Siedemnastowieczne pieśni dworskie brzmią wyjątkowo nie tylko w gotyckich wnętrzach. Można ich słuchać dla relaksu i popularyzować, tworząc wideoklipy w klimacie disco z lat 80. Przekonacie się o tym, czytając rozmowę z Anną Budzyńską, śpiewaczką, członkinią zespołu „Ensemble del Passato”, którego utwór znalazł się na ścieżce dźwiękowej drugiego sezonu serialu „1670”.
Małgorzata Welman: Czy muzyka, która zabrzmi w serialu „1670” rzeczywiście pochodzi z tamtych czasów?
Anna Budzyńska: Piosenka, którą wykonuję z zespołem Ensemble del Passato w siódmym odcinku serialu, pochodzi sprzed czterystu lat. Producent muzyczny Paweł Juźwuk, tworząc ścieżkę dźwiękową, zadbał o to, aby oprócz muzyki skomponowanej specjalnie do serialu, znalazły się w niej różnorodne źródła muzyczne kojarzone z barokiem. Jest trochę muzyki klawesynowej, ludowej, a także muzyka dworska, czyli taka jaką mamy w naszym repertuarze. Utwór, który wykonujemy w „1670” to jedna z kilkudziesięciu pieśni dworskich z XVII wieku, które mamy w repertuarze. Został zrekonstruowany na podstawie szczątkowych zapisków, znalezionych w zbiorze Silva Rerum.
W jaki sposób odtworzyć utwór muzyczny, dysponując zaledwie kilkoma nutami?
To duże wyzwanie przypominające nieco archeologię muzyczną. W Polsce z racji licznych wojen, jest szalenie mało źródeł. Na świecie, we Włoszech czy w Hiszpanii, jest ich znacznie więcej. Są skatalogowane w bibliotekach cyfrowych. To nie są oczywiście pełne partytury, ale zapisy w starych kluczach i w starej notacji melodii głosu. Na ich podstawie udało nam się odtwarzać utwory, które tworzą serię „Muzyka sprzed 400 lat”. Przygotowanie jednej płyty to proces około 2 lat pracy. Do tego niezbędna jest szeroka wiedza, ponieważ w muzyce dworskiej, którą się zajmujemy zapis muzyczny był szyfrowany.
Niczym wiedza tajemna?
Poniekąd tak. Pieśniom dworskim z XVII wieku towarzyszył akompaniament na lutniach. Ten instrument w owych czasach miał szczególny status, lutniści mieli swój Cech, a swoją wiedzę przekazywali za pomocą szyfrów. Aby go „złamać”, musieliśmy dotrzeć do źródeł z epoki, znać kontekst historyczny i muzykologiczny, a także mieć na tyle rozwiniętą wyobraźnię muzyczną, aby odtworzyć muzykę, która w owym czasie była improwizowana, co miało z jednej strony pokazać kunszt wykonawców, ale z drugiej strony nie znudzić biesiadników trwającej wiele godzin imprezy. My również, wykonując tę muzykę współcześnie, mamy dużą wolność interpretacyjną. Pilnujemy oczywiście, żeby zachować zgodność ze stylem danego miejsca i czasu, jednak możemy bawić się formą, dzięki czemu nie wpadamy w rutynę i nasze koncerty są żywe.
Zespół Ensemle del Passato tworzą oprócz ciebie dwaj muzycy.
Henryk Kasperczak, grający na lutni, jest oprócz tego kompozytorem, muzykologiem i paleografem, czyli specjalistą od odczytywania starych zapisów słowno-muzycznych, i Maciek Kończak, lutnista, improwizujący najczęściej na gitarach historycznych.
Partie głosowe to twoja domena. O czym śpiewano 400 lat temu? I czy tylko o miłości?
W zasadzie tak. Podobnie jak w tekstach współczesnych piosenek wszystko sprowadza się do tego samego, czyli do stanu emocjonalnego człowieka. Uniwersalność ludzkich przeżyć jest naprawdę zaskakująca. Często śmieję się z tego, opowiadając publiczności, o czym śpiewam.
A śpiewasz głównie w językach obcych.
Po włosku, hiszpańsku, francusku, niemiecku, angielsku… Dlatego staram się przybliżać słuchaczom kontekst. Jak bardzo jest on ważny widać chociażby teraz, gdy koncertujemy z programem w języku polskim. Znając treść pieśni, słuchacze reagują zupełnie inaczej.
Anna Budzyńska (Fot. Honorata Karapuda)
Zajmujesz się muzyką dawną, śpiewasz pieśni sprzed czterystu lat, co więcej masz wielowiekową tradycję rodzinną. Jesteś prapraprawnuczką Aleksandra Fredry. Czy można powiedzieć, że jesteś niedzisiejsza?
Obserwując współczesny świat, choćby przez pryzmat mediów, rzeczywiście bliżej mi do tamtych czasów, choć tak naprawdę jedną nogą jestem tam, a drugą tu. Z jednej strony, tak jak mówisz, mam silne korzenie rodzinne, świat opowieści i czarno-białych fotografii pośród których się wychowałam, a z drugiej strony jestem współczesną kobietą, mamą trójki dzieci, które, chcąc nie chcąc, ściągają mnie na ziemię. Jako prezeska fundacji promującej muzykę dawną, organizuję koncerty i festiwale, muszę zatem biegle poruszać się w świecie mediów społecznościowych.
Obecnie wiele ludzi poszukuje swoich korzeni, stąd być może popularność książki „Chłopki”, przy czym mało kto zna przeszłość swojej rodziny. Jesteś w uprzywilejowanej pozycji, bo znasz historię swojego rodu wiele wieków wstecz. W jaki sposób kultywujecie tradycję rodzinną? Z tego co wiem, istnieje klan Fredrusiów, który bardzo mocno się trzyma.
Ostatnio mieliśmy właśnie zjazd rodzinny, tym razem przyjechało ponad sześćdziesiąt osób. To się dzieje bardzo naturalnie z potrzeby bliskiego kontaktu ludzi doświadczonych dziejami losu. Patrząc na drzewo genealogiczne, przodkowie Aleksandra Fredry tworzą dwie główne gałęzie, po jego córce i synu. Rodzina Szeptyckich, po córce, działa prężnie w Warszawie, odzyskała rodzinny pałac w Łaszczowie, w którym ma powstać Dom Komedii i Muzeum Fredry.
Ja wywodzę się z połączonej gałęzi po córce i po synu Aleksandra Fredry. Można powiedzieć, że Fredro jest „podwójnie” moim pradziadkiem. Moja babcia miała ośmioro rodzeństwa, była najmłodsza. Jej rodzice zginęli w czasie wojny, jeden z braci zginął w Katyniu, drugi z armią Andersa przeszedł przez część Syberii aż do Włoch i w końcu znalazł się w Afryce. Jedna z sióstr osiedliła się w Kanadzie, inna została misjonarką i pracowała w Syrii. Moja babcia trafiła po wojnie ze swoją siostrą Anną Szeptycką do Poznania z jedną walizką, nie znały tam praktycznie nikogo, miały zakaz zbliżania się pod karą śmierci do swoich dawnych dóbr. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji podtrzymywanie kontaktów, które im jeszcze pozostały było szalenie cenne, dlatego przy każdej możliwej okazji dążyły do spotkań w gronie bliższej i dalszej rodziny. Nie mówiło się jednak zbyt wiele o przeszłości, dość powiedzieć, że moja mama dowiedziała się o swoim pochodzeniu, gdy była już dorosła.
Moje pokolenie, dorastające w zupełnie innych czasach, uczestniczyło w tych spotkaniach. Nasiąkaliśmy od dziecka atmosferą wspomnień, rodzinnych opowieści, kultu przodków. Pamiętam, że będąc małą dziewczynką wyobrażałam sobie, że mieszkam w dworku położonym w pięknym parku, że są tam konie, na których można jeździć. Obrazy ze zdjęć i opowieści babci i cioci stawały się częścią osobowości kolejnego pokolenia.
A jak to wygląda teraz? Nadal regularnie się spotykacie?
Takie regularne, duże zjazdy jak ostatnio w pałacu w Łabuniach, gdzie zebrali się przedstawiciele czterech pokoleń Fredrusiów, zaczęliśmy organizować stosunkowo niedawno. Wcześniej spotykaliśmy się w mniejszym gronie z okazji okrągłej rocznicy urodzin lub ślubu któregoś członka rodziny. Potrzeba międzypokoleniowego kontaktu narastała w nas, przedstawicielach młodszych roczników, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że stopniowo ubywa najstarszych świadków historii naszej rodziny. A my chcieliśmy przekazywać ją dalej, naszym dzieciom. Staramy się zatem organizować regularne spotkania, aby ze sobą po prostu pobyć, wymienić się bieżącymi informacjami, ale także podyskutować na różne tematy. A że są wśród nas bardzo ciekawi ludzie, naukowcy, prawnicy, lekarze, to te rozmowy są często pasjonujące.
Czy wspominacie czasem waszego sławnego przodka? A może robicie rodzinne wystawienia jego dzieł?
Nie jest to stały punkt programu, ale oczywiście postać Aleksandra Fredry powraca w rozmowach i rodzinnych anegdotach. Pamiętam, że gdy spędzaliśmy wakacje u babci, jedną z rozrywek było pisanie wierszowanych bajek, a potem wystawianie ich w formie przedstawienia dla rodziców. Życzenia czy dedykacje dla najbliższych też pisało się w szczególny sposób, podtrzymując rodzinną tradycję operowania słowem i rymem.
Miejscem, które ma upamiętniać postać Fredry, jest planowany w Łaszczowie Dom Komedii.
W projekt stworzenia tego miejsca zaangażował się zwłaszcza mój kuzyn Maciej Szeptycki. Odzyskał ziemię wokół ruin pałacu w Łaszczowie i prowadzi tam gospodarstwo. W planach jest odbudowa części pałacu, która stałaby się siedzibą teatru i innych działań artystycznych, ale także miejscem upamiętniającym życie i twórczość Aleksandra Fredry. Chcielibyśmy stworzyć miejsce, w którym ludzie, dzięki wspólnej historii i tradycji, jednoczyliby się wokół kultury.
Jeśli pozwolisz wrócę w tym miejscu do serialu „1670”. Czy myślisz, że jego popularność przyczyni się do większego zainteresowania naszą historią?
Wydaje mi się, że jest taka szansa, bo - pomimo tego, że w serialu wszystko przedstawione jest z dużym przymrużeniem oka - siłą rzeczy, chociażby poprzez stronę wizualną, scenografię i kostiumy, produkcja rzuca światło na kwestie historyczne i oswaja z kodami kulturowymi, które przez lata były w Polsce deprecjonowane. Weźmy choćby takie określenia jak szlachcic czy hrabina - one w powojennej Polsce były wręcz obraźliwe.
Czy podobnie może być z muzyką dawną? Większość z nas uważa, że jest trudna.
A jest dokładnie na odwrót. Muzyka barokowa jest dużo prostsza w odbiorze niż muzyka XIX-XX wieczna, którą powszechnie uważamy za muzykę poważną. Powstała na bazie tańców, jest dużo bardziej naturalna, organiczna. Naprawdę przyjemnie się jej słucha. Widzę to po reakcji publiczności na koncertach, które dajemy w różnych miejscach Polski, między innymi w ramach festiwalu „Na Gotyckim Szlaku w Polsce Zachodniej”, który organizuję od sześciu lat jako prezeska Fundacji Świat Możliwości.
Koncerty w ramach festiwalu, o którym mówisz, odbywają się we wnętrzach gotyckich kościołów. To przestrzeń, która z pewnością tworzy sprzyjające warunki do odbioru takiej muzyki. Myślisz, że można byłoby jej słuchać na słuchawkach w tramwaju?
Historyczne wnętrza, dzięki wyjątkowej akustyce i światłu wpadającemu do środka przez kolorowe szyby witraży, dają słuchaczom wyjątkową możliwość zanurzenia się w duchu epoki.
Myślę jednak, że to jest na tyle miła dla ucha, relaksująca muzyka, że można jej słuchać w różnych okolicznościach. Co więcej, jestem przekonana, że może zrobić się modna. Może za sprawą serialu „1670” tak się stanie?
Próbujemy ją zresztą z kolegami z zespołu trochę odczarować i pokazać przez pryzmat współczesny. Ostatnio nagraliśmy wideoklipy do naszych singli w klimacie disco lat 80: cekiny, karaoke, hiszpański rytm, który idealnie nadaje się do tańca.
No to trzeba zobaczyć!
Zapraszam zatem na nasz kanał na Youtube. Muzyka dawna to jest taki rodzaj muzyki, który trafia zarówno do osób, które nie słuchają klasyki, jak i do melomanów. Jednym i drugim ma coś ciekawego do zaoferowania. Mam wielu znajomych z różnych środowisk, którzy słuchają naszej muzyki wieczorem dla relaksu, doceniając jej łagodne brzmienia.
Czy podczas koncertów występujecie w strojach z epoki?
Nie, co więcej ja często występuję w spodniach, co budzi zresztą kontrowersje. Są osoby, które uważają, że „do renesansu w portkach” to jednak nie przystoi. Miałam kiedyś na ten temat ciekawą dyskusję na Facebooku. Uważam, że nie ma sensu udawać kogoś innego niż się jest, a jesteśmy współczesnymi artystami, którzy zapraszają słuchaczy do podróży w czasie.
Masz wrażenie, że to się udaje?
Czuję to po reakcji publiczności. To dzięki niej w zasadzie każdy koncert jest inny. Wyczuwam atmosferę widowni i kiedy trzeba „podpalam” utwór, albo wręcz przeciwnie: zwalniam tempo, odpływam w bardziej metafizyczny klimat, pozwalam na ciszę. Wolność interpretacji, którą daje ta muzyka, jest naprawdę fascynująca. Nie pozwala popaść w rutynę.
Mieliśmy zresztą przecudowne zdarzenie chyba ze trzy lata temu, które świetnie obrazuje to, o czym teraz mówię. Byliśmy zaproszeni na festiwal gitarowy i graliśmy koncerty dzień po dniu w dwóch różnych miejscach. Pierwszy koncert odbywał się w filharmonii w Gorzowie w sobotę rano, kiedy większość publiczności stanowiły dzieci. Następnego dnia, w innym miejscu, na widowni siedzieli głównie seniorzy. Tak się złożyło, że dyrektor tego festiwalu był na obu koncertach, podszedł do nas po występie i powiedział, że gdyby nie wiedział, że graliśmy to samo, to powiedziałby, że to były dwa zupełnie różne programy.
W muzyce dawnej zachwyca mnie możliwość twórczej interpretacji. Mam za sobą doświadczenie śpiewaczki operowej, w teatrze śpiewa się z partytur, w których wszystko jest bardzo dokładnie oznaczone. Jest się więc bardziej odtwórcą dzieła. Tutaj mogę dać upust mojej wrażliwości muzycznej i predyspozycjom aktorskim, dzięki którym nawiązuję dialog z publicznością.
Fot. Zwierciadlo.pl
Jesteś śpiewaczką, ale także prawniczką, managerką, prezeską fundacji. Koncertujesz, organizujesz festiwal, przy tym masz rodzinę i trójkę dzieci. W jaki sposób udaje ci się to wszystko połączyć?
Próbuję dokonać niemożliwego. Wiele lat temu, kiedy po studiach prawniczych, rozpoczęłam studia na Akademii Muzycznej w klasie śpiewu, rozmawiałam z nieżyjącą już profesor Jadwigą Rappé. Wiedząc, że będę chciała założyć rodzinę i mieć dzieci, zapytałam ją, jak łączy życie rodzinne z międzynarodową karierą. Profesor Rappé odpowiedziała tak: - Wiesz Aniu, o to samo zapytał mnie kiedyś Lutosławski. Powiedziałam mu wtedy, że jestem po prostu zawsze nieszczęśliwa. Bo kiedy stoję na scenie, wiem, że czekają na mnie dzieci i że powinnam być z nimi, ale kiedy jestem w domu, czuję, że coś mnie omija.
Podobnie mówiły o tym inne sławne śpiewaczki, u których się uczyłam i z którymi pracowałam: Cecilia Bartoli, Elizabeth Vidal, Olga Pasiecznik. Podkreślały jedno: kariera dziś jest, jutro jej nie ma, to dom jest najważniejszy.
Być może dzięki tym rozmowom i ich doświadczeniu, sama dokonałam bardzo świadomego wyboru i zrezygnowałam z pracy w teatrze. Śpiewałam tam kilka lat i przekonałam się, że pracy w tym rytmie – późnymi wieczorami, w weekendy – nie da się połączyć z odpowiedzialnym wychowaniem dzieci. Poza tym rodzenie dzieci, opieka nad nimi to duże obciążenie fizyczne, a zawód śpiewaczki jest silnie związany z fizjologią. Gdy dzieci były małe musiałam się wycofać z aktywnego życia zawodowego, a gdy podrosły i mogłam wrócić do koncertowania, przeorganizowałam swoje życie zawodowe, tak aby, poza występami, nie musieć na długo wyjeżdżać z domu.
