1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Trzeba znać swoich sąsiadów”. Rozmawiamy z Arjunem Talwarem, reżyserem „Listów z Wilczej”

„Trzeba znać swoich sąsiadów”. Rozmawiamy z Arjunem Talwarem, reżyserem „Listów z Wilczej”

Arjun Talwar (Fot. materiały prasowe)
Arjun Talwar (Fot. materiały prasowe)
Z Indii do Polski przyjechał ponad dekadę temu. Dla Arjuna Talwara i jego przyjaciela nowy adres miał być artystyczną ziemią obiecaną. Po rozpoczęciu studiów na łódzkiej filmówce szybko zderzyli się z emigracyjną rzeczywistością. W Polsce niełatwo jest żyć i niełatwo jest nakręcić film, zwłaszcza jeśli pochodzisz spoza Europy. Po wielu latach Arjun stanął za kamerą i zamiast szukać tematów daleko, postanowił opowiedzieć o tym, co zna najlepiej. Twarzach, sklepikach, oknach, które widzi ze swojego mieszkania, które mija każdego dnia. Jak kiedyś Gall Anonim, teraz on został kronikarzem, ulicy Wilczej w Warszawie. Film dokumentalny „Listy z Wilczej” jest właśnie w kinach, a z Arjunem Talwarem rozmawia Ida Marszałek.

Ida Marszałek: Do przyjazdu do Polski i rozpoczęciu studiów w Szkole Filmowej w Łodzi Ciebie i Twojego przyjaciela przekonał polski film. Który konkretnie?

Arjun Talwar: Zastanawiając się nad przeprowadzką oglądaliśmy Wajdę, Polańskiego. Klasykę, którą akurat znaleźliśmy w bibliotece. Wtedy w ogóle nie znałem polskich dokumentów, zobaczyłem je dopiero w szkole filmowej. Teraz uwielbiam filmy Jacka Bławuta, Marcela Łozińskiego, Wojtka Staronia. Z polskimi fabułami jest mi trochę trudniej, ale lubię na przykład Bareję i Munka. Kiedy kręciłem swój film, myślałem czasem o „Dniu Świra”.

Sam masz coś z Adasia Miauczyńskiego, choć Twój voice-over w filmie nie jest ani trochę agresywny.

Każdy, kto spróbował Polski jest troszeczkę Adasiem. Ale moim zadaniem w „Listach z Wilczej" było znalezienie piękna w banalnych sytuacjach i codziennym otoczeniu. Dokumenty często kręcone są w miejscach spektakularnych lub ciekawych z założenia. Dużo trudniej zachwycić się czymś dobrze znanym.

Kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

Poszukiwanie uroku w absurdalnej rzeczywistości przypomina mi serial „Dobre rady Johna Wilsona”.

Widziałem go, ale największą inspiracją dla mnie i montażystki, Bigni Tomschin, była Agnès Varda, która o wycinku swojej ulicy w Paryżu nakręciła „Dagerotypy". Podeszła do bohaterów z ciepłem i ciekawością. Połączyła ich historie z osobistymi elementami. Długo analizowaliśmy, jak udało jej się to osiągnąć. Montaż był kluczowy. Cały czas szukaliśmy balansu między humorem i poważnymi tematami, życzliwością i krytyką. Między moją opowieścią, a wątkami poszczególnych bohaterów i samej ulicy. Nie chciałem być pępkiem tego świata. Wyzwaniem było też to, żeby skupić się na emocjach i nie pójść w formalność. Żeby ten film trafił do ogółu, a nie tylko do kinomanów. Bigna – też imigrantka, która długo mieszkała w Polsce – miała ogromny wpływ na ostateczny kształt filmu. W montażowni, dopasowując do siebie poszczególne elementy, wspólnie napisaliśmy narrację. Kręcąc film, nie wiedziałem dokładnie, jak to się wszystko ułoży. Musiałem zaufać, że na samym końcu wyklaruje się z tego spójna opowieść.

Czy po zrobieniu filmu masz trochę mniej powodów do narzekania?

