Na ekrany kin wchodzi właśnie jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku, osadzony w magicznym świecie Oz musical „Wicked: Na dobre” z Arianą Grande i Cynthią Erivo. Czy niezwykle wyczekiwana kontynuacja dorównuje pierwszej części, która zachwyciła krytyków, zdobyła dwa Oscary, stała się popkulturowym fenomenem i zarobiła na świecie ponad 750 milionów dolarów?
Gdy rok temu do kin trafiła pierwsza część „Wicked”, niewielu polskich widzów zdawało sobie sprawę, z jak niesamowitą i bogatą w odniesienia do ikonicznych dzieł historią mają do czynienia. Trudno się jednak temu dziwić. Musical cieszy się statusem kultowego przede wszystkim w krajach anglosaskich. Wystawiany nieprzerwanie od dwóch dekad na Broadwayu i West Endzie, doczekał się polskiej wersji dopiero wiosną tego roku, kiedy trafił na scenę warszawskiego Teatru Muzycznego Roma. Wszelkie smaczki i mrugnięcia okiem do widza dostrzegali więc głównie ci, którzy wcześniej mieli styczność z „Czarnoksiężnikiem z krainy Oz”. Mam tu na myśli zarówno powieść Franka L. Bauma, jak i film Victora Fleminga z legendarną kreacją Judy Garland w roli Dorotki. Nie inaczej jest zresztą w przypadku „Wicked: Na dobre”, jak nazwano drugą część widowiskowej ekranizacji Johna M. Chu. Jak powstała Żółta Droga? Skąd wzięli się Blaszany Drwal, Strach na Wróble i Tchórzliwy Lew? Czy Zła Czarownica ze Wschodu (Cynthia Erivo) i Dobra Czarownica z Południa (Ariana Grande) faktycznie zasłużyły na swoje przydomki? Jak naprawdę kończy się ich skomplikowana relacja? „Wicked: Na dobre” przynosi odpowiedzi na wszystkie te pytania. Najważniejsze jednak brzmi: czy robi to w sposób przekonujący?
„Wicked: Na dobre” zaczyna się od przywołania wydarzeń pokazanych już w „jedynce”, czyli wybuchu radości Manczkinów na wieść o śmierci „nikczemnej”, zielonoskórej wiedźmy. Tym razem w końcu dowiadujemy się, co działo się z żyjącą na wygnaniu czarownicą i jak wiele wysiłku włożono, by skutecznie zohydzić ją mieszkańcom Krainy Oz. Co ciekawe, pierwsze skrzypce gra tu wcale nie Czarodziej (Jeff Goldblum), lecz przebiegła Madame Morrible (Michelle Yeoh), która posługuje się zarówno magią, jak i propagandowmi zagrywkami godnymi Josepha Goebbelsa. Co gorsza, niemałą cegiełkę dokłada do tego również nowa gubernatorka, siostra Elfaby, Nessaroza (Marissa Bode). Zgorzkniała po miłosnym zawodzie, posłusznie wprowadza coraz bardziej bezwzględną wobec Ozian politykę Morrible. Pozbawiane – dosłownie i w przenośni – głosu zwierzęta stają się niewolnikami wykorzystywanymi do budowy powstającej Żółtej Drogi. Represje nie omijają też Manczkinów, którzy są traktowani coraz bardziej jak obywatele drugiej kategorii.
Cynthia Erivo i Jonathan Bailey w „Wicked: Na dobre”. (Fot. Giles Keyte / mat. prasowe Universal Pictures)
Ukrywająca się na co dzień w lasach Elfaba pozostaje wierna swoim ideałom i ryzykuje życiem, by walczyć z demagogią oraz choć na chwilę zasiać ziarno niepewności w umysłach istot zmanipulowanych przez władze Oz. Przed nie lada wyzwaniem staje również Fijero (Jonathan Bailey, tegoroczny laureat tytułu „Najseksowniejszego Mężczyzny Świata” magazynu „People”). Oficjalnie jest nowo mianowanym kapitanem straży, wyznaczonym do odnalezienia i schwytania Złej Czarownicy. Prywatnie zaś… jej ukochanym, z którym spotyka się pod osłoną nocy.
Zdecydowanie największe uczuciowe rozterki i moralne dylematy przypadają jednak Glindzie. Jej postać, coraz bardziej rozdarta między tym, co podpowiada jej serce, a tym, co dyktuje rozum, między tym, co słuszne, a tym, co wygodne, przechodzi najpełniejszą i najbardziej poruszającą ewolucję. To zasługa nie tylko scenariusza, lecz przede wszystkim niezwykle emocjonalnej gry Ariany Grande. Globalna supergwiazda popu pokazała w sequelu aktorsko jeszcze więcej niż w pierwszej części. A przypomnijmy, że już wtedy, zdaniem członków Akademii Filmowej (i moim skromnym również), zasłużyła na nominację do Oscara. Czy dostąpi tego zaszczytu drugi rok z rzędu? Wcale by mnie to nie zdziwiło.
Ariana Grande i Cynthia Erivo w „Wicked: Na dobre”. (Fot. Giles Keyte / mat. prasowe Universal Pictures)
Zdjęcia Alice Brooks, scenografia Nathana Crowleya, kostiumy Paula Tazewella oraz muzyka Johna Powella i Stephena Schwartza to majstersztyk najwyższej próby, który pozwala nie tylko przenieść się do świata Oz, ale wręcz się w nim zanurzyć. „Wicked: Na dobre” nie jest jednak wolny od wad. I wygląda na to, że stały się one nieuniknione już w chwili, gdy zapadła decyzja o podziale filmu na dwie części, choć kręcone jednocześnie. Przypomnijmy, że w wersji scenicznej drugi akt „Wicked” trwa zaledwie 60 minut, podczas gdy twórcy hollywoodzkiej superprodukcji rozciągnęli go do… 138 minut. W efekcie, choć może to zabrzmieć paradoksalnie, „Wicked: Na dobre” jest jednocześnie za krótki i za długi. Z jednej strony scenarzystki robiły, co mogły, by jak najpełniej wyjaśnić potraktowane w oryginale bardzo skrótowo motywacje i metamorfozy bohaterów. Z drugiej trudno oprzeć się wrażeniu, że materiał wyjściowy okazał się zbyt ubogi, by udźwignąć osobny film.
Sytuację miały uratować – skrojone wyraźnie pod oscarowe nominacje – dwa zupełnie nowe, stworzone specjalnie na potrzeby filmu utwory. „No Place Like Home”, mimo perfekcyjnego wykonania przez obdarzoną wybitnym głosem Erivo, ani szczególnie nie zaskakuje, ani nie porywa. Znacznie ciekawszą kompozycją okazuje się „The Girl in the Bubble” śpiewane przez Grande, dzięki któremu jeszcze wyraźniej odczuwamy emocjonalne rozedrganie bohaterki. Najmocniejszym i najbardziej spektakularnym muzycznie momentem całego sequela pozostaje jednak niezmiennie – podobnie jak w wersji teatralnej – „No Good Deed”, którym Erivo praktycznie kradnie cały show.
Tym, co przysłania scenariuszowe mankamenty drugiej części „Wicked”, jest jego niezaprzeczalna magia. Film Johna M. Chu intryguje, zachwyca, a momentami, jak choćby podczas finałowego wykonania duetu „For Good” przez główne bohaterki, po prostu wzrusza do łez. Reżyserowi udało się bezsprzecznie wydobyć to, co w tej historii najważniejsze: potęgę uczuć, pochwałę indywidualności i siłę dobra.
O ile więc „Wicked: Na dobre” dla młodszych widzów będzie przede wszystkim mroczniejszą i dojrzalszą, ale wciąż baśniową opowieścią o sile przyjaźni i zmaganiu z przeciwnościami losu, o tyle starsi odbiorcy dostrzegą tu znacznie głębszą historię, nawiązującą do korzeni totalitarnych ustrojów, sprytnie ukrytą pod płaszczem fantastyki. A osiągnięcie takiego efektu to sztuka niezwykła i godna najwyższych pochwał.