1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Filmy
  4. >
  5. „Dom dobry”, czyli Smarzowski po raz kolejny pokazuje prawdę, którą wolimy ignorować [Recenzja]

„Dom dobry”, czyli Smarzowski po raz kolejny pokazuje prawdę, którą wolimy ignorować [Recenzja]

Agata Turkot i Tomasz Schuchardt w filmie „Dom dobry” (Fot. materiały prasowe)
Agata Turkot i Tomasz Schuchardt w filmie „Dom dobry” (Fot. materiały prasowe)
Jeśli na ten film do kin nie pójdą tłumy, to znaczy, że nadal obowiązuje w naszym kraju zasada: lepiej nie wiedzieć, udawać, że się nie widzi i nie słyszy.

Od Wojciecha Smarzowskiego wymaga się więcej niż od znakomitej większości rodzimych reżyserów. Bo przecież w jego przypadku nie chodzi tylko o to, żeby zrobił dobry film, Smarzowski pełni w polskim kinie rolę sumienia narodu. A ujmując sprawę mniej górnolotnie: jeśli reżyser już się za jakiś temat zabiera, to znaczy, że mamy z tym czymś poważny problem. Tak poważny, że urasta do rangi narodowej skazy.

Mało komu uchodzi u nas na sucho stawianie aż tak ostrych i bezlitosnych społecznych diagnoz. Temu twórcy nie dość, że uchodzi, to jeszcze jego filmy osiągają niebywałe frekwencyjne wyniki. Mówimy o reżyserze, którego „Kler” stał się trzecim najpopularniejszym filmem w polskich kinach po 1989 r., przyciągając do nich łącznie prawie 3,9 miliona osób. Wyniki pozostałych tytułów robią niewiele mniejsze wrażenie: „Drogówkę” obejrzało ponad milion widzów, „Pod mocnym aniołem” około 880 tys., „Wołyń” – niemal półtora miliona, z kolei drugie w jego dorobku „Wesele” (2021) „zaledwie” 487 tys., nie zapominajmy jednak, że akurat ten film miał premierę w ekstremalnie trudnych dla kinematografii czasach pandemii. Jest i „Róża” z wynikiem ponad 400 tys. widzów, co w 2012 r. uplasowało ją na drugiej pozycji pośród rodzimych produkcji, po nominowanym do Oscara „W ciemności” Agnieszki Holland.

Warto przytaczać te liczby chociażby dlatego, że doskonale pokazują, jak działa „efekt Smarzowskiego”. Najwyraźniej chcemy, żeby akurat on mówił nam, bez żadnych ogródek, że jesteśmy alkoholi(cz)kami, nacjonalist(k)ami, antysemit(k)ami, a także hipokryt(k)ami, jeśli chodzi o stosunek do religii i Kościoła. Że to jest nasza spuścizna, słabość, coś, na co od wieków przymykamy oko. Czy uznany reżyser jest w stanie zmieniać tym samym naszą rzeczywistość – do tego jeszcze wrócimy. Tymczasem przyjrzyjmy się jego najnowszemu „Domowi dobremu”.

Agata Turkot i Tomasz Schuchardt w filmie „Dom dobry” (Fot. materiały prasowe) Agata Turkot i Tomasz Schuchardt w filmie „Dom dobry” (Fot. materiały prasowe)

Na początku jest jak w bajce. Związek Gośki (Agata Turkot) i Grześka (Tomasz Schuchardt) zaczyna się sielankowo, jak z jednego z tych romantycznych filmów, kiedy ona – piękna, młoda, ale po przejściach – może i wiele się nacierpiała, ale wreszcie spotyka mężczyznę, który jest trochę nieśmiały, za to szarmancki, czuły i najwyraźniej szaleńczo zakochany. Poza tym to wrażliwiec, zna się na literaturze, jak trzeba, potrafi w esemesie zacytować jakiś idealnie pasujący do okazji literacki fragment. Słowem: partner idealny.

Pierwsze spotkanie, pierwsza wspólna noc, pierwsze wyznanie miłości, wszystko jest wspaniale. Jak to więc możliwe, że ich relacja przeistoczy się w piekło? W kolejne kręgi piekielne, w które wpadają obydwoje: ona jako ofiara, on jako kat. Film odpowiada na to pytanie niezwykle precyzyjnie. Każdy szczegół jest tu istotny. Kluczem jest tu i dom rodzinny Gośki, jej matka (Agata Kulesza), siostra (Maria Sobocińska), rynek pracy, miejscowy ksiądz. Istotne jest nawet miasto, w którym Gośka żyje, a w którym Grzesiek jest kimś wpływowym, trzeba się z nim liczyć.

