Dziennikarka Renata Kim w tym roku zgarnęła niemal wszystkie najważniejsze branżowe nagrody. Pisała o uczelni Collegium Humanum, pokazywała skandaliczne nieprawidłowości i narażała się przy tym wszystkim stronom polskiej sceny politycznej. „Chcę opowiadać świat tak, żeby był bardziej zrozumiały” – mówi o swojej pracy.
Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 10/2025.
Joanna Derda: Czemu tak się na Collegium Humanum uparłaś? Dlaczego ciągnęłaś temat przez tyle miesięcy? Przecież jest tyle innych, które też kuszą.
Renata Kim: Za każdym tekstem stali ludzie. Zgłaszali się do mnie: niech się pani przyjrzy, niech pani pomoże. Spora, może zasadnicza część tematów związanych z Collegium Humanum to była próba pokazania, jak źle czuli się pracownicy tej uczelni. Opowiadali mi historie o mobbingu, o molestowaniu seksualnym, o totalnym braku szacunku ze strony byłego rektora, o tym, jak lądowali w karetkach, które odwoziły ich na ostry dyżur, o tym, że miesiącami leczyli się u psychiatry, u psychoterapeuty – a ja miałam poczucie, że na początku zaniedbałam tę część opowieści. Bo kiedy w 2022 roku powstał pierwszy tekst (napisaliśmy go wspólnie z Kubą Korusem), ja o tym wszystkim wiedziałam.
Uznałam jednak, że ważniejszy jest wątek dyplomów MBA, które są przyznawane szybko, tanio i bez specjalnych wymagań, a które, jak wiemy, otwierają drogę do spółek skarbu państwa. Wtedy jeszcze byłam przekonana, a była to końcówka rządów PiS, że ten proceder dotyczył wyłącznie nominatów partyjnych. Co okazało się, delikatnie mówiąc, niezgodne z prawdą.
I uznałaś, że nie odpuścisz, póki ludzie chcą ci o nich opowiadać?
Tak. I mam ogromną wdzięczność dla mojej redakcji, bo kiedy po półtorarocznej przerwie wracałam do tematu Collegium Humanum, miałam już kilka procesów wytoczonych przez byłego rektora i mogłam usłyszeć: nic nie rób, to dla nas za duże ryzyko. A usłyszałam: ufamy ci, pisz, jeśli uważasz, że tak trzeba.
Kiedy czujesz takie wsparcie ze strony redakcji i firmy, to jest ci łatwiej, bo wiesz, że nie zostaniesz z tym sama. A to był czas, kiedy na uczelni panował absolutny chaos, rok akademicki się teoretycznie zaczął, ale praktycznie zajęcia się nie odbywały, wielu studentów błagało o pomoc. A potem aresztowano rektora i napływały kolejne tematy. Mojego bohaterstwa ani specjalnego uporu w tym nie ma, po prostu uważałam, że mam obowiązek to kontynuować, skoro ludzie mi zaufali.
Mówisz: obowiązek. Co jest dla ciebie najważniejsze w pracy dziennikarza? Obowiązek właśnie?
Chyba najważniejsze to opowiadać świat tak, żeby był bardziej zrozumiały. Dużo pisałam i piszę o kwestiach społecznych. I zawsze mam nadzieję, że tekst nie tylko będzie ciekawy, ale że posunie trochę do przodu wiedzę czytelników. Może coś zmieni? Jeśli na przykład przeczytają o dwóch matkach i ich synku urodzonym dzięki metodzie in vitro, to zobaczą rodzinę. Kobiety zakochane w sobie i kochające chłopczyka, którego znam od czasu, kiedy był w brzuchu mamy. Mam nadzieję, że czytelnicy zobaczą zwykłe dziewczyny, nie „ideologię”, tylko osoby, matki, kobiety, które wzięły ślub za granicą, żeby mieć poczucie, że w miarę normalnie żyją i od lat czekają na to, żeby także Polska uznała je za równoprawne obywatelki.
Dużo piszę o przemocy, także o przemocy w rodzinie, bo mam poczucie, że to w naszym kraju temat tabu. Wiele osób uważa, że nie ma co tego nagłaśniać, problemy trzeba rozwiązywać w domu, nie wolno kalać własnego gniazda. Często to słyszę. Myślę, że im więcej tekstów powstanie, tym łatwiej będzie osobie, która jest ofiarą przemocy, podjąć decyzję, by obronić siebie, pójść po pomoc.
Opowiadając o trudnych rzeczach, możemy komuś ułatwić życie, pokazać, że to, co wydawało się niemożliwe do rozwiązania, da się jednak rozwiązać. Choć oczywiście czasem się nie da.
