W tym roku minęło dokładnie 20 lat od jej debiutu na jednej z najważniejszych scen operowych świata, czyli Metropolitan Opera, a mimo to sukcesy Aleksandry Kurzak dla wielu wciąż są niespodzianką. Pytamy ją więc, jak to jest być wieczną debiutantką, za co kocha operę, za czym tęskni. I czy nie ma już dość umierania na scenie.
Pamięta pani tamten dzień i te emocje sprzed 20 lat?
Szczerze mówiąc, nie tyle pamiętam dzień debiutu, co pierwszy dzień moich prób w Metropolitan Opera. Bałam się, czy zostanę zaaprobowana, doceniona przez chór, orkiestrę, dyrygenta, czyli znawców, ludzi z mojego środowiska. To się nie zmieniło do dzisiaj, zawsze mocniej denerwuję się przed próbami niż przed spektaklami. Ale wtedy ten stres był wyjątkowo silny, miałam 27 lat, to był mój pierwszy występ gościnny poza Polską i to od razu na operowym Olimpie. Pamiętam ten oszałamiający moment, kiedy późnym wieczorem jechałam taksówką przez most i zobaczyłam oświetlony Manhattan, drapacze chmur, Times Square, czyli widoki, które dotychczas znałam tylko z filmów. I tę myśl: „Jak ja się tu w ogóle znalazłam?”. Kiedy wreszcie weszłam do sali prób, zobaczyłam gwiazdy, które znałam z telewizji, z płyt, i poczułam, że jestem naprawdę przerażona. Na szczęście podszedł do mnie reżyser, mówiąc: „Zrelaksuj się, nie myśl, że jesteś w MET, nie rób niczego na siłę, zacznij śpiewać, kiedy poczujesz, że jesteś na to gotowa”. Oswajałam się więc z tą sytuacją powolutku. Zaczęłam od jednego dźwięku, potem zaśpiewałam dwa takty, trzy, aż wreszcie nabrałam odwagi i pomyślałam: „Dobra, idę!”. Z samego dnia debiutu pamiętam natomiast głównie swoich rodziców. Po spektaklu tato podszedł do mnie i zapytał: „No i co teraz? Księżyc?”. Natomiast mama, która była moją nauczycielką śpiewu, przyznała: „Nic nie widziałam, nic nie słyszałam, cały występ przepłakałam, poproszę bilet na następny spektakl”. Emocje totalnie ją zalały.
Mama śpiewaczka, tata waltornista. Pani los był przesądzony?
Od dziecka każdą wolną chwilę spędzałam z rodzicami w operze i uwielbiałam tam chodzić. Scenografia, kostiumy, cała ta oprawa sprawiały, że przenosiłam się w inny świat. Pewnie dlatego do dziś jestem zwolenniczką klasycznych wystawień. Jeśli akcja rozgrywa się w starożytnym Egipcie, chcę zobaczyć na scenie antyczny Egipt. Zagłębiam się wtedy w danej opowieści, zapominam o kłopotach dnia codziennego i problemach współczesności. Właśnie to mnie od dziecka przyciągało do opery, a przy okazji, bawiąc się za kulisami, nasiąkałam muzyką.
Rodzice nigdy nie naciskali, bym poszła w ich ślady, wręcz przeciwnie. Kiedyś przed jednym z wyjazdowych występów mama próbowała się rozśpiewać w hotelowym pokoju, a ja, wówczas czteroletnia, przeszkadzałam, powtarzając niczym echo jej arię. Biegałam po pokoju i śpiewałam. Mieszkający za ścianą dyrygent koncertu zdziwiony zapytał: „Jolu, kto tam z tobą tak śpiewa?”. Nie mógł uwierzyć, że czteroletnia dziewczynka wydobywa z siebie tak czyste dźwięki. Po tej rozmowie dostałam propozycję nagrania swojej pierwszej płyty.
Jako czterolatka?
Tak, miałam śpiewać arie operowe przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej, ale moi rodzice nie wyrazili zgody. Powiedzieli, że nie chcą mieć cudownego dziecka. Uznali, że wszystko ma swój czas i nie należy niczego przyspieszać. Jestem im za to wdzięczna. Mogłam przecież stanąć przed orkiestrą, przerazić się, zablokować i już nigdy w życiu nie wyjść na scenę. Kiedy wyrosłam z naśladowania mamy i w ogóle przestałam śpiewać, rodzice również nie naciskali, nie próbowali namawiać mnie do śpiewu. Zapisali mnie, co prawda, do szkoły muzycznej, ale wybrałam klasę skrzypiec. Przez całe liceum nie chodziłam nawet na chór. Nad łóżkiem miałam plakat Limahla i Sylvestra Stallone’a z filmu „Rambo”. Dopiero w latach 90. dołączył do nich plakat Placida Dominga, który wystąpił wtedy w Zabrzu dla Fundacji prof. Zbigniewa Religi. Podobny proces muzycznego dojrzewania obserwuję teraz u swojej córki, która również jako mała dziewczynka naśladowała rodziców, śpiewała arie, co wieczór odgrywała przed nami jakiś spektakl. A teraz ma 11 lat, chodzi do szkoły muzycznej, zresztą tej samej, co ja i mój tato, gra na pianinie, ale nie chce już jeździć z nami tak często na spektakle, bo kocha aktualnie Taylor Swift i pop. Dlatego kiedy słyszę, że trzeba odmłodzić publiczność, aby opera przetrwała, wybucham śmiechem. Takie postulaty to kompletna bzdura.
Każdy wiek ma swoje prawa. Nie zmuszę dziecka do chodzenia do opery, skoro nie ma na to ochoty. Teraz jest pop, potem będą imprezy, a z czasem może wróci do klasyki. Nie mówię oczywiście, żeby nie zabierać dzieci w wieku szkolnym na spektakle czy poranki muzyczne, bo kluczowe jest właśnie to, żeby w tym wczesnym okresie życia zaznajamiać je z muzyką, ale nastolatki mają już swój własny świat. Być może znajdą się tacy, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli będą chcieli pójść do opery, ale większość musi samodzielnie dojrzeć do powrotu do muzyki klasycznej. Problem polega na tym, że wielu z nich nie ma do czego wracać, bo w dzieciństwie nie dostało żadnych podstaw. Dlatego jeśli chcemy zadbać o przyszłość opery, zamiast na siłę odmładzać i uwspółcześniać spektakle, powinniśmy zadbać o dobrą edukację muzyczną na wczesnym etapie nauczania. Słyszałam, że na przykład w Wielkiej Brytanii wprowadzono obowiązkowo naukę gry na instrumencie w szkołach. I to jest genialne, bo bardzo rozwija wrażliwość dzieci. Nawet jeśli większość z nich na pewnym etapie odwróci się od klasyki, będą już miały dobrą bazę, jakiś punkt odniesienia.
A jak pogodzić niezależność nastolatki z pracą, która wymaga od rodziców nieustannych podróży?
Dobre pytanie. Kiedy Maléna była mała, wszędzie z nami jeździła i wyobrażaliśmy sobie, że tak będzie zawsze. Zapiszemy ją do szkoły w chmurze, będzie się uczyć w domu, a w naszym życiu nic się nie zmieni. W pewnym momencie jednak Roberto [Alagna, śpiewak operowy, mąż Aleksandry Kurzak – przyp. red.] musiał wyjechać na dłuższy czas do Nowego Jorku, a ja miałam dużo kontraktów w Operze Paryskiej. Zależało mi, żeby Maléna miała kontakt z rówieśnikami, zapisałam ją więc do pobliskiego przedszkola i tak bardzo rozsmakowała się w życiu w grupie dzieci, że kiedy znów mieliśmy wszyscy ruszyć w świat, stanęła przed tatą i niezwykle poważnym tonem powiedziała po francusku: „Papa, je veux avoir ma vie! Nie chcę już z wami jeździć, chcę mieć własne życie, kolegów, normalną szkołę i klasę”. Zdębieliśmy, ale upierała się przy swoim, więc zaczęliśmy błyskawiczne przemeblowanie życia. Podjęliśmy decyzję, że wracamy do Wrocławia, bo tam mieszkają moi rodzice, którzy są nam w stanie pomóc i czuwać nad Maléną podczas naszych wyjazdów. Ograniczyliśmy z mężem wspólne występy, staramy się planować koncerty wyjazdowe naprzemiennie, by zawsze jedno z nas było w domu. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, ale kiedy ostatnio nasza córka wróciła ze szkoły i powiedziała: „Jak ja kocham swoje życie!”, nie mieliśmy wątpliwości, że warto było zmienić plany.
Wyjeżdżacie często na wiele tygodni. Nie tęsknicie?
Dawniej więcej było tych tęsknot. Nie miałam komputera, nikt nawet nie marzył o czymś takim, jak smartfon. To była totalnie inna rzeczywistość. Ponad 30 lat temu, kiedy mój mąż został wdowcem, samotnie wychowującym dwuletnią córkę, każdy wyjazd był dla niego traumatycznym przeżyciem. Ornella zostawała pod opieką jego rodziców. Czasami więc przez kilka miesięcy nie widział bliskich i pozostawały tylko rozmowy telefoniczne. To było straszne. Do dziś wspomina, że choć pracując, zwiedził pół świata, to przez lata nie był w stanie się niczym cieszyć. Ani udanym spektaklem, ani widokami. Cały czas myślał o tym, co się dzieje w domu. Dlatego kiedy dwadzieścia parę lat później w zupełnie innej rzeczywistości pojawiła się Maléna, miał poczucie, że dostał od losu drugą szansę. Szansę na bycie obecnym w życiu swojej córki pomimo wykonywanej pracy.
Wnioskuję zatem, że to pani jest tym rodzicem, który częściej mówi: „nie”.
Zdecydowanie, ale nigdy nie jest to: „nie, bo nie”. Zawsze tłumaczę jej, dlaczego i po co. Uważam, że wyjaśnienia się należą, bo sama mam taki charakter, że lubię drążyć i zadawać milion pytań. Kiedy reżyser mówi mi: „Idź w prawo”, od razu pytam „Dlaczego?”. Ktoś może pomyśleć: „Czego ta kobieta właściwie chce?”. Ale ja nie stawiam tych pytań, żeby komuś dokuczyć, po prostu chcę zrozumieć daną sytuację. Kiedy wykonuję na scenie jakiś ruch, muszę mieć motywację. Gdybym robiła to tylko dlatego, że ktoś mi kazał, nie byłoby w tym wiarygodności. Nie przekonam publiczności do czegoś, czego sama nie rozumiem, dlatego drążę. I tak też zawsze wychowuję córkę, żeby wiedziała, co stoi za moim „nie”. Maléna od małego dziecka mówiła: „Tata robi wszystko, co chcę, a mama krzyczy”. Nie nadużywa jednak dziś uległości Roberta i na wszelki wypadek większość rzeczy dodatkowo konsultuje ze mną. Nie wiem, skąd ten respekt.
Może szuka granic, które zdaniem psychologów dają nam jednak poczucie bezpieczeństwa?
Być może nieustanne uleganie nie jest wychowawcze, ale cieszę się, że ma taką relację z tatą. Uważam, że to, jak ojciec traktuje córkę, ma ogromny wpływ na jej przyszłe życie, daje jej jako kobiecie siłę i wiarę w siebie. Sama jako mała dziewczynka miałam cudowną relację z tatą. Moi rodzice na początku podzielili się obowiązkami. Tata miał ogarniać pieluchy, które wówczas trzeba było prać, wyparzać i prasować, a mama zajmowała się resztą. Niestety, tata zbyt długo nie wytrzymał z tymi pieluchami i wybłagał zamianę obowiązków. Mama powiedziała: „OK, ja robię wszystko do siedmiu lat, a ty od siedmiu”. I faktycznie tak było. Tato przygotowywał mi śniadania, woził mnie do szkoły, chodził na wywiadówki, czasami pomagał w matematyce. Cały okres szkolny w moich wspomnieniach to przede wszystkim tato.
Moi rodzice zawsze we mnie wierzyli, nigdy mnie nie krytykowali, nie negowali. Oczywiście zwracali uwagę na błędy, jakie robiłam, mówili mi o nich, ale nie wytykali. To dało mi w życiu solidną bazę, dzięki której czuję się silną kobietą, ale lubię też czasem poczuć się bezbronna, móc się wypłakać, puścić wodze histerii i dać ujście swoim emocjom. Taka jest nasza natura, nasze hormony, my takie jesteśmy. Uważam, że nawet jeśli świetnie radzę sobie w życiu, mężczyzna, który mi w nim towarzyszy, powinien czuć się potrzebny. Roberto ma świadomość, że jestem samowystarczalna na wielu płaszczyznach, ale moja siła mu nie przeszkadza, bo – jak mawia – świadczy to tylko o tym, że sam jest na tyle silny, by móc być ze mną, być bez ryzyka, że go zdominuję.
Cieszy mnie, że Maléna, obserwując nasz związek, kształtuje w sobie bliską mi wizję kobiecości. Z jednej strony mówi o tym, że chciałaby takiego chłopaka jak tata, który będzie spełniał każdą jej zachciankę, ale z drugiej wie, że nie można być bluszczem, kobieta powinna pracować, mieć swoje pieniądze i być niezależna, bo to daje jej poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem własne pieniądze dla wielu kobiet wciąż są tematem tabu. Nie rozmawiamy o tym, bo nie wypada. Wypada się poświęcać dla dzieci, dla męża, ale nie należy myśleć o sobie. Pokoleniowo nie dostawałyśmy przekazu, że własne pieniądze to coś ważnego. A przecież to nasze być albo nie być we współczesnym świecie.
Nie brakuje pani takich współczesnych, silnych kobiet w operze? Większość bohaterek to jednak postaci tragiczne, których życiem kieruje przede wszystkim męski świat i obowiązujące wieki temu konwenanse.
Ja jestem trochę taka drama queen, lubię odgrywać te dramaty, umierać na scenie. Uważam, że pewne sentymenty, uczucia i cechy kobiece są ponadczasowe. W gruncie rzeczy jesteśmy takie same, niezależnie od tego, czy jest wiek XIX, czy XXI. Miłość, nienawiść, złość – zawsze smakowały tak samo. Na przykład Tosca to moim zdaniem absolutnie kobieta naszych czasów, bo czy dziś nie mamy do czynienia z mobbingiem, prześladowaniem ze względu na płeć, z wykorzystywaniem, molestowaniem w pracy, tworzeniem układów typu „załatwię ci to, co chcesz, jak pójdziesz ze mną do łóżka”? A przecież to właśnie dzieje się w „Tosce”, tylko kilkaset lat temu. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Los kobiet jest uniwersalny. Możemy się emancypować, jak chcemy, możemy mówić o równouprawnieniu, ale pewnych rzeczy nie zmienimy, mężczyźni zawsze będą fizycznie od nas silniejsi, a to toruje im drogę do wielu nadużyć, również seksualnych.
Czasem z pogardą mówimy o bohaterkach oper: jaka głupia, jaka naiwna, że dała się za niego zabić, jak na przykład Gilda w operze „Rigoletto”. A przecież ona podjęła świadomą decyzję, zrobiła to, ponieważ go kochała i chciała uratować. Nie była głupia, po prostu dokonała takiego wyboru. Trudno kogoś osądzać, jeśli nie było się w takiej samej sytuacji. W prawdziwym życiu jednak też często zbyt łatwo przyklejamy innym kobietom różne łatki. Współcześnie wiele kontrowersji wywołuje na przykład aborcja. To bardzo trudny temat, ale uważam, że powinno się dać ludziom możliwość dokonywania własnych wyborów. Nie chcesz, nie robisz, chcesz – twoja decyzja. Przecież każdy z nas ostatecznie będzie się rozliczać moralnie przed samym sobą.
A pani przez te 20 lat uodporniła się już na różne oceny i opinie znawców opery, szczególnie tych samozwańczych, których teraz w sieci mnóstwo?
Miałam szczęście zaczynać w czasach przed Internetem, jeśli więc pojawiała się jakaś krytyka, zazwyczaj była ona konstruktywna, mogłam się czegoś z niej nauczyć, coś poprawić w swojej technice. Czułam raczej dużą przychylność ekspertów i publiczności. Jednak po urodzeniu dziecka, pod wpływem hormonów, a być może również z czasem, zaczął mi się zmieniać głos. Można powiedzieć, że debiutowałam w wadze piórkowej, a jakimś cudem przeszłam do ciężkiej, co zdarza się dość rzadko. Dzięki temu mogłam wreszcie zaśpiewać m.in. Toscę, rolę, o której marzyłam od zawsze, ale przez lata była poza moim zasięgiem, ponieważ została napisana na inny rodzaj głosu. Plusem tej sytuacji jest więc to, że mogę sięgać po repertuar dotychczas dla mnie niedostępny. Ale jednocześnie od czasu zmiany głosu, czyli już od 10 lat, po każdej mojej nowej roli w recenzjach pojawia się słowo „niespodzianka” pisane niemal we wszystkich językach świata. Wszyscy są nieustannie zaskoczeni, że znowu poszło mi dobrze. Mam wrażenie, że mój pseudonim artystyczny to Madame Surprise.
To wieczne zaskoczenie i zakładanie, że tym razem poniosę porażkę, czasem irytuje, ale przede wszystkim niesamowicie motywuje do podejmowania nowych wyzwań. Dlatego kiedy miesiąc przed premierą opery „Żydówka”, w której początkowo przydzielono mi rolę księżniczki, czyli lekkiego sopranu, okazało się, że śpiewaczka wykonująca partie Racheli nagle się wycofała, postanowiłam zająć jej miejsce. Partia ta została skomponowana dla Cornélie Falcon, legendarnej francuskiej śpiewaczki o tak wyjątkowym głosie, że od jej nazwiska powstało nawet specjalne określenie sopran Falcon. Jej kariera nie trwała jednak długo, ponieważ już po pięciu latach doszło do załamania głosu i nie udało jej się już wrócić na scenę. We Francji do dziś ma jednak status gwiazdy, niedościgłego ideału, dlatego kiedy ogłoszono, że będę śpiewać partie Falcon, na tamtejszych forach internetowych natychmiast pojawiły się komentarze, że to mój koniec, że podpisuję na siebie wyrok, na pewno zedrę głos i po tym występie nie wrócę do zawodu. Wróżono, że debiutując w tej nowej roli, wypadnę beznadziejnie, sztuka będzie okropna, a ja się po tej porażce nie podniosę. A tu znów niespodzianka. Moja rola okazała się wielkim sukcesem, a ja na przekór niedowiarkom nagrałam ostatnio całą płytę dedykowaną Cornélie Falcon. I wciąż mam głos!
A mnie bardziej niż niespodzianka zastanawia słowo „debiut”, które pojawia się niemal przed każdym pani występem. Aktorzy debiutują raz, a później występują. W operze jest inaczej? Każda scena jest tak diametralnie inna, że ma się wrażenie, jakby występowało się pierwszy raz?
Trochę tak. Można być uznawanym artystą, ale niekoniecznie zapraszanym na jakąś scenę, a są przecież takie, o których się marzy, jak Metropolitan Opera, Covent Garden, La Scala, Opera Paryska czy Opera Wiedeńska. Każdy artysta czeka na to, żeby w końcu stanąć tam po raz pierwszy i zaśpiewać. Poza tym nasz zawód jest totalnie międzynarodowy, a w każdym kraju publiczność oczekuje czegoś innego. Fakt, że osiągnęłaś sukces w Nowym Jorku, nie oznacza, że taki sam zachwyt wzbudzisz w Mediolanie. Każda narodowość to inna mentalność, inny temperament, odmienne podejście do opery. Dla Francuzów niezwykle ważna jest wymowa. Amerykanom zarzuca się, że nic swojego do opery nie wnieśli, a więc sukces odniesiony w Ameryce – poza Nowym Jorkiem – w Europie już się nie liczy. Z kolei Włosi twierdzą, że prawdziwa opera to ich sztuka narodowa, dlatego nawet uznany na całym świecie artysta nic dla nich nie znaczy, dopóki nie pokaże się na włoskiej scenie.
W naszym środowisku krąży taka niesamowita, ale prawdziwa anegdota z teatru w Regio di Parma, z którym w przeszłości był związany Giuseppe Verdi, najwybitniejszy włoski kompozytor operowy. Otóż podczas wystawiania „Aidy” tenor śpiewał swoją arię tak, jak zapisano to w nutach, czyli zakończył ją cicho. I w tym momencie publiczność zaczęła buczeć. Wzburzony artysta przerwał występ, podszedł do budki suflera, wziął nuty i pokazując je, krzyknął: „Verdi ha scritto piano (Verdi napisał: cicho)”. Na co usłyszał odpowiedź z widowni: „Verdi ha scritto male (Verdi napisał źle)”. Zdaniem publiczności kompozytor się mylił, bo u nich tę arię zawsze śpiewano głośno i tak ma być. A zatem w każdym kraju trzeba od nowa udowadniać, że się coś potrafi. Światowej sławy śpiewacy to wieczni debiutanci.