Filmy oparte na faktach to moja słabość. „Spotlight” znam na pamięć i z niecierpliwością wypatruje nowych produkcji Paula Greengrassa – mistrza przenoszenia prawdziwych historii na ekran. Bo umówmy się, żadna wymyślona inwazja kosmitów nie przeraża tak bardzo jak prawdziwa historia, którą życie napisało bez udziału scenarzysty. Też tak uważasz? Poznaj najlepsze wstrząsające filmy oparte na faktach.
„Miasto Boga” to film, który często znajduje się na pierwszym miejscu w rankingach najlepszych wstrząsających produkcji opartych na faktach. Taki wybór zupełnie mnie nie dziwi, bowiem obraz w reżyserii Fernando Meirellesa nie daje taryfy ulgowej. Nie włączaj go więc, jeśli liczysz na spokojny wieczór z popcornem.
„Miasto Boga” zabiera cię na brutalne przedmieścia Rio de Janeiro, gdzie dzieci szybciej uczą się strzelać niż pisać.
Historia opowiedziana przez Meirellesa oparta jest na prawdziwych wydarzeniach z lat 60. i 70. XX wieku, opisanych wcześniej w reportażu Paulo Linsa. Film śledzi losy „Rakiety”, chłopaka marzącego o zostaniu fotografem, który dorasta w świecie gangów i narkotyków. Obok niego pojawia się Mały Zé – dziecko ulicy, które wyrasta na bezwzględnego bossa, siejącego strach i śmierć. Jak potoczą się ich losy? Tego dowiesz się, wchodząc razem z kamerą Meirellesa w sam środek brazylijskiego chaosu.
„Chrzest ogniem” uderza w wyjątkowo czuły punkt – w poczucie sprawiedliwości. Edward Zwick opowiada historię Camerona Todda Willinghama, którego oskarżono o podpalenie domu i śmierć trzech córek. Dowody? Niby niepodważalne. Proces? Szybki. Kara? Najwyższa z możliwych. I nagle pojawia się Elizabeth Gilbert – zwykła kobieta, która zaczyna pisać listy do skazańca i grzebać w aktach. Co znajduje? Pęknięcia, błędy, kłamstwa, czyli wszystko to, co miało być „nie do ruszenia”.
Zwick kręci film, który nie tylko opowiada historię, ale wbija kij w mrowisko: pokazuje, że amerykański sen o sprawiedliwości bywa koszmarem – i to na jawie. Po seansie „Chrztu ogniem” zostaniesz więc z posmakiem goryczy i pytaniem, czy w imię pewności i porządku łatwiej nam skazać człowieka, niż przyznać, że mogliśmy się pomylić?
W filmie „Śnieżne bractwo” Bayona wraca do historii katastrofy lotniczej z 1972 roku. W jej wyniku samolot urugwajskiej drużyny rugby rozbił się w Andach. Wydawałoby się – tragedia jakich wiele, a jednak to, co nastąpiło potem, zapisało się w historii jako jedno z najbardziej ekstremalnych świadectw ludzkiej woli przetrwania. Chłopcy, którzy jeszcze chwilę wcześniej marzyli o zwycięstwach na boisku, nagle muszą nauczyć się wygrywać z głodem i śmiercią.
Każda decyzja staje się tu dramatem – od poszukiwania drogi w górach po tę najbardziej niewyobrażalną: sięgnięcie po ciała zmarłych przyjaciół, by samemu przetrwać.
Bayona pokazuje historię sportowców zaginionych w Andach bez taryfy ulgowej. Nie ocenia, nie moralizuje, ale stawia widza w samym środku tragedii. Sprawia to, że w czasie seansu co chwila pojawia się pytanie: co ja bym zrobił w takim piekle? To niewygodne pytanie zostaje jeszcze długo po napisach końcowych – a odpowiedź na nie prawdopodobnie nigdy się nie pojawi.
„Spotlight” to dla mnie film, po którym czuję się, jakbym dostała obuchem w głowę – i to wcale nie z powodów efektów specjalnych, ale faktów, o których trudno zapomnieć. Produkcja opowiada historię dziennikarzy z „Boston Globe”, którzy w 2001 roku odkryli systemowe tuszowanie przypadków molestowania dzieci przez księży w Bostonie. Brzmi jak news sprzed lat? Jasne. Jednak kiedy oglądasz, jak krok po kroku odsłaniają kolejne warstwy kłamstw i milczenia, uświadamiasz sobie, że to nie jest opowieść tylko o Kościele. To historia o tym, jak łatwo instytucje mające być fundamentem społeczeństwa potrafią zgnić od środka, jeśli nikt nie patrzy im na ręce.
Dla mnie „Spotlight” to nie tylko film o dziennikarzach, którzy wykonali kawał świetnej roboty. To przede wszystkim przypomnienie, że prawda sama nigdy nie wychodzi na światło dzienne. Tom McCarthy pokazuje też, że rolą mediów jest coś więcej niż tworzenie klikbajtowych treści.
Kambodża lat 70. nie była miejscem, gdzie królowała wolność, disco i kolorowe spodnie dzwony. To był czas, gdy kraj zamienił się w wielki obóz pracy, a reżim Czerwonych Khmerów Pol Pota postanowił „wychować” naród od nowa, kosztem milionów istnień. Głód, przymusowe przesiedlenia i egzekucje były codziennością. Do tej brutalnej rzeczywistości przenosi film „Najpierw zabili mojego ojca”. Za scenariusz posłużyły wspomnienia Loung Ung – dziewczynki, która przeżyła piekło tamtego czasu.
Angelina Jolie w swoim debiucie reżyserskim ukazuje dramat Kambodży z perspektywy małych stóp biegnących przez pole minowe i niewinnych oczu patrzących na świat rozpadający się w pył. I właśnie w tym tkwi siła tego obrazu.
Julia Roberts w roli samotnej matki, która w kusej spódnicy rozprawia się z jedną z największych korporacji w USA. Brzmi jak przepis na dobry film? I taki jest! Jeśli jednak liczysz na komedię albo na film akcji z efektami specjalnymi, grubo się pomylisz. „Erin Brockovich” to wstrząsający film oparty na faktach. Historia, którą opowiada Steven Soderbergh, ma swoje źródło w Kalifornii lat 90.
Erin, samotna matka, trafia na dokumenty wskazujące, że gigant energetyczny PG&E od lat zatruwa wodę w małym miasteczku Hinkley. W tym miejscu zaczyna się historia, w którą trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie to, że wydarzyła się naprawdę. Erin nie ma prawniczego wykształcenia, nie zna kodeksów na pamięć i nie nosi garsonki. Ma za to tupet, język cięty jak brzytwa, determinację i nic do stracenia – a to wystarcza, by rzucić wyzwanie jednej z największych korporacji w USA.
Wolność słowa, pokojowe protesty, państwo prawa – dziś wydaje nam się, że wszyscy mamy do tego prawo. A teraz wyobraź sobie, że za krzyczenie tych haseł stajesz przed sądem jak kryminalista.
„Proces Siódemki z Chicago” przenosi widza do 1968 roku, kiedy Ameryką wstrząsały protesty przeciw wojnie w Wietnamie. Rząd robił natomiast wszystko, aby ukarać „winnych”. Na ławie oskarżonych zasiadło więc siedmiu aktywistów, których jedyną winą była odwaga powiedzenia głośno, że wojna w Wietnamie to katastrofa. Proces zamienił się w spektakl, w którym polityka była ważniejsza niż prawo.
Aaron Sorkin opowiada historię oskarżonych w tempie, które nie pozwala odetchnąć. Oglądasz i raz śmiejesz się z bezczelności podsądnych, innym razem zaciskasz zęby, bo absurd przekracza wszystkie granice.
Dla mnie to film, który nie tylko mówi o Ameryce sprzed pół wieku, ale też ostrzega. Pokazuje, że każda władza ma pokusę uciszenia niewygodnych głosów – a my musimy zadać sobie pytanie: po której stronie wtedy staniemy.
Są filmy, które trzymają za gardło od początku do końca. Takim bez wątpienia jest „Niewygodna prawda” Larysy Kondracki. Reżyserka opowiada o powojennej rzeczywistości na Bałkanach. Widzimy ją z perspektywy amerykańskiej policjantki, w którą wciela się genialna Rachel Weisz. Trafia ona do Bośni z misją ONZ, gdzie ma pilnować porządku w kraju wyniszczonym wojną.
Szybko jednak odkrywa, że pod płaszczykiem misji pokojowej kryje się handel ludźmi, prostytucja i brutalne wykorzystywanie kobiet z Europy Wschodniej – i to nie przez lokalnych gangsterów, ale przy udziale tych, którzy mieli nieść pomoc.
Film Kondrackiej opowiada o systemie, który zamiast pomagać, stał się wspólnikiem zbrodni. Oglądając „Niewygodną prawdę”, trudno nie czuć wściekłości, trudno nie poczuć się bezradnym i równie trudno zapomnieć, że ta historia wydarzyła się zaledwie kilkanaście lat temu.
Nie każdy bohater nosi pelerynę. Niektórzy zakładają elegancki garnitur, zapalają drogie cygaro i liczą pieniądze, podczas gdy świat wokół nich płonie. Oskar Schindler był dokładnie takim człowiekiem. Ten cwany przedsiębiorca i bawidamek stał się jednak bohaterem jednego z najbardziej wstrząsających filmów opartych na faktach – „Listy Schindlera”. Produkcja pokazuje, jak w samym środku piekła Holocaustu można odkryć w sobie odwagę i współczucie. Schindler postanawia bowiem użyć swojego majątku i wpływów, by ratować Żydów, zatrudniając ich w swojej fabryce. Efekt? Ponad 1100 osób ocalałych z Zagłady.
„Lista Schindlera” nie jest jednak laurką ani patetycznym pomnikiem Oskara Schindlera. Spielberg nie robi z niego świętego – pokazuje człowieka pełnego sprzeczności: egoistę, który lubił pieniądze i kobiety, ale w odpowiednim momencie potrafił powiedzieć „dość”. To właśnie ta niejednoznaczność sprawia, że film działa tak mocno.
Zawsze, kiedy oglądam filmy oparte na faktach, mam dylemat: gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna filmowa fikcja? Z jednej strony wiem, że reżyser i scenarzyści podkręcają historie, dopisują dialogi, przesuwają akcenty, a czasem nawet zmieniają fakty. Z drugiej strony rozumiem, że kino to nie kronika historyczna. Film ma wciągać, trzymać w napięciu, wywoływać emocje, a sama sucha prawda bywa czasem za mało „filmowa”. Czy zatem warto oglądać filmy na faktach i czerpać z nich wiedzę?
Mam na to własną teorię: traktuję wstrząsające filmy na faktach jako zaproszenie. Znając filmową wersję historii, chętniej sięgam po książki, reportaże, dokumenty i sprawdzam: „co wydarzyło się naprawdę?”. Dzięki temu filmowa fikcja nie jest dla mnie kłamstwem, lecz przynętą – a ta zawsze jest lepsza od ciszy.
Jeśli szukasz emocji i głębszych przeżyć, sięgnij również po najlepsze filmy psychologiczne, a dla fanów nostalgii świetnym wyborem będą najlepsze filmy z lat 90., które mimo upływu czasu wciąż potrafią zachwycić i zaskoczyć swoją treścią.