Wszystko to tworzy idealne podłoże dla nadużyć i przemocy. Tej fizycznej, ale nie tylko. Jest tu też choćby przemoc finansowa, tak często zupełnie dla nas transparentna, powszechnie bagatelizowana. Szkoda byłoby psuć komukolwiek seans i zdradzać kilka genialnych patentów, jakie zastosował reżyser, żeby pokazać nam, jak powtarzalna, powszechna, typowa jest historia dwójki głównych bohaterów. Zdradźmy więc może tyle, że film musi się dopiero rozkręcić, żebyśmy zorientowali się, że ta historia od początku nie jest taka, jaka mogła się wydawać. Ani przez chwilę nie było sielsko. On nigdy nie był czuły, chyba że wyznacznikiem czułości jest to, jak drogi bukiet kupi się osobie, którą dzień wcześniej potraktowało się jak worek treningowy.

Smarzowski bardzo dokładnie pokazuje, jak nie potrafimy czytać czerwonych flag, jak wrośnięte są w naszą kulturę zachowania, które wcale nie są w porządku, ale są do tego stopnia upatrzone, że niezauważalne. Czy jeśli Gośka spotyka Grześka po raz pierwszy na zabawie sylwestrowej u niego, gdzie większość gości, w tym najlepszy przyjaciel (Andrzej Konopka) piją na umór, a wszyscy się z tego serdecznie śmieją, to jest w porządku? Już słyszę ten głos we własnej głowie: dlaczego nie, przecież alkohol jest dla ludzi, każdemu się może zdarzyć. Albo inna sytuacja, która ma swoje odzwierciedlenie w filmie: ukochany mówi ci, że jest potwornie zazdrosny o byłego partnera (z którym nie masz już kontaktu). To już czerwona flaga czy jeszcze nie? Przecież zazdrość w związku to taka naturalna rzecz…

Smarzowski nigdy nie uciekał od drastycznych scen i oczywiście one w „Domu dobrym” są. Doskonale odegrane, przerażające, dające do myślenia, ale też częstokroć zaskakujące, dzięki wspomnianym narracyjnym patentom – reżyser nie opowiada tej historii chronologiczne, a nawet więcej, w kilku miejscach nas zwodzi, żeby potem uświadomić, jak złożona jest prawda na temat przemocowego związku. Jest w filmie i gaslighting [forma przemocy psychicznej polegająca na systematycznym manipulowaniu drugą osobą w celu podważenia jej poczucia rzeczywistości, pamięci i osądów – przyp. red.], i bodyshaming [ocenianie, krytykowanie lub poniżanie innych osób ze względu na ich wygląd fizyczny – przyp. red.] i wiele innych wątków, o których dopiero od niedawna mówi się, pisze i dyskutuje, uświadamiając rzeszom ludzi, że objawem niszczących nas relacji są nie tylko siniaki i krwotoki z nosa. Przez co naprawdę nie da się patrzeć na zdarzenia na ekranie jak na coś, co nas zupełnie nie dotyczy. Czego nie znamy, jeśli nie ze swojego własnego doświadczenia, to z doświadczenia osób, które znamy. To kolejna w punkt postawiona diagnoza społeczna w kinie Smarzowskiego. Pozostaje tylko pytanie, czy film faktycznie może coś zmienić?

Plakat filmu „Dom dobry” (Fot. materiały prasowe) Plakat filmu „Dom dobry” (Fot. materiały prasowe)

Jakiś czas temu sam reżyser był gotów przyłączyć się do gorzkiej refleksji, że jego „Kler” może i pobił rekordy oglądalności, ale nie spowodował faktycznych zmian w Kościele i społeczeństwie. Tymczasem minęło parę lat i tamta pesymistyczna ocena wydaje się zbyt surowa, coś się jednak zmienia. Na ile jest to zasługa „Kleru” oczywiście trudno ocenić, ale jakąś swoją zasługę reżyser jednak w tych zmianach ma. Jak będzie tym razem? Czy możliwe jest, żeby przemoc domowa w Polsce nie była tak powszechna? I żeby wreszcie była jednoznacznie piętnowana i skutecznie karana, a jej ofiary otrzymywały należną pomoc? Gdyby „Dom dobry” miał cokolwiek pod tym względem w Polsce poprawić – a piszę te słowa w czasie trwania 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, kiedy jeszcze nie wiadomo, jakie film zgarnie nagrody – Wojciechowi Smarzowskiego należałoby się coś więcej niż Złote Lwy.

„Dom dobry” w kinach od 7 listopada.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE