Anthony Hopkins urodził się i wychował w Port Talbot, walijskim miasteczku przemysłowym. Dorastał w czasach wojny i kryzysu, otoczony mężczyznami, którzy unikali okazywania emocjonalnej wrażliwości. Był słabym uczniem, więc koledzy, rodzice i nauczyciele mieli go za nieudacznika i nie wróżyli mu świetlanej przyszłości. Jednak pewnego sobotniego wieczoru ten lekceważony chłopiec obejrzał adaptację Hamleta z 1948 roku, a ta wzbudziła w nim niezrozumiałą jeszcze pasję i poprowadziła ścieżką, której nikt dla niego nie przewidywał.
Fragment książki „Daliśmy radę, chłopaku”, Anthony Hopkins, wyd. Marginesy
Motto szkoły brzmiało: „Wiara, osiągnięcia, sukces, służba i posłuszeństwo”. Hymn szkoły miał jeszcze bardziej przygnębiające przesłanie: „Maszerujemy z pieśnią na ustach, pieśnią niezwyciężonych”. Musieliśmy śpiewać te idiotyzmy każdego ranka podczas apelu, pod okiem ponurej kadry nauczycielskiej.
Jeden z wychowawców w tym swoistym więzieniu z czerwonej cegły okazał się bezlitosnym typem byłego żołnierza. Walczył w Afryce Północnej w kampanii przeciwko wojskom generała Rommla. Nazywałem go Hom, ponieważ twarz miał czerwoną jak skorupa homara. Oznajmił mi kiedyś, że w przyszłości z pewnością zostanę łachmaniarzem. To śmieszne, dramatycznie brzmiące określenie bardzo mi się spodobało. Powtarzałem sobie: „Ćśśśś, ćśśśś, ćśśśś. Jestem tym, kim jestem. Jestem tym oto Łachmaniarzem”.
Umiałem także świetnie błaznować. Często udawałem Stracha na Wróble z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, Belę Lugosiego w roli „Draculi” czy Borisa Karloffa jako monstrum doktora Frankensteina. Dobrze mi szło naśladowanie zasłyszanych głosów i dźwięków. Umiałem rżeć jak koń i szczekać jak pies. Udawałem też Królika Bugsa: „Co jest, doktorku?”, Elmera Fudda, Kaczora Daffy’ego, Prosiaka Porky’ego: „Na dziś to już koniec!”.
Kiedyś na lekcji błaznowałem, ku niekłamanej uciesze kolegów, więc Hom napisał na tablicy: „«Czymże / Byliby lepsi od kóz albo owiec, / Kryjących w sobie ślepe życie, ludzie» – lord Alfred Tennyson”.
Kazał nam przepisać ten cytat dwadzieścia razy. Podszedłem do tego z czarnym humorem – przepisując, meczałem jak owca i pobekiwałem jak koza. Podbiegł do mnie Hom, uderzył mnie. Beczałem dalej. Bił dalej. Im więcej klapsów dostawałem, tym częściej stosowałem sztuczkę, która pomagała mi przetrwać: moja twarz przybierała wyraz czystej, bezmyślnej bezczelności. Mina ta sugerowała, że jestem absolutnie obojętny na wszystko, co strasznego dzieje się wokół mnie. Nie reagować. Wygrać pojedynek na spojrzenia. Udawać, że oni nie istnieją. Nowo odkryta władza sprawiała mi niezwykłą przyjemność. Nie okazywać bólu! Schować go głęboko w sobie, zamieść pod dywan i iść dalej. Doprowadzało to dorosłych do szału, a mnie niezmiernie cieszyło.
Źle wspominam pobyt w tej okropnej szkole, ale to właśnie tam po raz pierwszy zetknąłem się z Szekspirem. Był sobotni wieczór. Zwołano nas do auli, na szczęście jednak nie po to, żeby odśpiewać hymn szkoły, lecz aby wyświetlić nam film, prawdziwy film dźwiękowy. Szkoła wynajęła projektor oraz operatora, pana Gordona Phillipsa. Było to coś nowego, niezwykle ekscytującego. Siedzieliśmy na drewnianych krzesłach w oczekiwaniu. Wreszcie do auli wszedł dyrektor, pan Harrison. Był odziany w togę, aby podkreślić powagę tego wydarzenia. Towarzyszyła mu ogromna niczym krążownik żona, pani Harrison. Za nimi weszli nauczyciele: Max Horton, Hom Garnett i inni. Pan Harrison kazał nam zachowywać się cicho, nie odzywać się, nie wiercić ani nie śmiać. Każdy, kto złamie ten zakaz, zostanie usunięty z pomieszczenia. Wyobrażaliśmy sobie, że jego rychła egzekucja odbędzie się w sali gimnastycznej.
– Hamlet to ważny film. Wyreżyserował go pan Olivier, największy aktor szekspirowski na świecie. Jego misją jest popularyzacja dorobku i mądrości barda z Warwickshire, Williama Szekspira.
„Dobry Boże, tylko nie to! Nie Szekspir… Oszczędź nam tych męczarni” – pomyśleliśmy.
Pan Harrison ględził o Szekspirze i panu Olivierze przez kolejne pięć minut. Wreszcie podziękował operatorowi projektora, panu Gordonowi Phillipsowi z Griffithstown.
„Jakie to będą koszmarne nudy!” – przemknęło mi przez myśl.
Odwróciliśmy się, żeby podziękować panu Gordonowi Phillipsowi z Griffithstown. Pani Harrison kazała nam powiedzieć chórem: „Dziękujemy panu Gordonowi Phillipsowi z Griffithstown”. Czułem, że jestem w piekle.
Pan Gordon Phillips z Griffithstown stał pomiędzy dwoma projektorami kinowymi w pełnej gotowości do akcji. Był korpulentnym młodzieńcem o spoconej twarzy, z włosami przylizanymi brylantyną. Specjalnie na ten wieczór włożył błękitną muchę. To było prawdziwe piekło.
Na scenie ustawiono duży ekran kinowy. Przygaszono światła. Na ekranie pojawiła się znana nam czołówka J. Arthur Rank Organisation: mężczyzna uderzający w ogromny gong, potem napis: „A J. Arthur Rank Enterprise”, następnie ciemność. Nagle usłyszeliśmy pierwsze takty ścieżki muzycznej autorstwa Williama Waltona. Wrażenie było… niesamowite. Ujęcie na murach obronnych. Duch ojca Hamleta. Wnętrza zamku Elsynor. Olivier, który rozpoczął swój monolog słowami:
Bogdaj to trwałe, zbyt wytrwałe ciało
Stopniało, w lotną parę się rozwiało!
Siedziałem jak urzeczony do samego końca monologu.
Ale pękaj, serce moje,
Bo usta milczeć muszą.
Nigdy wcześniej nic mnie tak nie urzekło. Było to niesamowite doświadczenie. Nie rozumiałem jeszcze struktury tego dramatu, niuansów fabuły, archaicznego języka, dziwnych zwrotów, rytmu ani frazy. Czułem jednak, że Olivier w roli Hamleta mówi prosto do mnie, trącając czułą strunę. Było to nieziemskie doświadczenie. Żal Hamleta z powodu śmierci ojca i zdrady zmarłego męża przez matkę. Rozpłakałem się pod wpływem dramatycznego opisu tragicznych losów ojców i matek, wszystkich nas nawiedzają bowiem duchy przeszłości. Byłem jeszcze zbyt młody, żeby zrozumieć głębsze przesłanie tych słów, lecz moją duszę objęła we władanie jakaś potężna siła.
(Fot. materiały prasowe)