Pamiętacie może krótki metraż „Leading Lady Parts”, w którym śmietanka brytyjskich aktorek stara się o tytułową „główną rolę kobiecą”? Niewystarczająco szczupła, młoda, biała – słyszą kolejno Emilia Clarke, Florence Pugh czy Gemma Chan. Koniec końców wyśrubowane wymagania producentów spełnił jedynie... Tom Hiddleston. Nie oznacza to jednak, że męscy bohaterowie nie mają z góry narzuconego, bardzo konkretnego wyglądu. Przekonał się o tym Timothée Chalamet.
Timothée Chalamet jest obecnie jednym z najbardziej zapracowanych aktorów młodego pokolenia. Pierwsze miesiące tego roku upłynęły kinomanom pod znakiem „Wonki” i drugiej części „Diuny”. Aktualnie w drodze na afisz jest biografia Boba Dylana „Kompletnie nieznany”, ale gwiazdor produkcji, zamiast robić przymiarki na czerwony dywan, wylewa już siódme poty na planie komedii „Marty Supreme”. Kariera 28-latka jawi się jako pasmo sukcesów. Nic dziwnego więc, że kiedy w sieci pojawiły się plotki o przegranym castingu do kontynuacji „Gladiatora”, współpracujący z nim agent Brian Swardstrom postanowił czym prędzej je zdementować. Pisząc, że jego klient „od 7 lat nie brał udziału w przesłuchaniach”, naraził jednak na szwank reputację Chalameta, któremu natychmiast przypięto łatkę „nepo baby”. Teoria nie do końca się kleiła, bo zdaniem niechętnych mu internautów angaże w przebojach box-office'u miał po znajomości załatwiać mu wujek Rodman Flender, reżyser... filmów klasy B „Karzeł 2” czy „W pętli namiętności”.
Okazuje się, że grafik aktora nie zawsze był wypełniony po brzegi. Timothée Chalamet wyznał, że zanim odnalazł swoją niszę, wielokrotnie był odrzucany przez dyrektorów castingu. Przed odmowną informacją zwrotną nie uchroniła go ani przypisywana mu charyzma, ani rzekome rodzinne koneksje. Przeszkodą był bowiem wygląd aktora, który niekoniecznie wpisywał się w upatrzony przez niego gatunek. W rozmowie z brytyjskim magazynem „Rolling Stone” Chalamet wyznał, że marzyły mu się filmy akcji. Chciał dołączyć do obsady m.in. „Więźnia labiryntu” i „Niezgodnej”. Co słyszał od osób odpowiedzialnych za kompletowanie ekipy?
„Zawsze dostawałem tę samą odpowiedź. »Och, nie masz do tego odpowiedniej sylwetki«. Pewnego dnia zadzwonił do mnie menadżer i powiedział, że ma dość wysłuchiwania tych samych opinii i że przestanie zgłaszać mnie do dużych projektów, bo nie przybieram na wadze. Próbowałem przytyć, ale nie mogłem! Mój metabolizm, czy cokolwiek innego to było, nie pozwoliło mi na to”.
Być może martwiono się, że Chalamet wypadnie niewiarygodnie w scenach pościgów czy bójek. Ostatecznie gwiazdor wszedł na właściwe tory i zainteresował się mniejszymi produkcjami. To one stały się jego przepustką do sławy. Teraz mógłby zacytować Vivian Ward z „Pretty Woman”: „Big mistake! Big! Huge!”. Zamiast tego zwyczajnie cieszy się z pomyślnego obrotu spraw. – Pukałem do jedynych drzwi, które nie chciały się otworzyć. Poszedłem więc do tych, które wydawały się znacznie skromniejsze, ale stały się dla mnie trampoliną – mówi aktor.
Timothée Chalamet rzeczywiście nie jest najpokaźniejszej postury, co doskonale unaocznia viralowe zdjęcie, na którym unosi się nad ziemią w uścisku Keegana-Michaela Key'a. Jednak może Hollywood już wystarczająco długo trzymało się sztywnych wyobrażeń na temat postaci kina gatunkowego? Nie każda bohaterka komedii romantycznych i romansów musi mieć figurę modelki, co udowodniła niedawno Nicola Coughlan. I nie każdy James Bond musi mieć prezencję Pierce'a Brosnana.
Z drugiej strony ciężko się dziwić producentom, że są niechętni przełamywaniu schematów. W końcu kiedy rolę agenta 007 przejął Daniel Craig, jeszcze przed premierą „Casino Royale” podniosło się larum, że to castingowa pomyłka. Może i trudno sobie wyobrazić, żeby agent MI7 był w złej kondycji fizycznej, ale idealne rysy twarzy z pewnością nie były na liście wymagań pracodawcy. Podobnie pisano również o Belli Ramsey z „The Last of Us” i o Adamie Driverze, gdy występował w nowej trylogii „Gwiezdnych wojen”. Że zbyt mało urodziwy, niepodobny do Hana Solo i księżniczki Lei. Już po seansie stało się jasne, że największym problemem był nie dobór obsady, a scenariusz widowiska.
Abstrahując od tego, kto w Hollywood ma talent, a kto go nie ma – ilu widzów, tyle opinii – może kinu wyszłoby na dobre, gdyby częściej przedkładało warsztat ponad obsesyjne mierzenie obwodów ciała? Większa część publiczności prędzej przebaczy urodę odbiegającą od znanego z gier wizerunku niż brak aktorskich umiejętności.