Kto z nas nie czuje się czasem jak trup na kofeinie, próbujący przetrwać kolejny poniedziałek? Ale zombie w filmach też nie mają lekko. Od ponad pół wieku muszą symbolizować wszystko – od kapitalizmu, przez epidemię, po kryzys egzystencjalny. Każdy znajdzie coś dla siebie. Zanim znowu powiesz: „Filmy o zombie nie są dla mnie”, daj im szansę. Nie wiesz, od czego zacząć oglądanie? Oto subiektywny przegląd najlepszych filmów o zombie – nie tylko na Halloween.
                        
Niektóre filmy o zombie starzeją się szybciej niż ich bohaterowie, ale są też takie, które – mimo upływu lat – wciąż gryzą z tą samą siłą. Oto te, które moim zdaniem przetrwały próbę czasu i po których obejrzeniu raczej nie zaśniesz spokojnie (albo przynajmniej nie bez włączonego światła).
 
Gdyby kino o zombie miało własną Biblię, George A. Romero byłby jej prorokiem. To właśnie on w 1968 roku stworzył „Noc żywych trupów”, czyli film, który na zawsze zmienił oblicze horroru. Zamiast taniej sensacji i tryskającej krwi Romero pokazał coś znacznie bardziej niepokojącego – ludzi, którzy w obliczu zagłady stają się bezwzględni.
„Noc żywych trupów” bezapelacyjnie uznawana jest za klasyk – nie tylko gatunku, ale i całego kina. Jeśli nigdy nie widziałeś żadnego filmu o zombie, zacznij właśnie od tego.
To czarno-biały manifest o strachu, izolacji i rozpadającym się społeczeństwie, w którym trup staje się metaforą ludzkiej bezmyślności i konsumpcji. Romero stworzył horror, który mówi o nas samych – o tym, jak łatwo przestajemy być ludźmi, zanim jeszcze umrzemy. A że zrobił to z zaskakującym wdziękiem – to już inna sprawa.
 
To film, w którym zombie nie są już metaforą – są błyskawicznie zarażającą siłą natury, wirusem społecznym, który nie zna granic ani polityki. Marc Forster pokazuje świat na krawędzi, w którym były śledczy ONZ Gerry Lane (Brad Pitt) próbuje odnaleźć źródło pandemii, zanim cała ludzkość stanie się jednym wielkim trupim rojem.
„World War Z” to kino apokalipsy w wersji XXL: zamiast kilku trupów snujących się po cmentarzu dostajemy ich tysiące, pędzących jak fala żywego mięsa przez ulice Jerozolimy, Filadelfii i Seulu.
Film zadaje poważne pytanie: czy naprawdę różnimy się od tych, których się boimy?
 
Pod koniec lat 90. kino o zombie przypominało jego bohaterów – brakowało mu energii i celu, jakby samo rozkładało się od środka. Gatunek, który niegdyś komentował społeczeństwo i ludzką naturę, ugrzązł w powtarzalnych schematach: krew, wrzask, sztywny krok i jeszcze bardziej sztywne dialogi.
Wtedy pojawił się Danny Boyle – reżyser, który zamiast kopać leżącego trupa, postanowił go… reanimować. Jego „28 dni później” było jak defibrylator dla całego gatunku. Zamiast klasycznych, powolnych zombie dostaliśmy ludzi zarażonych wściekłością – szybkonogich, przerażających, autentycznie nieobliczalnych.
Boyle akcję swojego filmu umieścił w opustoszałym Londynie, zamieniając apokalipsę w intymny dramat o samotności i strachu.
Zamiast horroru klasy B dostaliśmy egzystencjalny thriller o granicach człowieczeństwa. Kamera cyfrowa i surowy montaż sprawiły, że świat wyglądał jak dokument z końca cywilizacji. Boyle pokazał, że żywe trupy mogą znowu mówić coś o nas – o zarażeniu gniewem, obojętnością, lękiem. Tak narodziła się nowa era zombie – bardziej dynamiczna, mniej dosłowna, ale wciąż boleśnie aktualna.
 
Pociąg, zombie i koreańska szkoła emocji – brzmi jak absurd, a jednak „Zombie Express” to jeden z najbardziej poruszających filmów o końcu świata. Reżyser Yeon Sang-ho zamienił zwykłą podróż z Seulu do Pusanu w emocjonalny rollercoaster, gdzie każda stacja to nowy etap utraty złudzeń. W wagonach pełnych zagrożenia bohaterowie walczą nie tylko o życie, ale i o resztki człowieczeństwa. Film zachwyca nie efektami specjalnymi, lecz skalą emocji.
Po seansie nigdy nie spojrzysz tak samo na poranny pociąg do pracy. Bo w tłumie zaspanych współpasażerów trudno nie dostrzec, że niektórzy już dawno przestali być… całkiem żywi.
 