Łączenie życia artystycznego i prywatnego to ogromne wyzwanie. Co chwila trzeba zastanawiać się nad tym, co wybrać. Nazywam to przekleństwem pasji. Gdy choć raz się jej doświadczyło, trudno się od niej uwolnić. Pasja do śpiewu jest wyjątkowo trudna dla kobiety, dlatego, że nasz czas jest ograniczony: po pięćdziesiątce nasze ciało się zmienia i nie jest już tak wydajne jak przedtem. Kariera zawodowa śpiewaczek kończy się wcześniej niż w innych profesjach.
Z wiekiem tracą głos?
Głos wraz z upływem czasu się zmienia. Zachodzą zmiany w strukturze błon śluzowych, słabnie siła mięśni oddechowych, międzyżebrowych, tłoczni brzusznej. Organizm dłużej regeneruje się po wysiłku fizycznym, a śpiewanie to prawdziwy maraton, zwłaszcza jeśli jest się solistą, który w sposób ekstremalny używa głosu. Sześćdziesiąt instrumentów orkiestry i osiemdziesiąt osób chóru, a solistę bez mikrofonu jakimś cudem słychać. Kiedy jest się młodym, można to robić codziennie, ale w pewnym wieku trzeba zadbać o higienę pracy, mieć odstęp pomiędzy występami, aby dać organizmowi odpocząć. Poza tym trzeba o siebie bardzo dbać. I nie mam tu na myśli szczególnych kaprysów, ale prozę życia. Wyjście do kina w okresie grypowym odpada, podobnie jak pójście zimą na basen, problemem jest też opieka nad chorym dzieckiem, od którego można się zarazić. Zwykła chrypka, kaszel czy katar dla śpiewaczki jest ogromną przeszkodą. Aby stanąć na scenie powinnyśmy być w pełnej formie fizycznej, intelektualnej, emocjonalnej i duchowej.
Do tego musimy dobrze wyglądać i być zadbane, stereotyp śpiewaczki o obfitych kształtach jest już dawno passe. Musimy ćwiczyć nie tylko dla figury, ale także po to, aby mieć kondycję, żeby rano wsiąść w samochód, przejechać 4 godziny, zaśpiewać dwie godziny próby, potem dwie godziny spektaklu, wrócić, a następnego dnia wsiąść do samolotu i zaśpiewać gdzie indziej, pokonując jetlag.
Anna Budzyńska (Fot. Honorata Karapuda)
Ja zmęczyłam się od samego słuchania. Aż boję się zapytać, jakie masz plany zawodowe.
Aktualnie dość dużo dzieje się w związku z premierą drugiego sezonu serialu „1670”, dobiega również końca tegoroczna edycja festiwalu „Na Gotyckim Szlaku w Polsce Zachodniej”. Jednocześnie spotkało nas ogromne wyróżnienie: otrzymaliśmy Złoty Dyplom w międzynarodowym konkursie „Muzyczne Orły” za płyty „Lukrecja, 1623” i „Tirsis, 1624”. Ta nasza pierwsza nagroda fonograficzna, cieszymy się, że zostaliśmy zauważeni. To bardzo motywuje do dalszej pracy.
A przed nami kolejna trasa związana z najnowszym projektem wokół twórczości Moniuszki. Opracowaliśmy jego pieśni na nowo pod nasze trio, a więc śpiew z akompaniamentem gitar i lutni. Dzięki temu odkryłam tę muzykę na nowo. Wcześniej Moniuszko był dla mnie taką trochę ramotą, co ciekawe, bo na co dzień śpiewam przecież pieśni sprzed czterystu lat, a dziewiętnastowieczny Moniuszko wydawał mi się zakurzony. Dzięki lutni i gitarom wróciła zwiewność tej muzyki, która wreszcie brzmi lekko.
W programie oprócz naszego zespołu wystąpi Krzysztof Gosztyła, który przepięknie recytuje wiersze poetów romantycznych, do których Moniuszko pisał swoje pieśni. Recytacja przeplata się z moim śpiewem, tworząc wraz z akompaniamentem lutni wyjątkowy spektakl. Nie mogę się już doczekać, kiedy będziemy mogli zaprezentować go publiczności.
Anna Budzyńska, śpiewaczka specjalizująca się w wykonawstwie muzyki dawnej. Absolwentka Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu, a także studiów prawniczych na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 2023 r. uzyskała tytuł doktora sztuki.