Kiedy odbierałaś jedną z nagród, mówiłaś nie o Collegium Humanum, ale o granicy polsko-białoruskiej. Dlaczego ta granica jest dla ciebie tak ważna?
Bo to miejsce, w którym państwo polskie na kilka lat zawiesiło prawa człowieka i traktuje osoby uciekające przed wojną, przed śmiercią, przed biedą jak ludzi drugiej kategorii. Pozwala na to, żeby ich wypychać na białoruską stronę, by umierali w lesie, straszy karami i realnie karze osoby, które im pomagają. Długo myślałam, że tego łamania praw człowieka dopuszcza się rząd PiS, że tu jest problem. Potem okazało się, że po zmianie władzy dzieje się dokładnie to samo i coraz mniej osób protestuje, coraz mniej osób to widzi. Pisałam o tym, co się dzieje, o wolontariuszach, o uchodźcach. Chciałam pokazać ich jak ludzi, którzy po prostu szukają lepszego życia, a może czasem życia po prostu. Zależało mi, żebyśmy zrozumieli, że to nie są, jak przedstawia to prawicowa propaganda, osiłki przyjeżdżający gwałcić polskie kobiety i zabierać nam miejsca pracy, nie, to są ludzie, którzy uciekają przed ciężkim życiem, biedą, prześladowaniami – kto, jak nie Polacy powinni tę akurat motywację zrozumieć?
Byłaś w lesie. Opowiadałaś, jakie to było przeżycie.
Kilka razy wolontariusze zabrali mnie do lasu. Czasem sprzątaliśmy pozostałości po obozowiskach migrantów, czasem obserwowaliśmy, jak się zachowuje straż graniczna. Ale pamiętam, kiedy wezwał nas ciemnoskóry mężczyzna – kilka razy był przepychany, a teraz udało mu się, chciał przejść dalej, czekał na transport. Wolontariuszka, z którą poszłam, prosiła, żebym jej pomogła. „Pogadaj z nim, jeśli chcesz, możesz mu oczyścić stopy”.
To nie były „stopy okopowe”, jakie czasem oglądamy na zdjęciach, potwornie zniszczone i przegniłe, to były stopy umęczone długą wędrówką, wymagały oczyszczenia i posmarowania maścią. Zrobiłam to. I to było jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Akt mycia stóp drugiemu człowiekowi, który potrzebuje pomocy, wydał mi się niezwykle ważny, pokazał mi, jak w gruncie rzeczy łatwo możemy realnie coś dla kogoś zrobić. Myślę, że ludzie, którzy pomagają na granicy, i ci, którym pomagają, powinni nas uczyć człowieczeństwa. A my jako społeczeństwo o nich zapominamy, udajemy, że nie wiemy, co tam się dzieje, łykamy propagandę, że to są niebezpieczni migranci.
Piszesz o sprawach trudnych, o ofiarach przemocy, o ojcu, który stracił syna, o uchodźcach, społeczności LGBT – i co potem? Umiesz w głowie zamknąć jeden temat i zająć się kolejnym? Tamten znika czy twoi bohaterowie jakoś z tobą są?
Są, namacalnie, z większością mam kontakt. Nie znaczy to, że piszemy do siebie co drugi dzień, ale wielu z nich zostaje w moim życiu. Często wiem też z mediów społecznościowych, co się u nich dzieje. A jeśli chodzi o bohaterów tekstów o problemach społeczności LGBT, to wielu z nich stało się po prostu moimi przyjaciółmi. W 2010 roku rozmawiałam z Jackiem Poniedziałkiem, robiłam z nim wywiad rzekę („Wyjście z cienia”, Wydawnictwo Czerwone i Czarne) – on wtedy szczerze mi opowiadał, co znaczy być gejem, który się urodził w 1965 roku w prowincjonalnym Krakowie i przez sporą część życia ukrywał swoją tożsamość przed całym światem, który nienawidził samego siebie za to, kim jest, który najczęściej mówił i myślał o sobie „jestem zboczeńcem”, bo tak o nim mówił świat. Moje poczucie, że mam powinność wobec społeczności LGBT, narodziło się chyba właśnie wtedy, ze zrozumienia, że to są osoby, które mają bardziej pod górkę w życiu niż ja i że państwo polskie mimo szumnych deklaracji i obietnic nie robi prawie nic, żeby mogły się tu poczuć bezpieczne, szanowane i przede wszystkim, żeby miały równe prawa. Oni zawsze powtarzają, że nie chcą przywilejów, chcą równych praw.
Z Jackiem Poniedziałkiem mam do dziś kontakt, kocham go jak brata, pokazał mi się od najbardziej bolesnej, ale też pięknej strony.
Czy te trudne historie cię nie obciążają?
Nawet jeśli trochę tak, nie chciałabym z tego rezygnować. Zresztą to nie jest tak, że zostaje ze mną rozpacz, raczej pamięć. Choć był czas, że naprawdę mnie to dobijało. Ale myślę, że w trudnych sytuacjach, jak wtedy, kiedy na plebanii ginie młody chłopak, a ja rozmawiam z jego zrozpaczonym ojcem, który szuka prawdy, ratuje mnie myśl, że to, co piszę, jakoś mu pomaga. Daję mu głos, sprawiam, że ta historia żyje, upominam się o jego syna. Niedawno opisywałam historię chłopaka, który po dopalaczach w szale zaczął demolować mieszkanie, przyjechali policjanci i go udusili, są filmy, bo mieli kamerki nasobne, widać, co robią. Musiałam obejrzeć te filmy, żeby opowiedzieć dokładnie, co się stało. Tydzień, kiedy oglądałam to, powiedzmy wprost, morderstwo, był straszny – ale wiedziałam, że robię to po coś.
Jak to się skończyło?
Proces trwa, niestety, policjanci mimo tych nagrań nie przyznają się do winy, więc jeszcze końca nie widać. Na szczęście włączyła się Helsińska Fundacja Praw Człowieka, pilnują, żeby proces przebiegał uczciwie. I tak, to było straszne, ale ja już chyba jestem inna niż 15 lat temu, nie tak rozdygotana, a poza tym wiem, że to jest coś, co po prostu muszę zrobić. Dla tych ludzi, którzy do mnie przyszli i prosili, żebym się tym tematem zajęła. A ponieważ o takich sprawach piszę, pojawiają się kolejni ludzie i ich historie.
Kiedy twoje wydawnictwo trzy lata temu rozstało się z Tomaszem Lisem, napisałaś na Twitterze, że informowałaś kadry o nieprawidłowościach. Nie żałujesz?
Rzeczywiście byłam w HR, mówiłam o swojej sytuacji, ale nie złożyłam formalnego zawiadomienia. Z perspektywy oceniam, że to był błąd. Są procedury i warto im zaufać, to jest najprostszą rzecz, jaką możemy zrobić, nie ma co zakładać, że są martwe, tylko że jednak czemuś służą. Dziś powinno być łatwiej, mamy ustawę o sygnalistach. Mam poczucie, że na razie sygnaliści przegrywają. Są w oczach opinii publicznej donosicielami.
Wpojono nam, że „skarżyć się” jest nieładnie. Zaczyna się już w przedszkolu.
Tak, rozwiążcie to, dzieciaki, same, dajcie sobie po razie i będzie dobrze. Ale też nie mamy uwewnętrznionych pojęć dotyczących m.in. przekraczania i stawiania granic. I zwykle kiedy jesteśmy świadkami tego, że ktoś jest źle traktowany przez przełożonego, zamiast stanąć za nim jako zespół, raczej odwrócimy wzrok i powiemy, że nic nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy, bo akurat przyszedł ważny SMS. Ja takie historie słyszałam wiele razy, bo wiele razy pisałam o mobbingu. To zawsze tak wygląda: wszyscy wiedzą, wszyscy cię pocieszają, chodzą z tobą na kawę, ale jeśli sprawa zrobi się publiczna, to większość za tobą nie stanie. Brakuje nam poczucia, że jako grupa możemy stawiać granice mobberowi. A jak ktoś się zdecyduje bronić siebie i wystąpić w imieniu swoim czy innych, to uznajemy go za donosiciela, kogoś, kto ujawnił tajemnice i nas wszystkich zawstydził.
Lata mijają i nic się nie zmienia.
Pisałam kiedyś o policjantkach molestowanych przez szefów, zgłosiły to i w efekcie wszystkie musiały odejść ze służby, skończyły z depresją i lekami. Według przepisów ciężar dowodów w sprawie mobbingu spoczywa w całości na osobie, która uważa, że była mobbowana. Jeśli to się nie zmieni, jeśli nie będzie spektakularnych wyroków za mobbing, ludzie będą myśleć: nie zgłoszę, bo i tak nie udowodnię. Ja, dziennikarka, miałam takie przekonanie. Niestety nadal je mam.
Mówi się dużo o sztucznej inteligencji i o tym, że już niedługo zastąpi również nas, dziennikarzy. Myślisz, że to możliwe?
Absolutnie nie. Na pewno nie teraz. Chętnie korzystam ze sztucznej inteligencji, daję jej do spisywania wywiady, pytam ją o różne fakty – widzę zresztą, że często się myli, nie ma dostępu do różnych danych, o których wiem, że istnieją, proszę ją o zgromadzenie materiałów na jakiś temat i zawsze jej dziękuję, a na wypadek, gdyby jednak postanowiła się zbuntować, prawię jej komplementy, mówię, że jest wspaniała i bardzo mi pomogła, a ona się cieszy. Ale jej umiejętności to na razie cień tego, co my jako dziennikarze potrafimy zrobić. To jest wtórne, stworzone na podstawie tego, co ktoś już wcześniej zrobił, podane sztucznym językiem, bez emocji, nieoryginalne. Wiem, że im bardziej będziemy tę machinę karmić, tym szybciej ona się nauczy, ale myślę, że na razie jesteśmy bardzo daleko od tego, żeby zastąpił nas komputer. On zbierze informacje, ale nie pójdzie pogadać z ludźmi, nie odczyta ich emocji, nie zbuduje ich historii. To my wkładamy życie w nasze teksty, to my pilnujemy, żeby bohaterowie byli prawdziwi, to my oddajemy im głos. Nie boję się AI.
Czytaj także: Psychoterapia ze sztuczną inteligencją jest już faktem. Rozmowy z wyszkolonym botem AI zmniejszyły objawy depresji o 51%
Przy okazji tekstów o Collegium Humanum dostałaś nagrodę w postaci kursu – mogłaś wybrać dowolny, na co się zdecydowałaś?
Na kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy.Zawsze chciałam się tego nauczyć, żeby nie być bezradną w przypadku zagrożenia kogoś obok mnie. Nie miałam wyobrażenia, jak to będzie wyglądało. Myślałam, że dostanę podstawowe informacje, co robić, jak zobaczysz, że ktoś upadł i nie jest w stanie się podnieść. Dostałam dużo więcej. Uczyliśmy się nie tylko tego, jak zrobić resuscytację, jak prawidłowo położyć człowieka na noszach, włożyć mu rurkę nosowo-kratniową i dzięki temu udrożnić drogi oddechowe, ale także, jak pracować w grupie. Kurs trwał dwa pełne weekendy, kończył się egzaminem z certyfikatem państwowym. Żeby zdać, trzeba było obejrzeć kilkadziesiąt godzin webinarów. Parę razy miałam myśl: co ja właściwie tu robię? Ale kurs nauczył mnie pokory i myślenia, że w życiu nie zajmujesz się tylko sobą. Masz manekina, instruktor powiedział, że nie oddycha – i robisz absolutnie wszystko, zapominasz, że świat istnieje. No i gdyby teraz ktoś się przy mnie zakrztusił, to umiem pomóc. A gdybym szła na wywiad z premierem Polski i zobaczyła, że ktoś zasłabł na ulicy, musiałabym zapomnieć o wywiadzie. Dopiero kiedy przyjadą służby, mogę odejść.
Przecież polskie prawo nakazuje udzielenie pomocy. Wiele osób po prostu tego nie wie.
To jedno, a drugie – ludzie boją się pomagać, bo co, jak coś pójdzie nie tak, może będą jakieś konsekwencje prawne? Nie będzie, mamy obowiązek pomóc. I fajnie jest wobec tego wiedzieć, że się to umie. Za dwa tygodnie idę na kurs pierwszej pomocy dzieciom, ale to już z konkretnego powodu – mam kilkumiesięcznego wnuka Alusia i chcę być pewna, że jak wybierzemy się na spacer czy zostanę z nim sama w domu, to on będzie bezpieczny.
Na Instagramie napisałaś o sobie: biegaczka. Po co biegasz?
Zaczęło się przypadkiem, kolega mnie namówił do pójścia na parkrun – to bieg pięciokilometrowy, odbywa się w każdą sobotę o 9 rano w tysiącach miejsc na świecie. Miałam głęboki kryzys psychiczny, skończył się lekami, które, tak myślę, uratowały mi życie, ale zanim to się stało, moim lekiem było bieganie. Tylko wtedy nie trzęsłam się i nie miałam ściśniętego żołądka. A potem poszło. Celowo napisałam „biegaczka” – choć nie mam specjalnych biegowych osiągnięć, dawno przestałam gonić za życiówkami, bo już ich nie dogonię, mam 59 lat, ale bliskie mi jest myślenie, że każdy, kto nawet na kwadrans wychodzi i truchta, jest biegaczem. Chcę być biegaczką do końca życia.
Czytaj także: Bieganie nie jest dla każdego. Jak zacząć, żeby się nie zniechęcić?
Renata Kim dziennikarka „Newsweeka”, zajmuje się głównie tematami społecznymi. Pracowała w tygodnikach „Wprost” i „Przekrój”, w rozgłośniach radiowych (Sekcja Polska BBC, Trójka). Autorka książek, m.in. „Dlaczego nikt nie widzi, że umieram. Historie ofiar przemocy psychicznej” i „Pomiędzy. Historie osób niebinarnych”. Instruktorka taekwondo, biegaczka.