie, że z muzyką, a już na pewno z muzykami, jest tak samo. Nie słyszymy tego, co zostało zagrane, ale to, co nam się wydaje, że zostało zagrane. Dlatego tak ważne jest umieć słuchać. Gdy spotykam ludzi o oryginalnych, obco brzmiących imionach staram się je jak najdokładniej wymawiać. Wielu to zadziwia: „O, jak dobrze wymówiłeś moje imię!” – no tak, słucham cię i przywiązuję wagę do tego, co mówisz.
Czy to właśnie słuchanie jest najważniejsze w zawodzie muzyka?
Myślę, że to najważniejsza rzecz w byciu człowiekiem! Z niesłuchania rodzi się wiele nieporozumień, z jakimi zmagamy się jako ludzkość. Był taki niemiecki matematyk Wilhelm Ackermann. Opracowywał podstawy logiki teoretycznej, na których opiera się współczesna matematyka. Upraszczając, twierdził, że kiedy mamy wiele zmiennych, niemal zawsze najprostsze rozwiązanie jest tym poprawnym. To się sprawdza i w matematyce, i w muzyce. Za to w życiu już niekoniecznie, chociaż paradoksalnie żyjemy w epoce prostych wyjaśnień.
Próbuję sobie wyobrazić twój rodzinny dom, atmosferę, w której dorastałeś. Przypomniała mi się anegdota, którą twój brat Wynton, wybitny trębacz jazzowy, opowiadał o waszym ojcu. Poprosił on dzieci, żeby opisały pokój, w którym razem siedzieli. Każde zwróciło uwagę na inne rzeczy, opisało je inaczej, co twój ojciec podsumował: „Czy wy w ogóle jesteście w tym samym pokoju?”.
Nie było mnie przy tym, ale ojciec stawiał mnie w wielu podobnych sytuacjach. Dziś myślę, że, nie zdając sobie z tego sprawy, był uczniem Sokratesa [śmiech]. W odpowiedzi na każde pytanie, jakie mu się zadawało, podsuwał ci kolejne. Nie jest to łatwe dla pytającego, ale zdecydowanie lepsze niż dawanie prostych, nieprzemyślanych odpowiedzi. Dawniej, nie powiem, mocno mnie to irytowało – bo kiedy pytałem ojca, co myśli o jakiejś sprawie, w odpowiedzi pytał mnie, co ja o niej myślę [śmiech]. Oczywiście wkurzałem się, bo przecież tego nie wiedziałem, właśnie dlatego zadawałem mu to pytanie! Na co odpowiadał, że może powinienem coś na ten temat przeczytać, poszperać i wtedy pogadamy.
Jeden z moich ulubionych filozofów, Rainer Maria Rilke, napisał [w „Liście do młodego poety” – przyp. red.], że zamiast zadawać pytania, lepiej iść i żyć tymi pytaniami, to może z czasem dożyje się odpowiedzi.
A jak się to przekłada na twoje życie zawodowe?
Staram się grać z umysłem otwartym najszerzej, jak się tylko da. Nie zamykam się w jednym stylu muzycznym, słucham jak najróżniejszych nagrań, używam rozwiązań z różnych części świata. Bo im więcej wiesz, tym ciekawsze rzeczy zaczynają się dziać, o ile, oczywiście, na to pozwolisz. Pozwalam sobie na błędy, a ich popełnianie nigdy mnie nie przerażało. Może też dlatego nie boję się zabrać do nieoczywistych projektów.
Jak ten ostatni: Branford Marsalis & Friends, czyli owoc współpracy twojego kwartetu z węgierskimi muzykami folkowymi. Jazz i węgierski folk wydają się niezwykle oryginalnym połączeniem...
Węgierskiego folku słuchałem wnikliwie przez półtora roku, i to chyba jedyna dobra rzecz, jaką zawdzięczam pandemii. Aż w końcu pewnej nocy obudziłem się nad ranem i już wiedziałem, co i jak chcę zagrać. Bo w tym projekcie nie gramy jazzu. Owszem, wykorzystaliśmy naszą jazzową wrażliwość, aby przedstawić w innym ujęciu to, co robią Węgrzy, ale nie dodaliśmy do węgierskiej muzyki, ot tak po prostu, jazzowych motywów, tylko użyliśmy naszego doświadczenia i amerykańskiego muzycznego backgroundu, żeby zinterpretować węgierską muzykę ludową.
Upraszczając, wzięliśmy z węgierskiej muzyki jej najlepsze melodie i brzmienia i dodaliśmy to, co robimy najlepiej. Zawsze w takich przypadkach chodzi o spotkanie dwóch perspektyw. A moim zadaniem nie było narzucać swojej, ale się wpasować. Wiadomo, że wszystko brzmi zupełnie inaczej na scenie, niż gdy ćwiczysz to samemu w studiu, ale to jest najlepsze w mojej pracy, myślę, że właśnie ten dreszczyk trzyma mnie przy życiu.
Odcinać kupony byłoby przecież łatwiej.
Nigdy nie marzyłem o tym, żeby stać się dobrym w jednej rzeczy, a potem siedzieć w kącie i mówić: „Cześć, jestem Branford Marsalis i jestem w tym naprawdę dobry”. Próbuję masy nowych rzeczy. A kiedy się okazuje, że nie brzmię w nich dobrze, ćwiczę bardziej albo próbuję czegoś innego.
Chodzi o to, żeby nie poczuć się za bardzo komfortowo, „nie zardzewieć”, jak mówią Amerykanie?
Kieruje mną przede wszystkim ciekawość. I uwielbiam dzielić się muzyką. A to, że nie rdzewieję, jest dodatkową korzyścią [śmiech]. Oczywiście, kiedy miałem 15 lat i słuchałem wszystkich gatunków muzycznych, jakie mi tylko wpadły w ręce, nie myślałem, że kiedyś będę miał 63 lata i że dzięki temu nie zdziadzieję. Raczej zadawałem sobie pytanie: „Co to takiego?! Aaaa, muzyka z Iranu!”. No więc szedłem do sklepu płytowego z pytaniem, czy mają jakieś nagrania z Iranu – a były to lata 70., mocno przed epoką Internetu – i oczywiście nie mieli. Aż w końcu poznawałem jakiegoś gościa z Iranu, który przysyłał mi tę muzykę.
Przy okazji: pamiętam, jak w 1983 roku, kiedy żołnierze wciąż stacjonowali na ulicach Warszawy, przyjechałem do Polski. I jak po koncercie jeden z muzyków rzucił, żebyśmy wpadli do klubu jazzowego po drugiej stronie ulicy, bo są tam ci, których nie wpuszczono na koncert. No więc poszliśmy, a w tym klubie ludzie pytają mnie, czy nie mógłbym przysłać im jakichś nagrań. Wyszedłem z listą 25 płyt. Po powrocie do Stanów wysłaliśmy je wszystkie na wskazany adres. Nie mam pojęcia, czy ta paczka dotarła, mam nadzieję, że tak.
Bradford Marsalis rocznik 1960. Jest najstarszym z braci Marsalisów, muzyczną karierę rozpoczął na początku lat 80., grając z zespołami Arta Blakeya i Clarka Terry’ego. Od 1982 do 1985 grał w zespole swojego brata Wyntona, potem jako członek zespołu akompaniującego Stingowi. Uczestniczył też w trasach koncertowych Milesa Davisa. W 1986 założył własną grupę. Tworzy muzykę filmową – wspominany w wywiadzie film „Rustin” można oglądać na platformie Netflix.