1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Szkoda życia na nielubienie siebie”. Maja Ostaszewska mówi, skąd czerpie siłę w życiu i na scenie

„Szkoda życia na nielubienie siebie”. Maja Ostaszewska mówi, skąd czerpie siłę w życiu i na scenie

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)
Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)
To dla niej rewelacyjny czas i to nie tylko zawodowo. Po prostu widać, że czuje się ze sobą dobrze. Co w sobie lubi? Do jakiego stopnia własne ciało może być źródłem siły? Jak mocno wrastają w nas pewne wzorce kobiecości i co lepiej sobie w życiu odpuścić? Odpowiada Maja Ostaszewska.

Zdarzyło ci się pękać ze śmiechu w pracy?
Oczywiście, wiele razy. W teatrze, na planie. Od razu przypomina mi się, jak podczas kręcenia pierwszej części „Teściów” mieliśmy z Adamem Woronowiczem do odegrania taką scenę, w której Adam jako mocno napity Tadeusz napiera na mnie, przybliża się, zaburza moją granicę komfortu, bredząc przy tym niemożebnie. Nie na temat, jak to jego bohater. Chyba trzy albo cztery razy musieliśmy przerwać, bo tak się zaczynaliśmy śmiać – głównie ja z Adama – że nie dało się pracować dalej. I to nam się zdarzało całkiem często, także przy pracy nad drugą częścią, kiedy rozśmieszałyśmy się nawzajem z Izą Kuną. Komizmu sytuacji dodawało to, że prywatnie bardzo się lubimy, wspieramy i ufamy sobie, a wymyślałyśmy coraz paskudniejsze zachowania i odzywki, które serwowały sobie grane przez nas postaci.
Ja zresztą w ogóle jestem osobą, którą dość łatwo doprowadzić do śmiechu. I szczerze lubię tę swoją cechę. Ludzie pozbawieni poczucia humoru mnie męczą. Śmiech to wentyl, dystans, a więc także inteligencja.

Granie komediowych ról jest wyzwalające?
Oczywiście, ale cenię sobie komedie inteligentne, krytyczne, które są o czymś. Tak jest w wypadku „Teściów”. Mamy napisane pełnokrwiste, niejednoznaczne postaci. Dialogi obnażające hipokryzję, kołtuństwo, uprzedzenia.
Komedia daje mi dystans do samej siebie. Jest też antidotum na trudne tematy, którymi zajmuję się częściej zarówno zawodowo, jak i działając charytatywnie, wolontariacko. No i daje mi szansę uciekania z szuflad. Od zawsze dbam, żeby grać w różnorodnym repertuarze, mierzyć się z różnymi formami, konwencjami.

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists) Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)

Pierwsza część „Teściów” przeżywa swój renesans na Netfliksie, do kina weszli „Teściowie 2”. Znowu grasz Małgorzatę, bohaterkę… powiedzmy, że nie do końca sympatyczną.
Co tu kryć, dla aktorki granie unoszącej się nad ziemią, anielskiej istoty jest po prostu nudne. No może czasem zdarza się taka wyjątkowa, naprawdę głęboko uduchowiona, ciekawa rola, ale generalnie fajniej gra się postaci niejednoznaczne. A już zagrać postać wredną, a Małgorzata jest przecież wyjątkowo wredna, to czysta frajda.

Da się polubić Małgorzatę?
Ja polubiłam ją od pierwszej strony scenariusza. Ma charakter, jest błyskotliwa, choć bywa paskudna. W obydwu częściach filmu pojawia się wątek ksenofobii, klasowości, koszmarnych kompleksów pomieszanych z dumą. Jest tu dużo naszych polskich przywar, ale podzielonych sprawiedliwie na wszystkie postaci. Ci, którzy wydają się otwarci, wyedukowani, świadomi, jak właśnie Małgorzata, nie są ani trochę lepsi od innych, co najwyżej lepszych udają.

Małgorzata w ogóle jest mistrzynią w tej kwestii, stworzyła sobie twierdzę z pozorów. Jest dobrze wykształcona, świetnie sobie radzi zawodowo, sprawia wrażenie odważnej i przebojowej, ale w środku jest właściwie przerażona – przede wszystkim tym, że się wyda, wyjdzie na jaw, że nie jest szczęśliwa. Albo że inni nie będą chcieli – mam tutaj na myśli głównie jej syna – żyć tak, jak ona sobie wyobraża, że powinno się żyć. To akurat nieobce żadnej z mam. Sama muszę uważać, żeby swoim, dziś nastoletnim dzieciom nie narzucać własnej wizji tego, co uważam za najwłaściwsze dla nich.

A wracając do twojego pytania, najbardziej lubię Małgorzatę w takich chwilach, kiedy, zaskakując innych i samą siebie, potrafi zachować się spontanicznie, odważnie. Nie chcę za dużo zdradzać, ale jest w „Teściach 2” scena, która, myślę, może być ważna dla wielu kobiet. Moment, kiedy moja bohaterka znajduje w sobie siłę, żeby zaakceptować rzeczywistość taką, jaka ona jest. Staje w szczerości z samą sobą. Na jak długo zostanie jej ta odwaga, to już osobna kwestia.

Podoba mi się też, że dwie główne bohaterki, grane przez Izę i przeze mnie, znajdują mimo wszystko na chwilę nić porozumienia i czasem składają broń. One wiedzą, że w sposobie życia wszystko je różni, że nie mogą się ze sobą zgodzić, a jednocześnie czują do siebie jednak respekt. Respekt dla godnej przeciwniczki. Krótko mówiąc, jest w tych obu kobietach siła, a one to w sobie nawzajem widzą. Oczywiście przykre, że tylko na chwilę.

Cenię w tym filmie, że nie jest naiwny. Lekki w formie, ale niegłupi. Pokazuje tkwiący w nas potencjał, że mogłoby być lepiej, że te babki mogłyby wziąć życie w swoje ręce, ale czy faktycznie wezmą? Tego nie wiemy.

Tak, uważam, że przy całym swoim komizmie to bardzo życiowy film. Między innymi o tym, że mnóstwo czasu i energii tracimy, zastanawiając się, co pomyślą o nas inni, jak nas ocenią, co o nas powiedzą. Ten temat jest ci bliski?
Gdybym miała wymienić największe korzyści z faktu, że jestem dojrzałą kobietą, na pewno znalazłoby się wśród nich to, że wreszcie nie buduję swojego poczucia wartości na ocenach innych. Nie zabiegam o nie. Robię swoje i nie mam problemu z tym, że komuś może się to nie podobać. Co jest sporym osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że w naszym zawodzie jesteśmy notorycznie poddawani ocenie. Aktorstwo to zawód, w którym bez przerwy jest się w stanie zdawania egzaminu, testu. Czy rola się udała, czy jednak nie? Czy jesteśmy skuteczni? Spektakl się podoba? Przychodzą na niego widzowie? I tak dalej, i tak dalej. Mówię tu o graniu, ale w przypadku aktorek, bo ciągle, niestety, żyjemy w patriarchalnych kliszach, dochodzi jeszcze inna kwestia. Ludzie roszczą sobie prawo do oceny naszego prywatnego wyglądu. Komentarze, na ile lat wyglądamy, czy przypadkiem nie jesteśmy za szczupłe albo za puszyste. W jakiej fryzurze było nam lepiej, w jakiej gorzej. Każdy ma prawo oceniać moje role, ale niekoniecznie potrzebuję uwag: „No wreszcie ma pani dłuższe włosy, bo w krótkich to nie bardzo”.

Cudowne, że im jestem dojrzalsza, tym mniej coś takiego potrafi mnie dotknąć. Obserwuję mądre, świadome koleżanki i też w nich to zauważam. Fajnie, bo tak między innymi działa kobieca wspólnota: patrzę na moją przyjaciółkę czy znajomą, która pięknie dojrzewa, która jest w zgodzie ze sobą, i to daje mi siłę. Ja w ogóle bardzo wierzę w siostrzeństwo, w to, że możemy się nawzajem inspirować i dopingować. I oczywiście stawać w swojej obronie.

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists) Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)

Kto cię nauczył kobiecej solidarności?
Po pierwsze, wychowywałam się z siostrami. Starszą i młodszą, obie są wspaniałe. Dorastając, wspólnie uczyłyśmy się budowania dobrych relacji, ale też na przykład tego, że możemy się różnić, możemy się w czymś nie zgadzać, mieć własne zdanie i to jest w porządku.

Poza tym razem z moimi siostrami wyniosłyśmy z domu różne fajne wzorce kobiecości. Moja babcia była damą, elegantką. To u niej pierwszy raz pomalowałam sobie usta szminką, bawiłam się kosmetykami, przebierałam się, przymierzałam jej apaszki. Z kolei mama była totalnie naturalna, bardziej hippie, chociaż nigdy nie była hippiską – moi rodzice jeszcze przed moimi urodzinami zafascynowali się japońskim buddyzmem zen i kiedy byłam na początku podstawówki, przeprowadziliśmy się z Krakowa w Karkonosze, gdzie powstał ośrodek buddyjski.