Właściwie mam wiele powodów do narzekania i teraz, kiedy dano mi głos, zamierzam o nich mówić! Jeśli jesteś filmowcem ze wschodniego kraju, nikt tak naprawdę nie chce cię zatrudnić. A jeśli nie jesteś obywatelem Europy, Polski Instytut Sztuki Filmowej formalnie ogranicza ci dostęp do funduszy. Poza tym obcokrajowcy muszą nieustannie pracować nad przedłużeniem kart pobytu, co jest zajęciem na pełen etat. Mo Tan, kluczowa postać stojąca za „Listami z Wilczej", absolwentka filmówki, zrobiła niesamowity dokument pod tytułem „Wyznania Pieprzyka”, który wraz z moim filmem i filmem Wojtka Staronia, jest jednym z trzech polskich tytułów prezentowanych w tym miesiącu na IDFA, najważniejszym festiwalu filmów dokumentalnych w Europie. Właśnie spędziła półtora roku czekając na papiery. W tym czasie nie mogła wyjechać z Polski, a ostatecznie jej wniosek o pobyt został odrzucony. Czyli reprezentuje Polskę na międzynarodowej scenie, ale nie może tutaj mieszkać. Polska branża filmowa i tak jest już dość okrutnym miejscem, a walka o papiery to po prostu wisienka na torcie.

Więc kiedy Hindusi pytają mnie, czy powinni zdawać się do szkoły filmowej w Łodzi, ze smutkiem odpowiadam, że to nie jest dobry pomysł. Fakt, że udało mi się nakręcić ten film, był w pewnym sensie wyjątkiem. Zrobiliśmy to pracując jako grupa bliskich przyjaciół: moja dziewczyna Bigna była montażystką i współautorką scenariusza, mój przyjaciel Aleksander, z którym mam zespół, skomponował muzykę, a moi dobrzy przyjaciele Mo i Feras byli bohaterami filmu. Udało nam się coś osiągnąć, ponieważ przez długi czas działaliśmy niezależnie od systemu.

Mo Tan, przyjaciółka Arjuna, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Mo Tan, przyjaciółka Arjuna, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

W tych niesprzyjających warunkach, zrobiłeś bardzo polski film o Polsce. Czyli mimo wszystko czujesz się jej częścią?

Tak, oczywiście. Polska jest mi bliska, lubię Polaków, inaczej bym tu nie został, ale ciągle tkwię w zawieszeniu, taki już los tych, którzy emigrują do innego kraju. Żyję w dwóch światach i często jestem w podróży. Teraz jest mi nieco łatwiej, ponieważ czuję, że poprzez ten film znalazłem pewną rolę w społeczeństwie. Zostałem kronikarzem i podobno nie pierwszym, który jest osobą z zewnątrz. Odkryłem ostatnio, że pierwszy kronikarz Polski, Gall Anonim, też był cudzoziemcem!

Jednym z ważnych tematów Twojego filmu jest samotność. Czy „Listy z Wilczej” pomogły Ci przełamać lody z mieszkańcami?

Podczas nagrań byłem całkiem rozpoznawalny. Siedziałem cały czas na ulicy i wszyscy się zastanawiali, co ja tam właściwie robię. Niezdarnie nosiłem ze sobą wszystkie te torby ze sprzętem i nie wyglądało to zbyt poważnie. Na szczęście. Kiedy ludzie myślą, że robisz coś amatorskiego, to się nie boją i podchodzą z większą otwartością. Ciekawość była wzajemna. Ja miałem pytania do nich, ale i oni do mnie. Byli zdziwieni, że Hindus mówiący po polsku robi film o ulicy. Moje pochodzenie było zaletą, bo często sami z siebie chcieli mi opowiedzieć, wytłumaczyć jak wygląda ten kraj.

Kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

Jako emigrant masz wyjątkową pozycję do prowadzenia obserwacji. Widzisz Polskę ze środka i z zewnątrz. Dostrzegasz w nas rzeczy, których sami nie dostrzegamy. A co wiedziałeś o Polsce, zanim tu przyjechałeś?

W Indiach o Polsce nie wiadomo praktycznie nic. Znałem ją tylko z tych pojedynczych filmów, które udało mi się zobaczyć. W szkole uczyliśmy się oczywiście o historii II wojny światowej, czytałem też „Hotel Savoy" Josepha Rotha, bo ktoś mi powiedział, że to się dzieje w Łodzi. Wciąż mam dużą słabość do staromodnej części polskiej kultury, ówczesnego poczucia humoru. I być może dlatego podświadomie jej szukam. Po seansach „Listów z Wilczej” pojawiały się nawet głosy, że nie pokazywałem tych nowych, fajnych knajp, których na mojej ulicy jest sporo. Ja wolałem skupić się na miejscach z historią. Zakładzie kaletniczym, szkole tańca, kiosku, którego już niestety nie ma. A stał tam 30 lat. Doceniam to, że w Polsce mogę robić zakupy na bazarach, tak jak w Indiach, zamiast w supermarketach. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie istniała Hala Mirowska, a jeśli zostanie zamknięta, nie będę miał gdzie kupować!

„Listy z Wilczej" są przesiąknięte nostalgią, nie tylko za starą Polską, ale także za tym, co sam utraciłeś. W jednej ze scen pokazujesz, jak Twój przyjaciel z Syrii odtwarza za pomocą gry komputerowej ulice, które pamięta z Damaszku. Ty ze swojej ulicy ślesz listy do zmarłego przyjaciela, samego siebie i do Polski.

Utrata kogoś bliskiego i emigracja są podobne pod wieloma względami. Dlatego proces żałoby jest paralelą mojego filmu. Trzeba zostawić za sobą ważną część swojej tożsamości. I zaakceptować pustkę, której nic nie wypełni.

Feras Daboul, przyjaciel Arjuna w swoim mieszkaniu, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Feras Daboul, przyjaciel Arjuna w swoim mieszkaniu, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

Piotr, listonosz, opowiada o samotności w wielkim mieście. Czy w Twoich oczach Polacy są faktycznie tak odizolowani?

Może rzuca mi się to w oczy, dlatego że jestem z Indii. Tam zawsze masz wokół siebie tłum. Rodzina, przyjaciele, znajomi po prostu nagle pukają do twoich drzwi. Nawet jak chciałbyś być sam, to nie możesz (śmiech). Łatwo jest rozmawiać z nieznajomymi i nawiązywać przyjaźnie. W Polsce, tak jak w wielu krajach europejskich, jest to trudniejsze. To spostrzeżenie, które potwierdzi wielu imigrantów. Niektórzy Polacy, tak jak pani ze sklepu mięsnego w filmie, twierdzą, że kiedyś było inaczej i być może sytuacja znów zmieni się na lepsze.

Warszawa jest, zdaje się, łatwiejsza do życia dla obcokrajowców niż Łódź?

W Warszawie żyje mi się bardzo okej, w Łodzi od pierwszego dnia był hardcore. Trzeba było być czujnym chodząc po ulicy. Przemoc była rzadkością, ale zdarzała się, natomiast wykrzykiwanie obraźliwych słów było częstym zjawiskiem. Mówię dobrze po polsku, najczęściej mogłem więc porozmawiać z ludźmi i wybrnąć z sytuacji, ale mam kolegów, którzy mieli dużo gorsze interakcje.

Podziwiam cię, że nie wyjechałeś.

Stwierdziłem, że muszę to pokonać, jeśli chcę być filmowcem. Że to jest część procesu, żeby stać się artystą. Było dużo momentów zwątpienia. Po trzech latach w Łodzi przyszedł taki moment, że powiedziałem sobie, że mam dość tej szkoły i tego miasta i pojechałem do Niemiec, zdawać do filmówki tam. Ale po tygodniu wróciłem. Było coś w łódzkiej szkole, a może nawet coś w wymagającym życiu w Polsce, co skłoniło mnie do powrotu.

Arjun Talwar kręci film ze swojego balkonu, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Arjun Talwar kręci film ze swojego balkonu, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

Miałeś okazję też się przekonać, jaka atmosfera panuje w mniejszych miejscowościach w Polsce. Na zaproszenie kolegi jedziesz do Pułtuska, żeby odwiedzić jego romską rodzinę. Czy to było wyreżyserowane?

Nie, poznałem Oskara zupełnie niespodziewanie, na Paradzie Równości. Chciałem ponagrywać zwykłe rozmowy z ludźmi, nie spodziewałem się, że znajdę tam takiego bohatera. Autentycznego, a zarazem tak bardzo pasującego do filmu. Od razu zauważyłem jego ciekawą twarz. Zwróciłem uwagę na sposób, w jaki patrzy na paradę. Wiedziałem, że jest outsiderem, ale nie miałem pojęcia, że jest Romem. Romowie zawsze się cieszą gdy mówię, że jestem z Indii. Są świadomi, że sami mają pochodzenie indyjskie. Ich język też brzmi dla mnie znajomo, jest wiele podobnych słów. Przetrwał tak długo, choć ich społeczność żyje tu od około sześciuset lat! To jest piękne, ale też pokazuje, jak bardzo nie są zasymilowani.

Jedna z najbardziej poruszających scen w filmie to ta, w której Oskar zdejmuje podarowaną przez Ciebie indyjską koszulę, bo ktoś wyśmiewa się z niego na ulicy. Ostatecznie idzie do ślubu w zwykłej, białej. Bagatelizuje otaczające go nieprzychylne uwagi, zbywa śmiechem, a przecież one mają na niego olbrzymi wpływ.

Nie ma innej możliwości. Jest skazany na to miejsce. Na życie w towarzystwie właśnie tych ludzi i ich rodzin. To jego strategia przetrwania. Ale z drugiej strony myślę, że jest mało osób, które potrafiłby tak łagodnie zareagować w podobnej sytuacji. To jest duża moc.

Oskar Paczkowski, Rom mieszkający w Pułtusku, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Oskar Paczkowski, Rom mieszkający w Pułtusku, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

Co sobie pomyślałeś, gdy usłyszałeś piosenkę „Makumba” zespołu Big Cyc?

Osobiście nie uważam, że jest rasistowska. Wręcz przeciwnie, krytykuje ksenofobię w Polsce. Głównym bohaterem jest człowiek z Afryki, a to już samo w sobie jest progresywne.

Polak Polakowi wilkiem, ale największym wilkiem dla obcokrajowców. Na Marszu Niepodległości czy w barze na Wilczej podejmujesz dialog z osobami o mocno prawicowych, czasem rasistowskich poglądach. Zastanowiło mnie, że konkretnie do Ciebie podchodzili z sympatią, a ogólnie o imigrantach wypowiadali się nieprzychylnie.

Dziwny paradoks, nie? W swojej dzielnicy możesz kumplować się z ludźmi, którzy mają kompletnie inne poglądy, czasem nawet, z twojego punktu widzenia obraźliwe. Myślę, że to kwestia częstotliwości widywania się, ale też chęci zagadywania. Uważam, że to bardzo ważne, by znać swoich sąsiadów. Jest to też jakaś droga do rozwiązania politycznych problemów, przynajmniej w obrębie dzielnicy. Chciałem to subtelnie pokazać w filmie, przenieść ten znany mi z domu zwyczaj na ulicę Wilczą. Jeśli będziemy ze sobą rozmawiać, bez natychmiastowej oceny, to sytuacja nie musi być beznadziejna.

Arjun Talwar na Marszu Niepodległości, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe) Arjun Talwar na Marszu Niepodległości, kadr z filmu „Listy z Wilczej” (Fot. materiały prasowe)

Arjun Talwar, wychował się w Delhi. Ukończył Wydział Operatorski Łódzkiej Szkoły Filmowej, wcześniej studiując matematykę. Jego filmy krótkometrażowe były pokazywane na różnych międzynarodowych festiwalach, takich jak Visions du Réel, Big Sky, FID Marseille i Tampere. Za shorta „Gdzie ja” (2014) zdobył I nagrodę w Konkursie Polskie Filmy Krótkometrażowe na MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Pierwszy film dokumentalny Arjuna, „A Donkey Called Geronimo” (2018), miał swoją premierę na DOK Leipzig, a później trafił na ekrany kinowe. Jego najnowszy pełnometrażowy film dokumentalny, „Listy z Wilczej” (2025), będzie miał swoją światową premierę na Berlinale w sekcji Panorama.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE