Przyznaje, że tylko kilka razy w życiu, w momentach, kiedy ważyły się jej losy, poczuła dokładnie taką moc, jaką czuje na scenie. Nadal zdarza się jej mierzyć z niewiarą w siebie, choć czas sprzyja odwadze. Nie uchyla się od żadnych pytań, także o wiek. Dziś Danuta Stenka kończy 62 lata.
Wywiad po raz pierwszy ukazał się na łamach miesięcznika „Zwierciadło” w lutym 2022 roku.
Sześćdziesiątka to dotkliwa cezura dla aktorki, kobiety?
Dla mnie nie, zaskakująco nie. Powiedziałam ostatnio mojej przyjaciółce, że mam świadomość tej sześćdziesiątki, wiem, że mi wybiła, widzę ją u innych osób 60 plus, ale nie jestem w stanie dokleić jej do siebie. Na co ona odpowiedziała: „Wiesz co? O pięćdziesiątce powiedziałaś to samo”. Po prostu od pewnego czasu śmieszy mnie mój wiek.
Śmieszy?
Śmieszy w tym sensie, że czuję, jakbym się ustroiła w nie swoje ubranko. Ale nie zawsze tak było. Pamiętam, że bardzo boleśnie przeżyłam trzydziestkę, wydawało mi się, że to koniec, że już równia pochyła i w dół. Teraz nie rozpamiętuję upływających lat. Niemniej od czasu do czasu, kiedy budzę się w nocy i moja głowa zaczyna intensywnie pracować, pojawiają się myśli, że meta jest już blisko. Oczywiście nie wiem, kiedy się pojawi, ale nawet gdyby mi się spełniło życzeniowe sto lat, to minęłam już półmetek i do kresu jest zdecydowanie bliżej. Tym bardziej że czas pędzi wraz z upływającymi latami coraz szybciej.
Pędzi, bo jest Pani bardzo aktywna.
Niekoniecznie dlatego. Przypomina mi się moja babcia, kiedy była już po dziewięćdziesiątce. Dziadek zmarł dużo wcześniej, jej koleżanki też już odeszły. Miała jedną kurę, codziennie chodziła do kościoła i czasem do sklepu, ale głównie przesiadywała na ławce przed domem albo słuchała radia, polegując na kanapie. Stwierdziłam kiedyś w rozmowie z nią, że musi być jej strasznie nudno, że pewnie czas się jej wlecze. Na co babcia powiedziała: „O nie, kochana, teraz to dopiero czas pędzi!”. Z tego wniosek, że bez względu na to, czy człowiek jest zajęty, czy nie, wraz z upływającymi latami zegar tyka szybciej. Więc lata, które mi zostały, zapewne zlecą szybciej, niż zleciały pierwsze dekady życia. Czasem oczywiście pojawia się myśl: „Szkoda, że z wiekiem się zużywamy i nie mamy części zamiennych”. Ale to są tylko przelotne myśli, a nie permanentny stan rozpamiętywania.
Ma Pani szczęście uprawiać zawód, który pozwala „na sucho” przerabiać różne problemy, w tym przemijanie. Z upływem czasu konfrontowało Panią wiele ról, w tym ta w sztuce „Druga kobieta” na podstawie filmu „Opening night” Cassavetesa. Czy rzeczywiście to, czego doświadcza Pani na scenie, pomaga potem w życiu?
Mój zawód przede wszystkim sprawił, że nawiązałam świadomy kontakt z moim wewnętrznym człowiekiem. Praca nad rolą to nie tylko analiza postaci, którą gram, lecz także buszowanie w sobie samej. W „Bożej podszewce” grałam 70-letnią kobietę, a miałam 32 lata. Można powiedzieć: to tylko rola, na którą pracowały charakteryzacja, kostium, tekst, nie byłam przecież osobą w wieku 70 lat. A jednak złapałam się na tym, że gdzieś w środku spotkałam starą kobietę. To przedziwne uczucie. Miałam wrażenie, że ona już tam jest, przygotowana, że czeka tylko na swój czas, na swoją zewnętrzną skorupę, która musi dojrzeć do jej wnętrza. Tak więc zapis starej kobiety we mnie już jest. A może to tylko moja rozbuchana wyobraźnia?
Wiem, że liczy się dla Pani logika budowania postaci, nazywana bywa Pani nawet inżynierką ról. Podejście emocjonalne nie jest ważne?
Inżynierką? Akurat tego bym o sobie nie powiedziała. Myślę, że jestem raczej aktorką intuicyjną. Zazwyczaj spuszczam ze smyczy moje zwierzę aktorskie i kieruję się tym, co ono wyniucha. Bardzo ufam swojej intuicji, ona pomaga mi zapędzić się w rejony, których bym nie wymyśliła. Ale w pewnym momencie moja głowa domaga się swego. Muszę to ponazywać, poukładać w jakiś logiczny – dla świata, który kreujemy – ciąg. Postawić słupy milowe. Pamiętam moją pierwszą rolę u Tomka Zygadły w Teatrze Telewizji. Pomysły trochę wymknęły się spod kontroli i według mnie zaczęliśmy już chwytać prawą ręką za lewe ucho. Domagałam się jakiejś – jakiejkolwiek – logiki. I pamiętam, jak reżyser, przyznając mi rację, skomentował moje uwagi w dosadny sposób: „Ty […] matematyczko!”. Chyba to po raz pierwszy uświadomiło mi, że zaczęłam budować rolę nie tylko na podstawie tego, co czuję, lecz także w oparciu o to, jak myślę.
Gdyby nie polonistka, byłaby Pani dziś nauczycielką.
Tak, to ona wymyśliła mi moje życie. (śmiech) Można by rzec, że wpadłam w ten zawód jak śliwka w kompot. Jedyne, co miałam, to intuicję i ogromny brak wiary w siebie, niepewność, czy to, co robię, ma jakikolwiek sens. Teraz potrafię już świadomie korzystać z podszeptów intuicji, ale też racjonalnie porządkować świat mojej postaci.
Brak wiary w siebie zniknął?
Nie do końca, ale w porównaniu z tym, w czym żyłam do całkiem niedawna – czyli w totalnej niewierze, że mogę cokolwiek zaproponować, bo przecież znalazłam się tu przez przypadek, bo przecież nie znam się na tym, bo to oni wiedzą, jak powinno być – jest zdecydowanie lepiej.
Niewiara w siebie w tym zawodzie jest zabójcza?
Jest destrukcyjna. Upycha skrzydła do ciasnych rękawów mundurka, a nawet potrafi je złamać. Ale to nie znaczy, że teraz moja wiara w siebie jest bezgraniczna. Trochę już umiem, dopracowałam się jakichś narzędzi w moim warsztacie, ale nigdy w życiu bym nie powiedziała, że teraz już w i e m. Kiedy zaczynam pierwsze próby na scenie, jestem tak samo bezradna jak kiedyś. Mam 15 rąk, 15 nóg i nie potrafię ich zagospodarować, jestem tak samo niepewna kierunku, który obieram… Choć z jednej strony to męczące, z drugiej – pozwala mi na otwartość na sugestie innych, na niezasklepianie się, na nieblokowanie się wyłącznie w swoim widzeniu postaci.
Kiedyś Pani się blokowała?
Kiedyś tym bardziej nie. Bo nawet jeśli wpadłam na jakiś pomysł, który wydawał mi się ciekawy, to nie miałam tyle determinacji i odwagi, żeby o niego walczyć. Przy najmniejszym sprzeciwie czy choćby braku zainteresowania z drugiej strony wycofywałam się, przyjmowałam czyjąś wersję, uznając, że to, co ja proponuję, jest na pewno głupie.
Co takiego się zadziało, że ma Pani już odwagę powalczenia o swoją wizję?
Dałam sobie prawo do potknięcia się. Do tego, że mogę strzelić głupstwo, zaliczać ślepe uliczki, żeby znaleźć właściwą drogę.
Danuta Stenka: „Wielokrotnie pytano mnie, jak sobie radzę z powrotem od takich ról do codzienności. Otóż nie mam żadnej metody. To się odbywa w sposób naturalny. Te moje dwa doświadczenia – prywatne i zawodowe – przeplatają się jak pasma w warkoczu. Bez któregoś z tych pasm mój warkocz życia po prostu by nie istniał”. (Fot. Albert Zawada/Agencja Wyborcza.pl)
Powiedziała Pani ostatnio coś, co mnie zaintrygowało. Mianowicie, że uświadomiła sobie potężną moc, z której nie zdawała sobie Pani sprawy. I że ta moc przejawia się wyłącznie, kiedy gra Pani role, które tej siły wymagają. Dlaczego nie czuje Pani takiej mocy w życiu? To rodzaj kulturowego ograniczenia?
To prawdopodobnie wypadkowa mojego charakteru, cech, które odziedziczyłam, i wychowania w stylu: „skromność skarb dziewczęcia” czy „siedź w kącie, a znajdą cię”. Chyba rzeczywiście, gdyby moje losy potoczyły się tak, jak sobie to sama planowałam, czyli gdybym wiodła spokojne życie nauczycielki w mojej rodzinnej wsi, gdybym w poszukiwaniu postaci nie odbyła tych niezliczonych podróży w głąb siebie – być może nigdy bym jej w sobie nie poczuła.
Co Panią blokuje w zrobieniu użytku ze swojej siły poza sceną?
Już nie blokuje tak jak kiedyś. Kilka razy w ważnych momentach, kiedy ważyły się moje losy i kiedy musiałam podjąć bardzo ważne decyzje, kiedy zostałam dociśnięta do ściany, poczułam dokładnie taką moc jak na scenie. I gdyby mi ktoś powiedział wcześniej, że mnie to spotka, byłabym pewna, że się ugnę, że tego nie udźwignę. A tymczasem, w całym zdenerwowaniu, rozdygotaniu towarzyszącym tej sytuacji, poczułam nagle, że zalewa mnie zimny spokój. To było wręcz fizyczne doznanie. Spokój, z którego płynęła nieprawdopodobna siła. A z tej siły i tego spokoju wyłoniła się pewność, że to, co teraz zrobię, na pewno będzie tym, co powinnam zrobić.
Zastanawiała się Pani nad tym, gdzie tkwi źródło tej mocy?
W tym miejscu we mnie, w którym tkwi cała prawda o mnie, w dużej mierze nieuświadomiona, w harmonii tego miejsca… Tak to sobie wyobrażam. W intuicji, która jedyna może mnie tam doprowadzić. Przypominam sobie z dzieciństwa – w moim domu i w domach moich koleżanek – obrazki Anioła Stróża podążającego za dziećmi, trzymającego nad nimi swoje opiekuńcze ramię. Zawsze, kiedy modliłam się do niego, żeby bronił mnie „od wszystkiego złego”, miałam na myśli wszelkie zło świata zewnętrznego. Któregoś dnia, modląc się, usłyszałam tę moją prośbę zupełnie inaczej: broń mnie „od wszystkiego złego”, czego ja sama mogę być źródłem. I nagle doznałam olśnienia. Anioł Stróż to nie jest jakiś byt zewnętrzny! To dlatego powtarzano nam zawsze, że każdy ma swojego własnego anioła, który go strzeże! Anioł Stróż to intuicja.
Łatwo zatracić granice między aktorstwem a życiem prywatnym. Pani udało się przed tym uchronić, ma Pani poukładane życie rodzinne, tego samego męża od 33 lat. Co Pani pomogło zachować zdrowy balans?
Rodzina. Bez jej wsparcia nie dałabym rady. Od czasu, kiedy urodziły się córki, pomagali nam na przemian rodzice i teściowie. Teściowie potem z nami zamieszkali na stałe, tworzyliśmy wielopokoleniową rodzinę. Gdy wybywałam z domu, on cały czas funkcjonował na tych samych zasadach i to dawało mi spokój. Mąż jest z wykształcenia aktorem, doskonale rozumie, co czuję przed premierą i po każdym wyczerpującym spektaklu, takim jak na przykład „Fedra” czy ostatnio „Sonata jesienna” Bergmana. Wielokrotnie pytano mnie, jak sobie radzę z powrotem od takich ról do codzienności. Otóż nie mam żadnej metody. To się odbywa w sposób naturalny. Te moje dwa doświadczenia – prywatne i zawodowe – przeplatają się jak pasma w warkoczu. Bez któregoś z tych pasm mój warkocz życia po prostu by nie istniał.
Oczywiście widzę, że z upływem lat – choć nadal rozkminiam, co poszło źle w czasie spektaklu czy próby, jak temu zaradzić – łatwiej mi już wrócić do domu i zająć się domowymi sprawami.
Pracowała Pani nad tym jakoś czy to zasługa wieku?
Nie pracowałam, to przyniosły doświadczenia i wiek. Przez długi okres mojego zawodowego życia wydawało mi się, że jeśli coś pójdzie nie tak, to będzie koniec. Koniec świata, dalej tylko otchłań – jak na średniowiecznych rycinach. Lata doświadczeń uświadomiły mi, że w gruncie rzeczy zarówno to, że się przewracam, obijam sobie kolana i widzowie wychodzą niezadowoleni, jak i świetne recenzje, zachwyty, nagrody – są bez większego znaczenia. Za chwilę i tak już nikt tego nie pamięta.
Widzowie niezadowoleni? Oni nie mają Pani niczego za złe, nawet jak zdarzyło się Pani wziąć udział w nie do końca udanych przedsięwzięciach.
Czyli tak zwanych chałturach. Otóż uważam, że chałtura to nie materiał, który biorę do ręki, rodzaj pracy, na jaką się decyduję, tylko mój stosunek do tejże pracy. Mogę równie dobrze odwalić chałturę w telenoweli, jak i w wielkiej szekspirowskiej roli. Jeśli już się na coś decyduję, wchodzę w to całą sobą i nie zastanawiam się nad tym, jak zostanie oceniony mój wybór. Nigdy nie miałam ról marzeń – może poza jedną, nieosiągalną, Myszkinem – nigdy w związku z tym nie odczuwałam żalu, że coś mi umknęło, że czegoś już nie zagram. Ponieważ niczego się nie spodziewam, to wszystko, co dostaję, jest dla mnie niespodzianką, prezentem. Co oczywiście nie znaczy, że wszystkie propozycje przyjmuję.
Ma Pani dwie dorosłe córki. Co Pani myśli o tych młodych polskich kobietach, które wychodzą na ulice, walczą o swoje prawa?
Podziwiam je. Chwilami wydawało mi się, że mają zbyt ostre łokcie, ale to jest ten czas, kiedy muszą mieć ostre łokcie, żeby się przepchnąć, żeby stanąć w tym samym miejscu, w którym stoją mężczyźni. To kolejny ważny moment w dziejach kobiet, w ich walce o swoje prawa. Aż trudno sobie wyobrazić, że kobiety nabyły prawa wyborcze nie tak dawno temu. W Szwajcarii, w środku Europy, w 1971 roku, a w jednym z jej kantonów dopiero w 1990! To dziś nie do pojęcia, że nie wolno nam było studiować, pracować na równi z mężczyznami, że to oni decydowali o naszym losie. Przez wiele lat nie zdawałam sobie sprawy z tego, że kobiety na tych samych stanowiskach zarabiają mniej niż panowie. I, co gorsza, ten proceder nadal trwa! To niepojęte. Ale myślę sobie, że o ile jakoś uchodziło to w moim pokoleniu, o tyle nie ujdzie w pokoleniu moich córek, niezależnych, świadomych swoich praw, po prostu praw człowieka.
Pani głos, podobnie jak głos każdego artysty, jest słyszany, ma moc. To przywilej czy raczej balast, bo nagle oczekuje się, że zareaguje Pani na każdy społeczny problem?
I jedno, i drugie. Bo z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że mój głos ma większy zasięg niż głos anonimowej osoby, ale z drugiej – chcę żyć w zgodzie z sobą. Na przykład moja przyjaciółka Daniela Popławska, świetna aktorka, a przy tym wyjątkowy człowiek obdarzony jakimś niezwykłym radarem na krzywdę ludzką, została stworzona do tego, żeby wyłapywać problemy ludzi i im zaradzać, organizować pomoc.
Ja sama, z małymi wyjątkami, raczej nie umiem inicjować takich akcji. Jeśli ktoś da sygnał, jeśli dowiem się, że komuś dzieje się krzywda, to działam na tyle, na ile potrafię, lub przyłączam się do konkretnej akcji, ale nie jestem typem przywódcy. Kiedyś w rozmowie o naszych codziennych sprawach Daniela powiedziała, że to, co robię w zawodzie, jest ważne, na co ja: „A ty siedzisz w hospicjum i pomagasz ludziom dojść do mety, nie wiem, co ważniejsze”. A potem pomyślałam sobie: chyba nie chodzi o to, żeby ważyć. Niech po prostu każdy uczciwie, z sercem robi to, do czego czuje się powołany, do czego został wymyślony.
Czasy są nieprzewidywalne, dla wielu dramatyczne. Jak Pani sobie w nich radzi?
To, co spowodowała pandemia, czego doświadczamy, to niewątpliwie bolesny moment wymuszonej zmiany, zagięcia linii. To czas chaosu, z którego – mam nadzieję – wyłoni się coś nowego. Co? Tego jeszcze nie wiemy. Może większy namysł nad życiem, czas na wewnętrzny rozwój? Ja w każdym razie podczas pierwszego lockdownu, kiedy świat się zatrzymał, kiedy nastała cisza, poczułam całym moim jestestwem, że już nie chcę biec. Chcę spokoju i równowagi.
Danuta Stenka, aktorka teatralna, filmowa i serialowa. Wielokrotnie nagradzana, między innymi Orłem za role w filmach „Chopin. Pragnienie miłości” i „Katyń”. Uhonorowana Nagrodą im. Cypriana Kamila Norwida, Nagrodą im. Ireny Solskiej i Nagrodą im. Aleksandra Zelwerowicza.