Były więc te dwa światy: babcia, która brała psa do fryzjera, która obowiązkowo chodziła na manicure i pedicure. I nasza żyjąca zupełnie inaczej mama. Fantastyczne doświadczenie, dzięki któremu od początku widziałam, jak wspaniale można się różnić. Od zawsze mam świetne przyjaciółki, zachwycają mnie dziewczyny działające feministycznie. Generalnie w NGO-sach [skrót od „non-governmental organisations”, organizacji pozarządowych – przyp. red.] jest masa genialnych kobiet.

Wiele rozmówczyń, z którymi miałam okazję przeprowadzać wywiady, przyznaje, że siostrzeństwa i tworzenia kobiecych wspólnot uczyły się dopiero w późnej dorosłości. Że w dzieciństwie nie miały takich wzorców. Powodem do dumy było raczej trzymać się z chłopakami, dołączyć do męskiej drużyny.
Nic dziwnego, wychowywałyśmy się jednak w potwornie patriarchalnym społeczeństwie, w którym to chłopakom dawało się większą swobodę. Grzeczna dziewczynka nie mogła się ubrudzić, nie mogła potłuc kolan i co chwila słyszała: „Uważaj, nie biegaj, jak ty się zachowujesz!”. I jeśli takie silne, niezależne dziewczyny lgnęły do chłopaków, często chodziło właśnie o to, że lgnęły do większej wolności. Ja miałam szczęście, bo moi rodzice byli otwarci; szalałam z chłopakami i łaziłam z nimi po drzewach, co nie przeszkadzało mi mieć fantastyczne relacje z moimi siostrami, które zresztą robiły dokładnie to samo. Poza tym mam młodszego tylko o półtora roku brata, więc myśmy się bawiły jego zabawkami, on naszymi, donaszaliśmy po sobie ciuchy. Nie było stereotypowego podziału, kto się może bawić zabawkową kuchenką, a kto budować konstrukcje z klocków.
Zresztą i między moimi dziećmi są tylko dwa lata różnicy, u nich też wszystko się mieszało: róże, fiolety, klocki, samochodziki, lalki.

A jak wpłynęła na ciebie duchowa droga, którą wybrali twoi rodzice?
Ich wybór bardzo dużo mi dał, cała filozofia buddyjska na pewno w dużym stopniu mnie ukształtowała. Zgadzam się z tym, że rodzimy się z jakąś osobowością, z jakimś charakterem, ale to, co się wydarza w pierwszych latach naszego życia, jest szalenie ważne, nierzadko kluczowe. Byłam jedyną dziewczynką w klasie, która nie chodziła na religię. Nie jedliśmy mięsa, a wtedy to było coś wyjątkowego.
Wychowałam się w poczuciu, że trzeba nad sobą pracować, a wszystkie techniki medytacyjne, których się nauczyłam, przydały mi się wielokrotnie także w mojej pracy zawodowej. Mam rzeczywiście umiejętność wyłączania przeszkadzających myśli, umiem skupić się na tu i teraz, radzę sobie z tremą, ze stresem w pracy i poza nią. Także moje działania społeczno-charytatywne mają swoje źródło w filozofii moich rodziców. Dlatego od lat jestem weganką z powodów etycznych, dlatego zaczęła się moja współpraca z fundacjami, które przeciwstawiały się niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt. I cały czas ważne jest dla mnie to, żeby włączać się w działania przeciwdziałające temu terrorowi, jaki serwujemy we współczesnym świecie zwierzętom, chodzi mi między innymi o chów przemysłowy.
Myślę, że taka wrażliwość na inne istoty sprawia, że w ogóle otwierają ci się głowa i serce. Również na ludzi. Nie zgadzasz się na dyskryminację, wykluczenie.

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists) Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)

Muszę w tym momencie zapytać o najnowszy film Agnieszki Holland „Zielona granica”, w którym grasz jedną z głównych ról. Właśnie go widziałam i wstrząsnęło mną to, co zobaczyłam. Choć jednocześnie czuję się podbudowana, bo pokazujecie, jak paskudnie potrafi postąpić człowiek, ale też, jaki potrafi być wspaniały. Czy to, że prywatnie sama jesteś zaangażowana w pomoc przy granicy z Białorusią, znaczy, że w filmie wykorzystano także twoje stamtąd doświadczenia?
Ten film był bardzo skrupulatnie i rzetelnie dokumentowany, prowadzone były rozmowy z lokalnymi aktywistami, wolontariuszami, ludźmi działającymi w Grupie Granica, konsultantką była również Marysia Złonkiewicz z inicjatywy Chlebem i Solą. Ale rozmawiano też ze strażnikami Straży Granicznej i żołnierzami. Bardzo przeżyłam udział w tym projekcie już na etapie czytania scenariusza, ponieważ rzeczywiście od dwóch lat wspieram działania Grupy Granica, jeździłam wolontariacko do lasu i brałam udział w interwencjach. Tak więc jest to bliski mi temat – taki, który nie daje spokoju. Bolesny, bo nie mogę zaakceptować, że coś takiego dzieje się w naszym kraju, że łamiąc prawo zarówno polskie, jak i międzynarodowe nie udziela się pomocy ludziom w potrzebie. I mówię to w momencie, kiedy już doskonale wiadomo, na co nas, Polaków, stać, jeśli chodzi o pomaganie. Przez nasz kraj przewinęło się około 12 milionów osób z Ukrainy, nasze społeczeństwo zachowało się bezbłędnie. Państwo funkcjonuje, nie zawalił się system. Jak to więc możliwe, że ta garstka na granicy z Białorusią – to jest około 400 razy mniej osób uciekających przed wojną, ubóstwem, represjami we własnych krajach – jest uważana za zagrożenie i traktowana tak niehumanitarnie?

Jestem też niesamowicie dumna, że film swoją światową premierę miał w Wenecji, na jednym z najważniejszych festiwali filmowych na świecie, pojedzie też m.in. na New York Film Festival i do Toronto.
A dla mnie osobiście bardzo ciekawym doświadczeniem było zagranie właśnie takiej, a nie innej postaci, bo chociaż moja bohaterka Julia – terapeutka, która wyniosła się na Podlasie w poszukiwaniu spokoju – nie jest mną, to wiele nas łączy. I ja, i Julia nigdy wcześniej nie zajmowałyśmy się tematami związanymi z migracjami, z kryzysami humanitarnymi, a tu nagle zastała nas ta sytuacja i musiałyśmy sobie zadać pytanie: „No i co ja na to? Udaję, że nie widzę, nie słyszę, czy robię, co mogę, by pomóc?”.

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists) Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)

Odchorowujesz te wyjazdy do lasu, interwencje? Bycie aktywistką ma swój koszt?
Przede wszystkim chcę jasno powiedzieć, że potrzebuję działać, to nie jest poświęcenie. Działanie jest moją reakcją na różne okropieństwa świata, robię to dla innych, ale też dla siebie. Oczywiście, że były takie momenty w moim życiu, kiedy sytuacja mnie przerastała, kiedy dopadały mnie bezdenny smutek i bezradność i musiałam potem zeskrobywać się z podłogi, ale uczę się, w jakim trybie działać, żeby uniknąć podobnych sytuacji.

Poza tym znam przypadki ludzi, którzy zbawiają świat, ale zaniedbują swoich najbliższych. Nie podoba mi się ten model, nie chcę czegoś takiego. Uczę się więc odmawiać, przyjmować na swoje barki tyle, ile jestem w stanie unieść, i widzę, że coraz lepiej mi to idzie. Kiedy nie mam z czego czerpać, muszę skupić się na odbudowaniu siebie.
Na pewno nie odpowiada mi figura męczennicy, którą tak doskonale opisała Natalia de Barbaro w „Czułej przewodniczce”, trochę otwierając mi oczy, trochę utwierdzając w moich własnych intuicjach.

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists) Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)

„Czuła przewodniczka” i „Przędza” mają dla mnie twój głos. Obie te książki Natalii de Barbaro w formie audiobooków zyskują dodatkowy wymiar, to jedne z najlepiej przeczytanych książek, jakich słuchałam. Jak doszło do waszej współpracy z autorką? Znałyście się wcześniej?
No to jest cała historia, nasi rodzice się ze sobą znali, zanim w ogóle spotkałam Natalię po raz pierwszy na żywo, przesłała mi tomik swojej poezji przez moją mamę. Po czym zaczęłyśmy do siebie pisać i w pewnym momencie Natalia zapytała, czy nagram audiobooka „Czułej przewodniczki”. Już w tych naszych rozmowach na Messengerze było między nami szczególne porozumienie. A zupełnie niesamowite było to, jak się wreszcie spotkałyśmy w Warszawie. Myśmy się nigdy wcześniej nie widziały, a od razu wyściskałyśmy się i zaczęłyśmy ze sobą gadać jak stare przyjaciółki. Utrzymujemy kontakt, to dla mnie niezwykle ważna relacja.

Pamiętasz fragment z jednej z książek Natalii, który szczególnie cię dotknął i do tej pory głęboko w tobie tkwi?
Jest ich kilka, o jednym mówiłam niedawno w innym wywiadzie, więc przytoczę ten z „Przędzy”, kiedy Natalia opisuje dwie sytuacje, dwie matki – dobrą, fajną, uważną, słuchającą oraz złą czy może wściekłą, pełną pretensji – które ktoś z zewnątrz może zobaczyć na ulicy, kiedy idą ze swoim dzieckiem, i podsłuchać, jak z nim rozmawiają. Natalia to świetnie opisuje, po czym na koniec okazuje się, że ta zła i dobra matka to jedna i ta sama osoba. To jest o większości z nas, prawie się poryczałam, jak to przeczytałam.

Porusza mnie zawsze, kiedy Natalia pisze o sile tkwiącej w nas samych. O opiece, trosce i wsparciu, jakie same sobie możemy dać. O uczciwości wobec siebie samych.

Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists) Maja Ostaszewska (Fot. Anna Dąbrowska/Van Dorsen Artists)

Mówimy o emocjach, wyborach, relacjach, a możemy porozmawiać o wyglądzie? Jestem tu w o tyle specyficznej sytuacji, że miałam wielokrotnie okazję oglądać cię nagą na scenie. Nieraz zastanawiałam się, czy twoja uroda i figura są dla ciebie źródłem siły.
Faktycznie dobrze mi służy moje ciało, choć przecież nieidealne. Na pewno bardzo lubię to, że jestem sprawna fizycznie, że jeśli proponują mi odegranie takiej sceny, jak na przykład w filmie „Magnezja”, gdzie skaczę z trzech metrów i wymachuję szablą, to mogę odpowiedzieć: „W porządku, zrobię to, dam radę”.

Urodę mam akurat wyrazistą, dla kogoś mogę być piękna, dla kogoś innego wręcz brzydka, ale moje ciało także różnie wyglądało na różnych etapach życia. Między urodzeniem syna i córki był odstęp tylko dwóch lat, nie mówiąc o tym, że drugą ciążę miałam zagrożoną, prawie pół roku musiałam leżeć. Nie było mowy o żadnych aktywnościach sportowych, fizycznych, tam była walka o każdy kolejny dzień utrzymania ciąży. Bywało więc z tą moją formą różnie, a teraz rzeczywiście czuję się z własnym ciałem komfortowo i to mimo że miałam w zeszłym roku poważną operację kolana, musiałam podjąć decyzję, że biorę się za porządną rehabilitację, żeby wrócić do sprawności.
Ale też w ogóle, na co dzień, chcę być wobec mojego ciała fair, nie zapominam, że ono ma swoje potrzeby. Staram się dwa, trzy razy w tygodniu ćwiczyć, odpoczywam, uważam na to, co jem. Mam zresztą ten luksus, że jako weganka bardzo często nie mam czego zjeść w biegu, na szybko, dzięki temu nie wciskam w siebie jakiejś superniezdrowej fastfoodowej przekąski. Przykro mi, kiedy widzę kobiety, które wspaniale dbają o dietę i zdrowy ruch swoich dzieci czy psów, a kompletnie zapominają o sobie, o zadbaniu o siebie.

A jeśli zapytałabym cię o inne źródła siły? Takie, które odkryłaś stosunkowo niedawno.
Bardzo wierzę w buddyjską sentencję, że to my kreujemy rzeczywistość wokół nas, my decydujemy o tym, czy będziemy sfrustrowani, czy wszystko będzie nie tak, czy też będziemy umieli znaleźć radość i urodę życia; piękno przyrody, sztukę, inspirujących ludzi.
Z wiekiem coraz mniej chce mi się też tracić czas na toksyczne relacje. Nie życząc nikomu źle, nie utrzymuję na siłę takich kontaktów. Za to im jestem starsza, tym lepszy mam kontakt z samą sobą. Szkoda życia na nielubienie samej siebie. 

Maja Ostaszewska urodziła się 3 września 1972 roku w Krakowie. Aktorka teatralna i filmowa, działaczka społeczna, zdobywczyni dwóch statuetek Złotych Lwów i dwóch statuetek Orłów. Na dużym ekranie zadebiutowała u Stevena Spielberga w „Liście Schindlera”. Do jej najsłynniejszych ról należą te w filmach „Body/Ciało”, „Śniegu już nigdy nie będzie”, serialu „Przepis na życie”, w sztukach „Krum” czy „Anioły w Ameryce”. Prywatnie Maja Ostaszewska jest mamą 17-letniego syna i 15-letniej córki, jej życiowym parterem jest znany operator Michał Englert.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze