Nie wszystko złe, co się zieleni – ta lub podobna myśl musiała pojawić się w głowie Gregory’ego Maguire’a, autora powieści „Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu”. Ponad 90 lat po publikacji słynnego „Czarnoksiężnika z krainy Oz” L. Franka Bauma i ponad 50 lat po kultowej adaptacji filmowej, amerykański pisarz wydał autorski spin-off uwielbianej historii. Własną interpretację wydarzeń, które doprowadziły do śmierci Złej Czarownicy z Zachodu. Historię, która pokazała ludzkie oblicze czarnego (zielonego) charakteru.
Zaczęło się od książki dla dzieci. A konkretnie pierwszej powieści fantasy w amerykańskiej literaturze dziecięcej. Za namową teściowej L. Frank Baum spisał historie, które opowiadał na dobranoc swoim czterem synom. To nie miała być kolejna powiastka edukacyjna, ale czysta rozrywka, która pozwoli dzieciakom zanurzyć się w świat odcięty od wszechobecnego moralizatorstwa. Takie było założenie autora. Ale patrząc na ilość politycznych odczytań oraz interpretacji „Czarnoksiężnika z Krainy Oz", które powstały do dzisiaj, raczej mu się to nie udało. Zamiast dzieło stroniące od kulturowych odniesień, Baum stworzył raczej powieść stojącą na czele amerykańskiej popkultury. W 1900 roku, po wydaniu książki, jej autor zobaczył widmo przyszłego sukcesu. Wbrew sceptycznym przewidywaniom wydawnictwa do października niemal wyprzedano oba wydania. Do 1938 roku wydrukowano ponad milion egzemplarzy, a premiera filmu Victora Fleminga sprawiła, że do 1956 roku ta liczba się potroiła.
Zanim jednak książka przeniosła się na ekrany, trafiła na deski teatru. Pierwszy musical na podstawie powieści powstał już w 1902 dla Chicago Grand Opera House i był częścią akcji promocyjnej. Sztuka „Czarnoksiężnik z krainy Oz” nie była już niewinną opowieścią dla dzieci. W wersji muzycznej, z kostiumami zainspirowanymi karykaturalnymi ilustracjami Williama Wallace’a Denslowa z oryginalnego wydania, stała się produkcją dla widzów pełnoletnich. A być może zawsze nią była.
Historia małej Dorotki, która z rodzinnego Kansas przenosi się do magicznej krainy, gdzie władzę sprawują czarownice i tajemniczy czarnoksiężnik pełna jest mroku i śmierci. Już na samym początku książki bohaterka nieumyślnie zabija Złą Czarownicę ze Wschodu, bo to na niej ląduje jej dom porwany przez tornado. Dziewczynka wyswobadza w ten sposób lud Manczkinów z niewoli i staje się główną postacią intrygi politycznej. Czarnoksiężnik z Oz wykorzystuje marzenie o powrocie do domu oraz naiwność Dorotki, by skłonić ją do kolejnego zabójstwa – tym razem Złej Czarownicy z Zachodu. Podczas wypełniania zadania, bohaterka musi zmierzyć się także ze śmiercią swoich przyjaciół: Blaszanego Drwala i Stracha na Wróble, których potem na szczęście udaje się przywrócić do życia. Nie zmienia to faktu, że po takiej bajce na dobranoc można mieć tylko koszmary.
Aktorzy Bert Lahr, Jack Haley, Ray Bolger, Judy Garland i Margaret Hamilton podczas sceny z filmu „Czarnoksiężnik z Oz” (Fot. Silver Screen Collection/Getty Images)
Plan filmowy najsłynniejszej ekranizacji „Czarnoksiężnika z krainy Oz” też zamienił się w koszmar. Zanim za produkcję wzięło się studio MGM powieść była już kilkukrotnie adaptowana, jednak wersja Victora Fleminga miała być wyprodukowana z rozmachem bijącym poprzednie filmy na głowę. Nakręcona przy wykorzystaniu innowacyjnej techniki trójpasmowego Technicoloru, która pozwalała na pełną gamę kolorystyczną, przekształcona na epicki musical, okazała się najdroższą produkcją wytwórni w owym czasie. Film zdobył 6 nominacji oscarowych, w tym 2 statuetki: za najlepszą muzykę oryginalną i najlepszą piosenkę – „Over the Rainbow". Stał się nieodłącznym elementem amerykańskiego dzieciństwa, a dziś ciężko wyobrazić sobie taką osobę na świecie, która chociaż nie kojarzyłaby rubinowych trzewiczków (w książce srebrnych, jednak kolor zmieniono, żeby pokazać możliwości Technicoloru), czy Dorotki mówiącej: „Nie ma miejsca jak dom!”. Jeszcze większy wpływ niż na dziecięce umysły „Czarnoksiężnik z Oz" miał – i wciąż ma – na popkulturę. W dokumencie „Lynch z krainy Oz” (2022) reżyser Alexandre O. Philippe udowadnia, jak wiele twórców czerpało inspirację z magicznej podróży przez krainę Oz, oczywiście z Davidem Lynchem na czele.
Dlaczego więc ta ceniona produkcja okazała się koszmarem? Producenci z pewnością przeliczali 2,7 miliona dolarów budżetu, ale z kosztami ludzkimi się nie liczyli. Po drugiej stronie tej tęczy wcale nie było kolorowo. Pod gorącym światłem lamp używanych w technologii Technicoloru, mdleli nawet aktorzy ubrani w mniej wyszukane kostiumy. Buddy Ebsen, który wcielił się w Blaszanego Drwala, na skutek drastycznej reakcji organizmu na czyste aluminium, które było elementem jego charakteryzacji, musiał zrezygnować z udziału w filmie. Kiedy groźby ze strony studia nie poskutkowały i aktor odmówił powrotu na plan, do roli zatrudniono Jacka Haleya. Zielony makijaż Margaret Hamilton, która zagrała Złą Czarownicę z Zachodu, wniknął w jej skórę na tyle mocno, że aktorka wracała do normalnego koloru przez kilka miesięcy. To nie było jedyne nieszczęście, którego w wyniku produkcji doświadczyła aktorka. W scenie, gdy Zła Czarownica znika w ogniu, ekipa od efektów specjalnych nie upewniła się, że Hamilton opuściła plan, zanim rozpaliła płomień. Skończyło się na poważnych oparzeniach twarzy i dłoni.
Nie oszczędzono nawet gwiazdy filmu, Judy Garland, wręcz przeciwnie, młoda aktorka podlegała największej presji ze strony studia. 16-letnia aktorka, aby wyglądać wiarygodnie w roli 12-letniej dziewczynki, była zmuszana do diety złożonej z kawy, papierosów i rosołu oraz do ciasnego bandażowania biustu. Przyjmowała też leki na odchudzanie. Wyobrażam sobie, że Garland wielokrotnie sama marzyła o tym, by po prostu wrócić do domu.
Po tym jak tysiące dzieci słało listy z prośbą o kontynuację powieści, L. Frank Baum zdecydował się napisać kolejne książki. Łącznie powstało jeszcze 13 pozycji „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, ale dalsza część tej historii miała zostać dopisana przez kogoś innego. W 1995 Gregory Maguire opublikował „Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu”. Czytelnicy oryginalnej powieści już dawno przestali być dziećmi, wydoroślał również ton opowiadania: stał się jeszcze mroczniejszy, pełen wulgaryzmów, przemocy i seksu. Jeśli pierwotnym założeniem Bauma była wyłącznie rozrywka, to również uległo zmianie w książce Maguire’a, który wykorzystał znane wszystkim postacie do eksplorowania tajników ludzkiej natury. W „Wicked…” poruszył tematy takie jak: rasizm, polityczna propaganda, relatywizm dobra i zła. Główna bohaterka jego powieści, Elphaba Thropp (której imię zostało zainspirowane wymową inicjałów Bauma), jako nieślubne dziecko, osoba o zielonym kolorze skóry i magicznych umiejętnościach spotyka się z niechęcią i pogardą od początku swojego życia. Następnie jest wykluczana na Uniwersytecie Shiz, a gdy próbuje walczyć w obronie słabszych w podziemnym ruchu oporu, zostaje jej przypięta łatka “tej złej”. Maguire, początkowo również autor książek dla dzieci, zauważył, że negatywnym postaciom brak jakiejkolwiek głębi. Chciał sprawić, że choć jedna z nich przestanie być postrzegana jednowymiarowo.
Kristin Chenoweth (Glinda) i Idina Menzel (Elphaba) pozują podczas obchodów 20. rocznicy musicalu „Wicked" na Broadwayu w Nowym Jorku (Fot. Bruce Glikas/Getty Images)
Historia zatacza koło. Na adaptację teatralną nie trzeba było długo czekać, bo sztuka skupiająca się na relacji przyjaciółek/rywalek Złej Wiedźmy Elphaby i Dobrej Wiedźmy Glindy została wystawiona już w 2003 roku i to na Broadwayu. „Wicked” z muzyką i słowami autorstwa Stephena Schwartza, z Idiną Menzel w roli Elphaby i Kristin Chenoweth w roli Glindy w pierwotnej obsadzie, to jeden z najdłużej granych musicali na nowojorskich deskach. Pokochali go krytycy (nagroda Grammy i trzy nagrody Tony) i widzowie (do 2017 roku stał się drugim najbardziej dochodowym musicalem na Broadwayu). Również ci najmłodsi, którzy poprzez złagodzenie niektórych wątków i osłodzenie formuły, po latach, na nowo zyskali dostęp do świata Oz. W zeszłym roku, podczas seansu filmowej wersji musicalu na własne uszy słyszałam jak trzy małe dziewczynki wykonują piosenkę „Popular” symultanicznie z Arianą Grande. I tu dochodzimy do najnowszej gwiazdy w tym magicznym uniwersum. Dwuczęściowego filmowego musicalu w reżyserii Jona M. Chu, napisanego przez Winnie Holzman i Danę Fox, z gwiazdorską obsadą: Cynthią Erivo, Arianą Grande i Jonathanem Bailey’em, który od zeszłego roku zawładnął zbiorową wyobraźnią.
Mimo, że filmową wersję podzielono na dwie części – „Defying Gravity”, najmocniejszy muzyczny numer w całym musicalu, w którym Elphaba akceptuje swoją wyjątkowość i postanawia iść za głosem własnej intuicji, wieńczy „Wicked: Part I” z 2024, a „Wicked: For Good” z 2025 otwiera „Every Day More Wicked”, pesymistyczny utwór dowodzący, jak łatwo manipulować opinią społeczną – aktorzy stanęli przed ogromnym wyzwaniem: musieli obie nakręcić jednocześnie. Dzisiejsza technika i dbałość o bezpieczeństwo aktorów w porównaniu do „Czarnoksiężnika z Oz" to niebo i ziemia, ale ciężko było nie zauważyć słabej kondycji fizycznej i psychicznej odtwórczyń głównych ról po zejściu z planu filmowego. O płaczliwych wywiadach powstawały liczne memy, ale myślę, że aktorki, które dla sztuki zmuszały swoje ciała do ekstremum, zamiast śmiechu zasłużyły raczej na szacunek. Ariana Grande i Cynthia Erivo nagrywały piosenki na żywo, podczas scen i wyczynów kaskaderskich, latając na miotle, czy wieszając się na lampie. A to wszystko, by uchwycić w śpiewie autentyczne emocje, których studyjne nagrania mogłyby pozbawić. Ta transgeneracyjna opowieść zostawia ogromne brzemię na barkach każdego, kto podejmie się jej reinterpretacji.
Ariana Grande i Cynthia Erivo na australijskiej premierze „Wicked” w 2024 roku (Fot. Saverio Marfia/Getty Images)
„Czarnoksiężnik z Oz" nigdy się nie zestarzeje, bo kolejne pokolenia wymyślają go wciąż na nowo. To niezwykle budujące, że współcześnie na bohaterkę tej epickiej opowieści wybraliśmy nie powszechnie lubianą Dorotkę, „dziewczynę z sąsiedztwa” o słodkiej buzi i nieskalanej reputacji, a outsiderkę, którą na pierwszy rzut oka łatwo osądzić i ciężko polubić. Pomyślcie o tych wszystkich gnębionych dzieciakach, które teraz być może odkryją swoją wewnętrzną moc. „Pozory mogą mylić”, to przesłanie, które powinno definiować naszą grawitację.