Kiedy była młodsza, ciągle coś jej się w sobie nie podobało. Dziś pielęgnuje i docenia to, co ma. Ale też buduje swoją siłę, żeby mieć czym dzielić się z innymi. – Myślę, że wszyscy powinniśmy się trochę od siebie odczepić i dać sobie nawzajem żyć – mówi Maja Ostaszewska. Jest to potrzebne i nam, i światu.
Artykuł pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 9/2025.
Zacznę pół żartem, pół serio: utuliłaś już swoją wewnętrzną dziewczynkę?
Pytasz, bo pokazujemy to w żartobliwy sposób w „Teściach 3”… Ale nie śmiejemy się w ogóle z idei skonfrontowania się z tą częścią nas, która w dzieciństwie była zaniedbana, pominięta, niezrozumiana, jakkolwiek skrzywdzona… To bardzo ważny proces terapeutyczny. Śmieszne jest natomiast nadużywanie tego zwrotu. Traktowanie powierzchownie, szablonowo samej idei. Tak właśnie jest w „Teściach”.
Czytaj także: Maja Ostaszewska: „Staram się mieć do siebie dystans”
Też się z tego śmieję, bo sam termin trochę się skompromitował, używany nadmiernie, bez zrozumienia, a czasem i cynicznie. Jednocześnie, tak jak ty, uważam, że sama koncepcja wewnętrznego dziecka jest głęboko mądra i może być bardzo pomocna na naszej drodze rozwoju. Niedawno czytałam książkę hiszpańskiej terapeutki Marty Segrelles „Przytul dziewczynkę, którą byłaś” i odnalazłam w niej siebie.
Uważam, że spotkanie z samą sobą na drodze terapii, osobistych przeżyć i pogłębionych przemyśleń powinno być czymś naturalnym dla każdej z nas, wpisanym w drogę naszego emocjonalnego rozwoju i dochodzenia do dorosłości. To, co działo się w naszym dzieciństwie, przekłada się na nasze późniejsze życie. Świadomość tego, jaką drogę przeszłyśmy, które nasze potrzeby nie były zaspokajane albo gdzie nie dostałyśmy wystarczającego wsparcia, jest warunkiem naszego dalszego rozwoju, ale to etap drogi, nie jej cel. Ważniejsze dla mnie jest, by dziś umieć zadbać o siebie dorosłą.
Maja Ostaszewska (Fot. Asia Typek)
Już nie jestem tą małą dziewczynką, tylko dojrzałą, odpowiedzialną za siebie kobietą. Bliska mi Natalia de Barbaro pięknie pisze o figurze małej dziewczynki w nas samych w procesie poznawczym. Pojawia się u niej także figura Dzikiej Dziewczynki, która przypomina o tym, co w nas spontaniczne, przekorne, ciekawe świata, lekkie. Traktuję to symbolicznie, nie chodzi przecież o to, żebyśmy nagle zachowywały się infantylnie, tylko żeby przypomnieć sobie tę ciekawość, odwagę. Odnoszę wrażenie, że coraz częściej mamy kłopot z czytaniem metafory, ironii. Trywializujemy pojęcia, nadużywamy ich w absurdalnych kontekstach.
Jakiś czas temu słuchałam rozmowy Katarzyny Kasi z Olgą Tokarczuk, która w pewnym momencie powiedziała, że nie może już słuchać słowa „czułość”, odmienianego przez wszystkie przypadki. Nadaje się mu znaczenia zupełne sprzeczne z tym, o które jej chodziło w słynnej noblowskiej mowie. Wszystko jest dzisiaj czułe. W co drugiej reklamie pada to słowo.
Podobnie dziś opiekowanie się swoim wewnętrznym dzieckiem zaczęło służyć sprzedaży wielu wątpliwej jakości usług czy wyjazdów rozwojowych, ale też stało się wygodnym wytłumaczeniem tego, że nie bierzemy odpowiedzialności za swoje dorosłe życie, pogrążając się w analizie krzywd, jakich doznaliśmy od naszych opiekunów.
Przesadne skupianie się na przeszłości może prowadzić do pielęgnowania żalu oraz swojej wizji bycia ofiarą. Ciągłe szukanie winy w rodzicach, środowisku i tym, co się dawno temu zdarzyło, osłabia nas. A przecież chcemy wziąć życie w swoje ręce. Przejdźmy przez terapię, jeśli tego potrzebujemy. Czasem trzeba się najpierw cofnąć, żeby coś zrozumieć.
Wiele osób obawia się terapii. Sądzą, że będzie ich ciągnąć w dół, zamiast podnosić w górę. Ja też długo myślałam: przecież wiem, co mi się przytrafiło, po co teraz rozdrapywać dawne rany?
Osoby inteligentne często potrafią same nazwać to, co je boli. Ale siła terapii polega nie tylko na nazwaniu, ale też na przepracowaniu problemu. Terapeuta przystawia ci lustro.
Dla mnie niemal psychoterapeutycznym doświadczeniem była sztuka „Kofman. Podwójne wiązanie”, w której grasz filozofię i eseistkę Sarah Kofman. Choć nie miałam takiego doświadczenia jak ona, czyli bycia wychowywaną przez dwie obce sobie kobiety i związanego z tym konfliktu lojalności, głęboko utożsamiłam się z tą postacią.
Z opowieścią o Sarze przyszła do mnie Katarzyna Kalwat, reżyserka spektaklu, nie znałam wcześniej tej filozofii, jej książki nie były tłumaczone na polski, ale jej świat wciągnął mnie na wiele miesięcy. Pracowaliśmy nad spektaklem od października do kwietnia. W trakcie tego procesu powstał dramat autorstwa Moniki Muskały i Janusza Margańskiego. Rozmawialiśmy o dekonstrukcjonistach [Kofman była bliską współpracowniczką Jacques’a Derridy czy Gilles’a Deleuze’a – przyp. red.].
Maja Ostaszewska (Fot. Asia Typek)
Historia Kofman jest tragiczna, obejmująca doświadczenie wojny i Holokaustu. Dotyka tematu posttraumy. Sarah była Żydówką polskiego pochodzenia, mieszkającą we Francji. W czasie wojny ukrywała się w mieszkaniu Francuzki, katoliczki, która z jednej strony uratowała życie jej i jej matki, a z drugiej potrafiła mówić rzeczy szokujące, antysemickie. Dzięki niej Sarah miała dostęp do edukacji i wysokiej kultury (Claire była śpiewaczką operową), ale jednocześnie oddalało ją to od biologicznej matki. Żyła z podwójną tożsamością. Przez lata nie chciała opowiedzieć swojej historii, niezwykle ważne było dla niej, żeby nie być postrzeganą przez pryzmat bycia ofiarą.
Bardzo często oczekujemy od osób publicznych, a czasem wręcz tego od nich żądamy, by dzieliły się swoim doświadczeniem, zwłaszcza jeśli było trudne, bo to może pomóc innym. Pewnie, może i są osoby, które, opowiadając o własnych traumach, wspierają innych w przejściu przez ich własny mrok, natomiast każdy człowiek, bez względu na to, czy jest znany czy nie, ma prawo powiedzieć: „Nie chcę się dzielić swoją historią”. Ma prawo pozostawić tę sferę prywatną. Sarah tak właśnie do tego podchodziła. Całe życie się terapeutyzowała, jednocześnie nie umiała się uwolnić ze swoich traum (jej ojciec, rabin, został zamordowany w Auschwitz). Napisała 25 książek filozoficznych i dopiero po latach zdecydowała się opowiedzieć historię swojego dzieciństwa rozpiętego między dwiema matkami.
W spektaklu gram Sarah dojrzałą, która rozmawia ze swoim przyjacielem Derridą i która wraca do konkretnych momentów z dzieciństwa. Wiadomo, że nie mogłam zagrać małej dziewczynki, bo to byłoby żenujące, dlatego razem z Katarzyną szukałyśmy kondycji Sarah z tamtego czasu, czyli w jakimś sensie jej wewnętrznej dziewczynki. W sumie przypominało to proces terapeutyczny. Bardzo trudny i bardzo ważny dla mnie spektakl.
Nie wiem, czy można powiedzieć, że ten spektakl jest twoim opus magnum, ale pokazujesz w nim cały wachlarz swoich aktorskich umiejętności – jesteś na zmianę poważna, przejmująca, ale też bardzo zabawna. Lubię tę twoją vis comica. Podobnie zresztą jak widzowie. Mam wrażenie, że w całej serii „Teściowie”, tak kochanej przez publiczność, śmiejecie się też z samych siebie, ze swoich publicznych wizerunków. Pamiętam taką wypowiedź granej przez ciebie Małgorzaty…
…kiedy mówi, że wspiera różne fundacje – proekologiczne i prouchodźcze…? Tak, my to robimy z przyjemnością i pełną świadomością. Ja w ogóle kocham komedie, uwielbiam się śmiać. W czasach takich jak te, pełnych lęków i niepokoju, fantastycznie jest znaleźć wentyl, jakim jest poczucie humoru. Zależało nam na tym, by w „Teściach” żartować z różnych cech ludzkich nie tylko w wymiarze indywidualnym, ale i społecznym. Nasze społeczeństwo jest spolaryzowane, dużo jest usztywnienia, pouczania się nawzajem w przekonaniu o jedynie słusznej racji. Także hipokryzji. Głosimy piękne idee, którym całkowicie przeczymy w codziennym zachowaniu. Dowcip pozwala nam to dostrzec, złapać dystans.
Dla aktorki czy aktora, zwłaszcza pracujących długo i spotykających się z uznaniem dla tego, co robią, najbardziej niebezpieczne jest nabzdyczenie się na własny temat. Prowadzi to prościutko do kabotyństwa. Ryzyko jest tym większe, im więcej poważnych i zaangażowanych ról gramy. I tym bardziej ważne jest, by przekłuwać ten balon. To jest też świetny trening warsztatu, fajnie jest umieć się odnaleźć w różnych konwencjach. Czyli raz robisz coś bardzo na serio, a po chwili coś kampowego i na przekór. Aktor musi mieć w sobie elastyczność, nie tylko fizyczną, ale i emocjonalną. Jeśli chcesz się rozwijać, nie możesz bać się błędu.
Maja Ostaszewska (Fot. Asia Typek)
Może ten link cię zdziwi, ale zauważyłam pewne podobieństwa między „Kofman. Podwójne wiązanie” a najnowszymi „Teściami”. Obie rzeczy pokazują, że wszyscy mamy w sobie część, której się wstydzimy. Sarah jako dziewczynka wstydziła się swojej prostej, żydowskiej matki, pociągała ją atrakcyjna i wyemancypowana Claire. Podobnie ma Małgorzata – prowincja ją brzydzi, czuje się kimś lepszym, bardziej obytym i wykształconym niż choćby Wanda, grana przez Izę Kunę. Nie masz wrażenia, że im bardziej prowincją się czujemy, tym bardziej się tej prowincji wstydzimy i tym bardziej podkreślamy swoją wyjątkowość? Mam tu na myśli też nasze przekonania na temat polskości.
Ale ja nie mam poczucia, że Polska jest jakąś prowincją. W kulturze dzieje się świetnie, mamy wspaniałych artystów, rewelacyjny teatr, sztukę współczesną i autorskie kino. Kiedy podróżujemy jako Nowy Teatr z Krzysztofem Warlikowskim po świecie, to jesteśmy witani jako jeden z najlepszych teatrów w Europie. Nie mamy powodów, by czuć się prowincją. Owszem, wiele wycierpieliśmy z powodu naszego położenia geopolitycznego, blokowano nam dostęp do nowych myśli czy trendów, ale dziś to na naszej wschodniej granicy kończy się Unia Europejska. Mamy trudną historię, ale naprawdę wspaniałego ducha. Za każdym razem kiedy jestem w Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu czy Gdańsku, widzę, że te miejsca wprost rozkwitają i w niczym nie ustępują innym miastom europejskim.