Will Smith samotnie przemierza opustoszały Nowy Jork, a jego jedynym towarzyszem jest pies. Brzmi jak sen każdego introwertyka – dopóki nie zapadnie zmrok. „Jestem legendą” to nie klasyczny horror o zombie, ale jego nowoczesna mutacja. Zamiast powolnych trupów mamy tu ludzi zarażonych wirusem, który odbiera im człowieczeństwo i zamienia w dzikie, światłowstrętne bestie – coś pomiędzy wampirem a zombie z XX wieku.
Reżyser Francis Lawrence, adaptując kultową powieść Richarda Mathesona, stworzył wizję świata po katastrofie medycznej: nie ma już społeczeństwa, tylko echo ludzkiej cywilizacji i jeden ocalały naukowiec, który szuka lekarstwa. „Jestem legendą” wpisuje się w tradycję filmów o zombie, ale przetwarza ją na bardziej filozoficznym poziomie – pyta, kim stajemy się, gdy zostajemy ostatnim człowiekiem na Ziemi, i czy wciąż jesteśmy wtedy „żywi”.
 
Trudno ciągle się bać. W pewnym momencie nawet apokalipsa przestaje robić wrażenie i staje się codziennością – taką jak poniedziałkowe zebranie na Teamsie. Wtedy zostaje już tylko jedno: śmiać się. Kiedy więc strach się przejadł, kino o zombie odkryło nowy ton – ironiczny, absurdalny, a czasem wręcz czuły. Bo jeśli koniec świata ma się powtarzać, to przynajmniej niech będzie zabawny.
 
Kto powiedział, że filmy o zombie nie mogą być inteligentne, autoironiczne i przy okazji wzruszające? „Jednym cięciem” zaczyna się jak typowa produkcja klasy B – chaotyczny plan zdjęciowy, reżyser z ambicjami i ekipa, która ewidentnie wolałaby być gdzie indziej. Nagle zjawiają się… prawdziwe zombie. Aktorzy w panice uciekają, kamera nie przestaje kręcić, a my mamy wrażenie, że oglądamy najgorszy horror świata. Tyle że to dopiero połowa filmu.
W drugiej części okazuje się, że cały ten chaos był tylko częścią planu – improwizowanego projektu niskobudżetowej ekipy, która walczy z brakiem pieniędzy, sprzętu i zdrowego rozsądku, by stworzyć coś prawdziwego. Za hektolitrami sztucznej krwi kryje się więc historia o pasji, współpracy i czystej radości tworzenia. „Jednym cięciem” to hołd dla ludzi kina – tych, którzy mimo ograniczeń potrafią zamienić katastrofę w sukces.
Pełen humoru, ciepła i japońskiej precyzji pokazuje, że nawet wśród zombie można znaleźć odrobinę życia… i genialny pomysł.
 
W świecie, w którym zapanował chaos, przetrwają tylko ci, którzy znają zasady i potrafią się z nich śmiać. „Zombieland” to komedia, która z apokalipsy robi imprezę. Bohaterowie, uzbrojeni w sarkazm i broń palną, przemierzają Amerykę w poszukiwaniu bezpieczeństwa… i ostatnich paczek Twinkies.
Ruben Fleischer stworzył film, który łączy slapstick z melancholią – groteskową wizję świata, w którym humor staje się najlepszym orężem przeciwko śmierci. Przyznaję więc: wolę „Zombieland” od „The Walking Dead”. Przynajmniej nikt nie mówi tam o sensie życia z zakrwawioną siekierą w ręku.
 
„Martwica mózgu” to najbardziej szalony, obrzydliwy, a jednocześnie zabawny film o zombie, jaki kiedykolwiek powstał. To czarna komedia, w której piła do trawy staje się narzędziem sprawiedliwości, a matczyna kontrola przybiera formę dosłownie śmiertelną.
Jackson bawi się konwencją do granic absurdu – rozlewa krew hektolitrami, ale robi to z taką pomysłowością, że trudno się nie śmiać.
To kino, które pokazuje, że horror i humor mogą tańczyć w jednej, krwawej kałuży. A przy okazji – że niektóre rodzinne relacje naprawdę warto zakończyć.
Od groteski po dramat, od kina klasy B po blockbuster – zombie przeszły długą drogę, stając się lustrem naszych lęków i słabości. W zależności od epoki symbolizują coś innego: konsumpcjonizm, gniew, samotność, chaos informacyjny lub zwykłą potrzebę bliskości. Jedno jednak pozostaje niezmienne – dopóki ludzie będą się bać końca świata, filmy o zombie zawsze znajdą sposób, by wstać z grobu i powiedzieć nam coś o życiu.
I może dlatego tak je lubimy? W gruncie rzeczy wszyscy trochę przypominamy zombie – kawa, telefon, praca, sen… powtórz. Więc może czasem warto obejrzeć apokalipsę na ekranie i zapytać siebie: kto tu właściwie jest żywy?
Jeśli po tym zestawieniu wciąż masz ochotę na więcej, sięgnij też po najlepsze filmy psychologiczne, które zaglądają w najciemniejsze zakamarki ludzkiego umysłu, kultowe filmy z lat 90., które ukształtowały współczesne kino, albo najlepsze filmy na faktach, przypominające, że to życie pisze najbardziej niepokojące scenariusze.