To dla niego gorący czas – tuż przed premierą filmu „Chopin, Chopin!”. Jest rozchwytywany. A jednak Eryk Kulm znalazł dla nas chwilę, żeby porozmawiać. O filmowej kuchni, graniu na fortepianie i przechodzeniu na jaśniejszą stronę.
Jak się czujesz?
Jest wspaniale, świat jest piękny. Pewnie nie powinno się tak mówić w kontekście tego, co się na świecie dzieje, ale przynajmniej bywa piękny. A ja wreszcie jestem w stanie to zauważyć.
Kiedy widziałam cię parę miesięcy temu, jeszcze w czasie trwania zdjęć do filmu „Chopin, Chopin!”, sprawy miały się chyba trochę inaczej…
Nie było łatwo, to był naprawdę wyjątkowy i trudny proces. Praca nad postacią Fryderyka Chopina wiązała się z ogromną presją. Zegar tykał, stres się kumulował. Cały czas czułem, że może mi się nie udać.
Czego obawiałeś się najbardziej?
Przede wszystkim, że nie zdążę się nauczyć grać wszystkich utworów, wiedziałem, że aktorsko jestem w stanie podołać, ale o sceny przy fortepianie bałem się strasznie. W całym filmie miałem do zagrania ponad 20 fragmentów muzycznych. I tego nie da się przeskoczyć, przyśpieszyć, nie da się tego zrobić inaczej, jak tylko ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć – albo coś umiesz zagrać, albo nie.
Skąd decyzja, że naprawdę będziesz wykonywać w filmie Chopinowskie utwory? Nie pamiętam, aby ktoś przed tobą zdecydował się na aż tak odważny krok. Bywa, że aktorzy i aktorki faktycznie grają na fortepianie przed kamerą, ale aż tyle i tak wymagający repertuar? Mogliście to przecież jakoś zamarkować…
Tylko że takie decyzje trzeba podejmować przed rozpoczęciem zdjęć i też wpływają na efekt, który potem widać na ekranie. Bo jeżeli umiem wykonać utwór, to kręcimy scenę w jednym ujęciu. A jeśli nie, musimy robić cięcia i to już widać. Trzeba też dostosować sprzęt. U nas na planie był taki specjalny obiektyw, wyglądający trochę jak peryskop, tylko do góry nogami – oko „peryskopu” szło za rękami przesuwającymi się po klawiaturze, kiedy grałem pasaż. Jakby moje ręce prowadziły kamerę. Takie rozwiązanie nie byłoby możliwe, gdybym nie grał naprawdę.
Czy to ty wymyśliłeś, że rezygnujecie z markowania?
Już w pierwszych rozmowach o filmie usłyszałem od Michała [Kwiecińskiego, reżysera – przyp. red.], że skoro uczyłem się gry na fortepianie, to dlaczego by nie spróbować. I chociaż było to właściwie niewykonalne, biorąc pod uwagę, że nie grałem Chopina – w ogóle muzyki poważnej – od 15 lat, zgodziłem się, a potem zaczęła się naprawdę intensywna praca: codzienne ćwiczenia przez kilka miesięcy, nawet po sześć godzin dziennie. To był wymagający proces, pełen wyzwań, ale też ogromnie rozwijający. Każdy dzień dawał mi poczucie, że przesuwam swoje granice.
Kiedy wizualna koncepcja filmu była już gotowa, faktycznie nie miałeś wyjścia, ale przecież na początkowym etapie, podczas pierwszych rozmów o roli, mogłeś powiedzieć „nie”.
Wiedziałem, że jeśli odmówię, będę żałować. Zgodziłem się, bo lubię wyzwania. Im trudniejsza rola, tym ciekawszy proces. Poczułem przypływ wiary, że dam sobie radę.
Choć finalnie nie wszystko się udało na sto procent – w takim sensie, że w filmie widać mnie grającego, ale dźwięk zmontowany został tak, że to, co gram w kilku miejscach, zmiksowane jest z wykonaniem zawodowego pianisty.
Twój Chopin jest człowiekiem, który, kiedy wychodzi do ludzi, jest jak promyk, ma w sobie coś bardzo żywego i ujmującego, nie brakuje mu chłopackiego uroku. To potężny kontrast z tym, co przeżywa i jak wygląda, kiedy zostaje sam. Od początku tak widziałeś tę rolę?
Film jest opowieścią o człowieku, który tak naprawdę nigdy nie jest szczęśliwy, choć jakbyś na niego spojrzała, prawie cały czas jest uśmiechnięty. Chodziło o to, żeby znaleźć w sobie ten specyficzny stan – kiedy czujesz smutek, ale wrzucasz się w sytuacje, dzięki którym przestajesz o swoim smutku pamiętać. Wychodzisz z domu, otaczasz się ludźmi, jesteś cały czas w biegu, w ruchu. Uciekasz od tego, co cię przeraża. W przypadku Chopina chodziło oczywiście o temat śmierci i choroby, która coraz bardziej dominowała, przejmowała kontrolę nad jego życiem.
Eryk Kulm w filmie „Chopin, Chopin!” (Fot. materiały prasowe)
Ciężko było uruchomić w sobie smutek, o którym mówisz?
Przy tej roli, myślę, że nie było to aż tak trudne, ponieważ przygotowania do niej były długie i wielopoziomowe. Smutek przyszedł naturalnie, przez uświadomienie sobie, z czym Chopin musiał się zmagać. To, co działo się z moim ciałem, pomagało mi wejść w ten stan. Przeciążenie organizmu dawało o sobie znać. Mimo wsparcia fizjoterapeutów czasem musiałem na chwilę odpuścić.
Miałeś zostać muzykiem – tego się po tobie spodziewano, kiedy byłeś dzieckiem?
Tak, pewnie. Jak miałem trzy lata, zacząłem coś tam sobie plumkać na pianinie i nagle rodzice się zorientowali, że może mam talent i że należałoby coś z tym zrobić. W sumie trudno, żebym nie szedł w tym kierunku, zważywszy na okoliczności: w naszym domu muzyka była wszechobecna. Nie chodzi tylko o to, że mój ojciec był muzykiem jazzowym i u nas w domu odbywały się próby. Mama z kolei kochała rock’n’rolla i pamiętam, że cały czas leciało radio – panował taki miszmasz dwóch muzycznych światów: jazz i Led Zeppelini na przemian [śmiech].
Nie poszedłem do regularnej szkoły muzycznej tylko dlatego, że mieszkaliśmy pod Warszawą i codzienne dowożenie mnie na Żoliborz i z powrotem to byłoby piekło i dla mnie, i dla rodziców. Dlatego zapisali mnie do klasy o profilu muzycznym w normalnej podstawówce, a potem w gimnazjum na Ursynowie. Tylko że szybko okazało się, że wolę biegać po dworze, a nie siedzieć non stop przy instrumencie. Po dziewięciu latach nauki myślałem już głównie o tym, żeby być jak najdalej pianina. No i pojawiło się aktorstwo.
Wiele zaryzykowałeś dla roli w filmie „Chopin, Chopin!”. Myślisz, że poza planem też jesteś ryzykantem?
Nie nazwałbym tego ryzykanctwem – jeśli chodzi o moje relacje ze światem i z ludźmi, najważniejsze jest dla mnie poczucie wolności, wygrywa ze wszystkim innym. I może fajnie to brzmi jako deklaracja, ale takie podejście paradoksalnie mnie w jakimś stopniu ogranicza. Uważam teatr za najpiękniejszą formę aktorstwa, kocham być na scenie, ale tak na życie, to jednak nie dla mnie. Bo jeśli dzwoni do mnie reżyserka i mówi: „Słuchaj, chcę, żebyś zagrał w filmie francuskim”, to gdybym miał zaplanowane na rok spektakle, pojawiłby się problem. Nie chcę odcinać się od takich możliwości, w ogóle niekoniecznie chciałbym wiedzieć, co mnie czeka za tydzień, miesiąc, rok. Zadałem sobie kiedyś pytanie, co jest dla mnie ważniejsze – poczucie stabilności czy wolności, i zdecydowanie to drugie. Kocham nieprzewidywalność życia, nawet jeśli ma ona swój koszt.
Na samym początku naszej rozmowy powiedziałeś: wreszcie widzę, że świat jest piękny. Długo zajęło ci przechodzenie na jaśniejszą stronę?
Pracuję nad tym, jeżdżę w różne miejsca, szukam dla siebie odpowiedzi – ważna była dla mnie podróż do Indii, niedawno byłem w Peru, i chyba w końcu coś kliknęło. Wiesz, kiedy człowiek się orientuje, że ma tyle samo powodów do narzekania i do wdzięczności, to nagle wszystko wydaje się dużo prostsze, lżejsze. Stało się dla mnie oczywiste, że otacza mnie całe mnóstwo wspaniałych osób, że mam szczęście do przyjaciół, ogromną liczbę znajomych i też cały czas poznaję nowych, dobrych ludzi na mojej drodze. I że w ogóle świat wokół jest wspaniały. Albo i nie jest. A potem znowu jest.
Nadal wracasz do grania utworów Chopina? Teraz, kiedy już nie musisz ćwiczyć do roli.
Jasne! Często gram. Chciałbym tego potencjału nie zmarnować.
Eryk Kulm, w 2016 roku ukończył wydział aktorski Akademii Teatralnej w Warszawie. Występował na deskach warszawskich teatrów: Dramatycznego, Capitol, Kwadrat oraz Studio. Ma na koncie role w lmach: „Filip”, „Teściowie 2”, „Bokser” czy w serialach „Kiedy ślub?” i „Klara”.