Jednocześnie widzę, że w całej Europie rośnie w siłę skrajna prawica – nacjonalizm, negowanie kryzysu klimatycznego, konserwatyzm obyczajowy i dystans do wolności w sztuce. Krzywo się patrzy na elity intelektualne. Nawet samo słowo „elity” jest dziś używane pejoratywnie, a przecież od zawsze dotyczyło ludzi, którzy rozumieją i widzą więcej niż większość społeczeństwa. Którzy wyróżniają się w swoich dziedzinach. Dzięki którym się rozwijamy: naukowcy, pisarze, artyści, lekarze, filozofowie. Zamiast czerpać z ich wiedzy, negujemy to, czego nie rozumiemy, a co jest dla nas niewygodne. Jako społeczeństwo boimy się nieznanego, a cyniczni politycy populistycznie to wykorzystują. To jest ogólnoświatowy trend. Nie przypisywałabym go tylko Polsce.
Wróćmy jeszcze do „Teściów”. Twoja bohaterka w całej serii przechodzi chyba największą przemianę. Mogłabym powiedzieć, że ją polubiłam. Nie tylko dlatego, że zmyła makijaż i rozpuściła charakterystyczny dla siebie ciasno spięty kok, ale że sama przed sobą musiała przyznać się do wielu rzeczy, które nie były dla niej wygodne i łatwe. Mówiłaś, że dostałaś ogromny respons po jej końcowym monologu z drugiej części.
Wiesz, co jest najlepsze w „Teściach”? Że ilekroć rozmawiamy z widzami, okazuje się, że każdy ma tam swojego ulubionego bohatera. To chyba znaczy, że udało nam się stworzyć różne, pełnokrwiste postaci, ale też że żadne z nas nie próbowało zadowolić wszystkich.
Monolog, o którym mówisz, odbił się naprawdę dużym echem wśród widzów, a właściwie widzek, co sprawiło mi dużo radości, ale też mnie zaskoczyło. Dostałam bardzo podobny feedback z wielu źródeł, w tym od terapeutów. Ludzie pisali mi, że na warsztatach dla kobiet, treningach czy spotkaniach uczestniczki lubią sobie puścić ten fragment, bo utożsamiają się z tym, co wykrzykuje w nim Małgorzata, daje im to siłę do tego, by powiedzieć innym: „Jestem taka, jaka jestem”. Dla mnie najmocniejszy moment monologu dotyczy postrzegania samotności kobiety w średnim wieku. Nadal wbija się nam do głów, że to największe nieszczęście, jakie może nas spotkać. Że bez partnera jesteś mniej warta. A to kompletna bzdura. Małgorzata, tak jak wiele świetnych kobiet, ma dosyć spełniania cudzych oczekiwań, nie chce byle jakiego, niesatysfakcjonującego związku. Woli być singielką, żyć na swoich zasadach. Wykrzykuje to wreszcie, mimo że przez lata sama nie dawała sobie do tego prawa, i jest to dla niej bardzo wyzwalające.
Maja Ostaszewska, Marcin Dorociński, Adam Woronowicz i Iza Kuna w filmie „Teściowie 3” (Fot. materiały prasowe Next Film)
W najnowszej, trzeciej odsłonie jest jeszcze więcej balansu między tym, co śmieszne, a tym, co poważne. W tej części wrócił reżyser pierwszej Kuba Michalczuk. Śmiejemy się tam naprawdę grubo, aczkolwiek pilnując granicy dobrego smaku, przynajmniej taką mam nadzieję. Ale jest też sporo scen, na których można się wzruszyć, które opowiadają o tym, jak bardzo jesteśmy zagubieni w naszej dorosłości, jak się ze sobą często rozmijamy, nie potrafimy komunikować. Pokazujemy, że każdy popełnia błędy i dlatego warto dawać sobie szansę na zmianę. To dla mnie bardzo ważne także w przestrzeni społecznej.
Nie podoba mi się zaciekłość cancel culture. Myślę, że wszyscy powinniśmy się trochę od siebie odczepić i dać sobie nawzajem żyć. A jeśli tak bardzo chcemy zmieniać świat, zacznijmy od samych siebie. U osób, które naprawdę nad sobą pracują, to się czuje – krok po kroku zaczynają mieć wpływ na swoje najbliższe otoczenie, a potem ten krąg się coraz bardziej poszerza. Życie w nieustannej czujności i ciągłe tropienie przewin innych jest okropne i krótkowzroczne.
Dlatego bardzo cenię naszą serię. To spuszczenie powietrza. Naprawdę lubię inteligentne komedie. Co więcej, zagranie roli komediowej bywa trudniejsze niż dramatycznej – tu o wiele szybciej zmieniają się nastroje postaci. W dramacie nie musisz tak mocno skupiać się na tym, by trzymać konwencję, a w komedii – tak. To wymaga umiejętności znalezienia balansu między luzem, żartem, rozkręceniem się „na śmiesznie” a dyscypliną. Patrzę z zachwytem, jak moi koledzy – Iza Kuna, Marcin Dorociński, Adam Woronowicz – prowadzą swoje role. Mamy też naprawdę wielką miłość widzów.
Maja Ostaszewska, Marcin Dorociński i Adam Woronowicz w filmie „Teściowie 3” (Fot. materiały prasowe Next Film)
Wyznam ci, że marzyłby mi się serial opowiadający o przyjaźni Małgorzaty i Wandy, coś w stylu „Frankie i Grace” z Jane Fondą i Lily Tomlin.
Świetne, też bym z chęcią obejrzała. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie filmy czy seriale nie zmienią świata, ale przynajmniej uczynią go odrobinę przyjemniejszym. Choć czytałam też o badaniach, mówiących, że wbrew pozorom lekka forma, jeśli przemyca ważne treści społeczne, na przykład dotyczące uprzedzeń, potrafi mieć duży wpływ edukacyjny. Nikt nie lubi być pouczany, za to wszyscy lubimy się pochichrać, a potem dojść do wniosku, że właściwie to śmialiśmy się z samych siebie. Ja bardzo lubię mieszać gatunki.
Nie mówiąc o tym, że raz możesz zagrać kochankę, a raz matkę bohatera w podobnym wieku i o podobnej fizjonomii, do czego też trochę nawiązujecie w „Teściach 3”.
Śmiejemy się, że minęły zaledwie dwa lata, tak szybko to poszło. Rzeczywiście najpierw razem z Erykiem Kulmem, bo o nim mówisz, graliśmy w „Teściach 2” kochanków, a potem w filmie „Chopin, Chopin!”, który będzie miał premierę jesienią, wcieliłam się w matkę Chopina, którego też gra Eryk.
Eryk Kulm i Maja Ostaszewska w filmie „Teściowie 2” (Fot. materiały prasowe)
Rozbawiła cię ta propozycja?
No pewnie! Ale przede wszystkim ucieszyła. Uwielbiam grać w kostiumie, a nie mam ku temu zbyt wielu okazji. Poza tym bardzo lubię Eryka i ogromnie cenię Michała Kwiecińskiego, uważam, że ich „Filip” był wspaniały. Na planie „Chopina…” byłam krótko, moja rola jest symboliczna, ale od razu wyczułam fantastyczną atmosferę, widziałam też, jak piękne zdjęcia robi Michał Sobociński. Jestem niezwykle ciekawa efektu.
Kiedy z pałacu na Dolnym Śląsku wróciłam pod Warszawę, prosto na plan „Teściów”, miałam wrażenie, że to wszystko mi się przyśniło. Generalnie, dla higieny psychicznej i fizycznej, lepiej jest nie przeskakiwać z jednego planu na drugi, ale czasem z powodów produkcyjnych to nieuniknione. Z drugiej strony te swoiste podróże w czasie i przestrzeni są jednym z najlepszych prezentów w tym zawodzie. Taki płodozmian tematów, konwencji jest bardzo ożywczy, kiedy uprawiasz ten zawód. Dobrze też pokazywać się widzom w różnych odsłonach.
Czytaj także: „Szkoda życia na nielubienie siebie”. Maja Ostaszewska mówi, skąd czerpie siłę w życiu i na scenie
Pamiętam, kiedy dwa lata temu wchodzili do kin „Teściowie 2”, a kilka dni potem polską premierę miała „Zielona granica” Agnieszki Holland. W pierwszej chwili byłam zdezorientowana, jak sensownie miałabym włączyć się w niemal równoległą promocję tak różnych pod każdym względem filmów. I czy jeden nie zabierze widowni drugiemu? Ale okazało się, że widzowie nie mieli z tym najmniejszego problemu. Potrzebują różnych form.
Wojny dookoła nas, kryzys klimatyczny, ale też coraz bardziej rozszalali bogacze tego świata, podejmujący coraz bardziej niepokojące decyzje – wszystko to sprawia, że z jednej strony szukamy wskazówek, wiarygodnych informacji, a z drugiej potrzebujemy chwili oddechu. Dystansu właśnie. Potrzebujemy dbać o to, co jasne, radosne w naszym życiu. I mówię to też jako osoba mocno zaangażowana w tematy związane z prawami człowieka, przeciwdziałaniem niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt. Nieraz miałam tendencję do zatapiania się w smutku.
To chyba ryzyko zawodowe wszystkich zaangażowanych społecznie i aktywistów.
Tak. Z bliska widzimy cierpienie i te obrazy zostają z nami. Ale samym smutkiem nikomu nie pomożemy. Dla mnie ważne dziś jest pielęgnowanie i docenianie tego, co mam. Budowanie swojej siły, żeby mieć czym dzielić się z innymi. Jestem mamą dwójki młodych ludzi i chcę, by czerpali ode mnie dobrą, pozytywną energię. Żeby inni bliscy mi ludzie też ją czuli. Dobre życie daje nam energię. Spodobało mi się, kiedy przeczytałam jakiś czas temu, że jest formą oporu. Wszystkie najbardziej skrajne ideologie chcą, byśmy byli przestraszeni, smutni i bezwolni. Takimi obywatelami łatwiej się steruje. Kreuje się nam wyimaginowanych wrogów i sztuczne zagrożenia, podczas gdy tych realnych mamy i tak dużo. Dlatego staram się dbać dziś o zdrowy balans.
Dobre życie to bycie blisko natury i ważnych dla ciebie ludzi? Zdrowa dieta i aktywność fizyczna? Dbanie o detoks cyfrowy, sen, odpoczynek? A może coś w tej kwestii ostatnio odkryłaś?
Nie miałam ostatnio olśnień w tym temacie, to u mnie proces. Podstawy, o których mówisz, są bezcenne. Wydają się oczywiste, i mówienie o nich może uchodzić za banał – a jednak nie dbamy o nie. Warto pamiętać, że najbardziej kojący dla naszego mózgu jest widok żywej zieleni. Spacer z psem, spokojny oddech, wystawienie twarzy do słońca. Więzi są bardzo ważne. Potrzebujemy małych wspólnot, nie sztucznie kreowanych, ale tych od serca, z wrażliwości. Czasu z bliskimi i przyjaciółmi. Szalenie istotne jest dla mnie utrzymywanie kontaktu z moimi dziećmi, które stają się coraz bardziej dorosłe i coraz więcej czasu spędzają z rówieśnikami. Żyją swoimi sprawami, co naturalne. Cieszę się, że mimo to nasz kontakt jest stały i dobry. Jestem dumna z siebie i z Michała, bo nadal chce im się z nami rozmawiać, spędzać trochę czasu razem. Wiedzą, że mają w nas wsparcie i mogą nam ufać. Spędzamy też teraz więcej czasu tylko we dwoje z Michałem, co także jest piękną stroną tego etapu życia. Dbam o relacje z rodzicami. Staram się ich odwiedzać, kiedy mogę.
Maja Ostaszewska (Fot. Asia Typek)
Kiedy planowałyśmy ten wywiad, powiedziałaś: w piątek gram w MSN spektakl dokumentalny Michała Zadary o tym, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, w sobotę jedziemy na festiwal Góry Literatury, gdzie mam spotkanie i czytam fragmenty książki, ale całą niedzielę spędzam tylko z mamą.
Na festiwal zaprosiłam mamę i zabrałam też nasze psy. Tak, to dobry balans. Ale żeby nie było tak idealnie – zdarzają mi się dni, kiedy biegam z miejsca na miejsce i załatwiam milion rzeczy naraz. Ale wiesz? To też jest OK. Lubię swoje życie i lubię to, że ma tak zmienny rytm. Nawet jak jestem bardzo zmęczona, to myślę: „Spokojnie, zaraz odpoczniesz, ciesz się tym, że masz pracę, którą kochasz”.
Widzę też, jak bardzo dużo daje mi ruch i regularny trening. Ruch nie tylko czyni mnie silniejszą fizycznie – co w moim wieku jest bardzo ważne – ale i szczęśliwszą. Przez całe życie byłam aktywna, praktykowałam jogę, jeździłam na nartach, staram się tego trzymać. Dając sobie oczywiście prawo do dużych przerw, kiedy jestem przemęczona. Ale mój trening rehabilitacyjny, siłowy jest także źródłem mojej energii. Lubię być w formie.
Dbam o siebie bez żadnych wyrzutów sumienia. Chodzę na masaże, na zabiegi regenerujące twarz, z dużo większą serdecznością i uważnością traktuję swoje ciało. Kiedy byłam młodsza, mimo że byłam w świetnej formie i dobrze wyglądałam, ciągle miałam o coś do siebie pretensje. Tego uczy nas zresztą kultura – wiecznego niezadowolenia z siebie i krytycyzmu. Ktoś powie: „Świetnie wyglądasz”, ripostujesz: „Co ty, ja taka zmęczona”, „Fajną masz sukienkę”, tłumaczysz: „Stara” zamiast powiedzieć: „Dziękuję, bardzo mi miło”. I ja kiedyś ciągle się do siebie przyczepiałam, ciągle coś we mnie było nie tak. Jakie to smutne, że potrzebujemy tyle czasu i doświadczeń, żeby polubić się ze sobą. Dać sobie spokój. Uznać to, co jest.
A masz już tak, jak powiedziała dziś już ponadsiedemdziesięcioletnia Meryl Streep, że kiedyś wchodziła do pokoju i zastanawiała się, czy oni wszyscy ją lubią, a dziś wchodzi i myśli, czy ona ich lubi?
Myślę, że powoli jestem na tym etapie. Nie lubię być w przestrzeni, w której jestem niemile widziana, od razu to wyczuwam. Nie zabiegam na siłę o kontakt, częściej odpuszczam. Doszłam do tego, że – także jako aktorka – nie mogę już tak bardzo przejmować się tym, co inni powiedzą. Nie chcę podobać się wszystkim. Robię swoje – uczciwie, najlepiej jak umiem. Ale nie trafię w gust wszystkich, nie ma w tym nic złego. Każdy ma prawo do własnej oceny, odbioru. Tym bardziej cieszy, kiedy tak jak kilka dni temu, na pierwszym przedpremierowym pokazie „Teściów 3”, w wypełnionej po brzegi sali Centrum Kongresowego Jordanki na festiwalu Toffifest cała sala śmiała się tak, że zagłuszała część kwestii, a po projekcji obdarowała nasz lm oklaskami i pięknymi opiniami. Bardzo chcę, żeby już trał do kin i dał radość i refleksję innym.
Maja Ostaszewska (Fot. Asia Typek)
Ta jesień, jak zresztą co roku, przyniesie wiele okazji, by spotkać się z tobą nie tylko w kinie, ale i na żywo.
Właśnie! Gorąco zapraszam na „Teściów 3”, „Chopin, Chopin!”, ale i do Nowego Teatru. W październiku poza Warszawą będzie nas także można zobaczyć w Lublinie, Gdańsku i Wrocławiu.
Maja Ostaszewska, aktorka teatralna i filmowa, działaczka społeczna, zdobywczyni dwóch statuetek Złotych Lwów i dwóch statuetek Orłów. Na stałe związana z Nowym Teatrem w Warszawie. Prywatnie mama 18-letniego syna i 16-letniej córki, jej życiowym parterem jest znany operator Michał Englert. „Teściowie 3” w kinach od 12 września. „Chopin. Chopin!” – od 10 października.
Dziękujemy Muzeum Wnętrz w Otwocku Wielkim, oddziałowi Muzeum Narodowego w Warszawie za udostępnienie wnętrz do sesji.