Tomasz Schuchardt jest jednym z najbardziej wyrazistych aktorów swojego pokolenia. Choć na ekranie często wciela się w twardych, bezkompromisowych bohaterów, w życiu prywatnym przez lata mierzył się z lękiem, stresem i wypaleniem. „Szedłem po bandzie, żyłem grubo” – mówi. W szczerej rozmowie opowiedział nam również o swojej drodze do równowagi, doświadczeniach z terapią oraz najnowszej roli, która ponownie wystawiła go na emocjonalną próbę.
W serialu „Czarne stokrotki” gra Pan policjanta. Co przyciągnęło Pana do tej postaci?
Jest takie popularne określenie „przyjmowanie ról”. Co wpłynęło na mnie, że przyjąłem rolę? Realia są takie, że najczęściej to ktoś się na mnie decyduje, a nie ja na kogoś, a żebym ja wyraził chęć współpracy, wystarczy ciekawy scenariusz. Jeśli chodzi o „Czarne stokrotki”, nigdy wcześniej nie brałem udziału w tego typu projekcie. Nawet nie wiedziałem, że istnieje taki gatunek jak mystery thriller. Kłamałbym, gdyby twórcy nie byli dla mnie ważni, ale rzadko to ja wybieram. Nie znałem reżysera Mariusza Paleja, co z gruntu było dla mnie zachęcające i jednocześnie ryzykowne.
Gdy młodzi aktorzy pytają mnie, co robić po szkole, mówię, że robić jak najwięcej i stosować jak największy płodozmian, bo im więcej spotkań z ludźmi, tym większa szansa na rozwój. Tu scenariusz mnie nie rozczarował, a Mariusz był bardzo uważny i miał konkretne uwagi, co mi się podobało.
Co w takim razie wyróżnia Majchra na tle innych gliniarzy, w których się Pan wcielał?
W ostatnim czasie moi policjanci byli raczej sympatyczni i profesjonalni. Majcher nie posiada tych cech i jest kolejnym problemem dla głównego bohatera, którego gra Dawid Ogrodnik. Dawida znam jeszcze ze szkoły, więc to było spotkanie po latach. Mój bohater jest przeszkadzajką na jego drodze i jeżeli Majchra darzy się jakąś sympatią, to wyłącznie wtedy, gdy jest sam. To prosty chłop, który wykonuje swoją robotę, ale niespecjalnie poza nią wychodzi. To nie jest śledczy, który rozbija się po zakamarkach miasta i poszukuje na własną rękę. To się potem zmienia, ale na początku po prostu pracuje od 8 do 16 i niespecjalnie przemęcza się w tym temacie. Gdy okazuje się, że sprawa jest jednak poważna, zaczyna go to interesować. Jest też samotny, więc dołożono mi jako partnera kota. I to też mi się podobało. Dzisiaj dużo mówi się o samotności, a ludzie coraz częściej mają „psieci” zamiast dzieci.
W wywiadach często podkreśla Pan, że jest aktorem intuicyjnym, albo inaczej: częściej polega Pan w pracy na intuicji niż budowaniu postaci krok po kroku. Co intuicja powiedziała Panu tym razem?
Muszę doprecyzować, o co chodzi w tym intuicyjnym graniu. To nie jest tak, że intuicja determinuje każdy etap pracy. Pewne rzeczy wymyślasz wcześniej. Rozmawiając z reżyserem, ustalamy charakter, jak postać myśli, co czuje i jak wygląda, natomiast mnie bardzo ożywia plan zdjęciowy. Ciągłe gadanie o postaci też niczemu nie pomaga. Uważam, że postać powinna mieć pewnego rodzaju naiwność. Czym innym są mój intelekt czy prywatna wiedza, a czym innym postaci i łatwo popaść w nadwiedzę lub przeintelektualizowane podejście do zawodu. Staram się więc dawać zaskoczyć, niż przewidywać.
Dopiero na planie, będąc w kostiumie i z kolegami aktorami, widzę, na jakim sprzęcie pracuję. Tu w jednej scenie miałem do wyłuskania słonecznik, ale to otwiera mi się dopiero na planie. To był zwykły rekwizyt, który mogłem wykorzystać. To samo mam z partnerami w scenie. Wolę mniej próbować, a bardziej konfrontować się z propozycją kolegów już przed kamerą. I właśnie to nazywam aktorstwem intuicyjnym. Jest jakaś baza, ale wszystko jest żywe i z tego zaskoczenia wychodzą najlepsze rzeczy. Pracę przedprodukcyjną trzeba i tak wykonać, ale potem już tylko chodzisz i myślisz Majchrem. Widzisz wtedy różne ciekawostki, na przykład skrzypiące krzesło, które można wykorzystać jako przeszkadzajkę, co już mi daje inną temperaturę emocji w scenie, która może być nawet lekka i radosna, ale z jakimś problemem z tyłu, i nagle, gdy coś mnie zdenerwuje, problem zaczyna wychodzić.
A co podpowiadała mi intuicja? Chciałem skorzystać z fizyczności, którą wtedy miałem. Waga dociąża do ziemi i daje od razu inny sposób poruszania się. Jeśli mamy policjanta, który drąży i szuka, pomyślałem, że to będzie dobra kontra. Ja tak rozumiem aktorstwo intuicyjne. Nieintuicyjne z kolei sprawia, że wchodząc na plan, jesteś skoncentrowany tylko na tym, co wcześniej przygotowałeś. Na przykład, jeśli wymyśliłem sobie skrzypiące krzesło, chcę mieć krzesło, które skrzypi. To, że go nie ma, to drobna różnica, ale kluczowa. Aktorstwo intuicyjne natomiast mnie bawi, kręci i wciąż ciekawi.
Woli Pan role blisko siebie, charakterem, osobowością, czy bardziej na kontrze? Im trudniej, tym lepiej?
Odpowiem znowu trochę wymijająco, ale nie wierzę w role dalekie ode mnie. Wszystko, co gram, jest we mnie. Wiem natomiast, że ciężko jest grać coś, czego nie ma w scenariuszu. Uważam, że jest to niemożliwe w stopniu, który by mnie satysfakcjonował. Jeżeli w tekście nie ma jakichś konkretnych przestrzeni, nie będę ich na siłę szukać. Każda rola w jakimś sensie jest częścią mnie. Do jednej postaci wezmę tylko te negatywne cechy, na przykład to, że jestem gburem, a do innej takie, w których jestem najporządniejszy na świecie, bo akurat mam dobry dzień. Wszystkie emocje, które produkuję, są moje. Potrafię być tak samo wkurwiony jak zakochany, miły czy radosny – bo biorę to z siebie.
Czasem zdarza się, że postać robi coś, co sam bym zrobił, ale nie wiem, czy opisałbym to jako bliską mi postać. Czasem gram bohatera, który robi inaczej, niż ja bym zrobił, ale dalej nie uważam, że jest mi całkiem obce. Nie będę prosił scenarzystów o zmianę w postaci, aby była bliżej moich uczuć. Uważam, że wszyscy aktorzy bazują na swoich emocjach i kłamią, jeśli mówią, że jest inaczej. Ja lubię oba rodzaje ról, ale najbardziej lubię to, jak postać ma coś do powiedzenia.
Były na planie jakieś trudności albo wyzwania? W serialu jest kilka scen, gdzie pomyślałam: „To chyba nie było najłatwiejsze do zagrania”.
Były dni, kiedy największym problemem była temperatura powietrza w kopalniach, co momentami nas mocno dobijało. Raz trzeba było zejść do tunelu podziemnego po drabince i tam było po prostu lodowato. W serialu jest też scena, gdzie gram z prawdziwym drag queen – to było ciekawe przeżycie i o tyle dziwne, bo jestem mężczyzną heteroseksualnym i obce mi jest granie scen, w których podziwiam piękno innego mężczyzny. Ale co jest większym trudem? Myślę, że mimo wszystko temperatura, bo wyobraźnię mam dużą, a wyporność ciała nie.
Tomasz Schuchardt w serialu „Czarne stokrotki” (Fot. materiały prasowe Canal+)
Jako aktorzy chcemy, żeby to, co pokazujemy, było prawdziwe i żeby ludzie mogli w to uwierzyć. Jeśli Majcher jest kamieniem w bucie głównego bohatera, to scena z drag była kamieniem w bucie Majchra, ale nie było to też bardzo ciężkie do zagrania, bo mam coraz większe doświadczenie. Myślę, że rzeczy, które grywałem świeżo po szkole, były dużo większe niż dzisiaj, ale przygotowuję się do każdej roli profesjonalnie i wiem, na czym polega mój zawód.
Z drugiej strony – to tylko zawód. Kiedyś był w moim życiu na pierwszym miejscu. Myślałem, że wszystko zależy od pracy, nakładałem na siebie presję i stresowałem się prawie wszystkim. Dziś mam to już zdrowo ułożone. Praca spadła na miejsce trzecie, za rodziną, własną psychiką i rozwojem. Kocham ten zawód, ale już nie nad życie moje czy rodziny. A to, czy komuś się spodoba moja rola, to kwestia gustu. Zawsze mam ambicje, żeby wszystkim się podobało, ale tak się nie da. Mam za to nadzieję, że do kogoś ta postać trafi. Może też nie trafić do nikogo, ale chyba już kompletnie mnie to nie obchodzi. (uśmiech)
Chciałam nawiązać trochę do tej mentalnej przemiany. Co było takim momentem zwrotnym, który sprawił, że zmienił Pan podejście i zaczął pracę nad sobą?
Problemy…
Coś zaczęło bardzo kłuć?
Dobra intuicja, bo mnie dosłownie zaczęło kłuć w klatce piersiowej. To były stany lękowe.
Spowodowane konkretną rolą lub konkretnym wydarzeniem?
Prawdopodobnie tak. A może w ogóle moim dotychczasowym życiem? U osób zmagających się ze stanami lękowymi często nie da się do końca dojść, co jest powodem lęku.
To jest lęk podszyty, wręcz pierwotny i nie wiesz, skąd się bierze. Na początku próbowałem zmieniać różne rzeczy w swoim życiu, ale nic nie pomagało i dalej kłuło. I tak wylądowałem u psychologa, który powiedział, że to stany lękowe, ale prawdopodobnie nie dojdziemy do konkretnej przyczyny. Jestem logikiem, więc potrzebuję znać konkrety, nazwę. Tu nie ma czegoś takiego jak nazwa. Były za to wymijające odpowiedzi, typu „Wywalił panu bezpiecznik”. Usłyszałem, że mój stan lękowy to mój bezpiecznik, to znaczy droga, którą szedłem, była już tak ekstremalna, że trzeba było uważać, żeby się w tym wszystkim nie zajebać. Mnie ten bezpiecznik wywalił i to było ostrzeżenie, że coś jest nie tak.
Szedłem po bandzie, żyłem grubo, ciągle między planem a imprezą. Nie jestem typem imprezowicza, ale będąc w branży, gdzie jest dużo wyjazdów, kończysz dzień zdjęciowy i zastanawiasz się, co teraz zrobić z tą rozwibrowaną emocjonalnością i jak dać jej ujście. Jest godzina 21 i niektórzy idą na jogging. Podziwiam, ale my mieliśmy prostsze wybory, najczęściej spotkaniowe i imprezowe, przy których były alkohol i rozmowy jako forma rozładowania frustracji. Ta droga była coraz bardziej bez hamulca.
Dużo pomogły mi narodziny córki. Co prawda nie zatrzymały tego od razu, ale wtedy zaczęły mi się pojawiać w głowie pierwsze sygnały, że coś jest nie tak. Potem były stany lękowe. Narodzenie dziecka też jest jakimś stanem lękowym. Stanem pełnym miłości i wzruszeń, ale też lęku, bo pierwszy raz zaczynasz się martwić o kogoś tak naprawdę. Miałem w życiu parę ciekawych, a nawet strasznych przygód, ale nie porównałbym tego strachu z tym, co się dzieje, kiedy rodzi ci się dziecko i zaczynasz się o nie martwić. To jest dopiero pierwotne i atomistyczne! To spowodowało też, że musiałem sobie wszystko poukładać. Na szczęście dopadło mnie to w dobrym wieku. Nie zdążyłem specjalnie nawywijać i wszystko się wydarzyło tak, jak miało. Jestem w czepku urodzony. Mam dużo szczęścia od zawsze. Aktorstwo jest też dla mnie szczęściem. I przypadkiem.
Powiedział Pan o tych ciekawych i strasznych rzeczach z przeszłości…
Tak, ale nie mam ochoty o tym opowiadać. Na pewno nie jest to miejsce na takie opowieści. Nie chcę się tutaj rozwodzić nad tym i mówić o trudnym dzieciństwie, bo to takie enigmatyczne i duże słowa. Ja też jeszcze nigdy nie wysprzęgliłem się z tego w żadnym wywiadzie, bo tego po prostu nie chcę.
Chciałabym jeszcze porozmawiać o terapii. Znalazłam ostatnio wywiad z 2012 roku, w którym powiedział Pan…
To niemożliwe! (śmiech)
To jest możliwe! Powiedział Pan: „Nie wierzę w psychologów, najlepszą terapią są ludzie”. Dekadę później otwarcie mówi Pan o terapii i swojej przemianie. Wiemy już, co było momentem zwrotnym, który sprawił, że zdecydował się Pan na terapię, ale dlaczego wybrał Pan akurat tę ścieżkę? Dlaczego nie zdał się Pan na przykład na pomoc bliskich, skoro najlepszym lekarstwem jest drugi człowiek. Skoro wychodzimy z takiego podejścia do psychologów, coś się musiało zmienić.
Świat się zmienił. Ta moja wypowiedź świadczy też o tym, gdzie byłem wtedy, a gdzie jestem teraz. Wychowałem się na wsi i wyrosłem z tego, że jeżeli idziesz do psychologa, to znaczy, że jesteś psychicznie chory, a to było zawsze pejoratywne określenie. Psycholog i psychiatra znaczyli to samo. Jesteś psychicznie chory, więc jesteś psycholem, wariatem. To było chyba nawet jeszcze połączone z jakimś kretynizmem i debilizmem. W tym miejscu byłem i w 2012 roku z pewnością mogłem coś takiego powiedzieć.
Zawsze interesowały mnie książki psychologiczne i filozoficzne, które pomagają w zrozumieniu różnych rzeczy. W szkole teatralnej poznałem wielu różnych ludzi – na roku było nas 20 osób z różnych zakątków Polski. Spędziliśmy ze sobą cztery lata, co pozwoliło mi poznać inne spojrzenia, bo inaczej patrzy się na rzeczy na południu, a inaczej na północy kraju. Chcąc zrozumieć kolegów i koleżanki, musiałem i chciałem się edukować z filozofii i psychologii i nagle się okazało, że tam są odpowiedzi.
Jeśli umrze ci dziecko, jestem w stanie to zrozumieć, bo mam empatię, ale to nie mi umarło dziecko. Ja jestem silny, a ty słaby, ale nie w znaczeniu pejoratywnym. Jesteś obiektywnie słaby, bo jesteś w totalnej traumie, a ja jestem silny, bo mogę ją zrozumieć, ale na pewno nie mogę jej przeżyć. Chodzi o to, że twoi bliscy, którzy są z tobą w traumie, też są słabi i nie można szukać u nich pomocy. Jeżeli ktoś twierdzi, że mama mu pomoże – myli się. I to nie jest kwestia piętnowania.
„Nigdy nikomu nie możesz dać tego, czego sam nie masz”. To rzecz jasna nie moje słowa, bo są zbyt mądre i przemyślane. (śmiech) To słowa Ewy Woydyłło. Jeżeli chcesz obdarzyć kogoś szczęściem, sam musisz być szczęśliwy. Jeżeli chcesz komuś dać silne ramię, sam musisz je mieć. Nie możesz być z kimś w traumie i szukać pomocy od bliskich. Pomoc otrzymasz tylko od kogoś, kto jest silny i kto rzeczywiście może dać ci siłę. Wtedy idziesz do psychologa, a psychologów jest teraz jak grzybów po deszczu. Są też tacy, którzy są partaczami, dlatego ważne jest, żeby szukać. Nie zawsze trafisz. Mój pierwszy psycholog był na przykład niewypałem.
Wracając jeszcze do powodu naszego spotkania – rozmawiamy kilka tygodni przed premierą, ale już pojawiają się pierwsze recenzje i odbiór serialu jest naprawdę bardzo dobry. Jest dużo też porównań do „Stranger Things” czy „Dark”, ale też do naszego polskiego „Belfra”. Nawet magazyn Variety wyróżnił „Czarne stokrotki”. Wiem też, że Pan sam ogląda sporo seriali. Jakie trzy tytuły ostatnio Pan obejrzał, co Pan poleca albo jakie są Pana ulubione seriale wszech czasów?
„Czarnych stokrotek” jeszcze nie widziałem, więc cieszę się, że są takie porównania, ale z nimi też lepiej uważać.
Celowo nie użyłam określenia „dobre jak na polskie”.
Potem właśnie trzeba stosować to „dobre jak na polskie” albo „jak na polski serial przecież był fajny”. Trzeba dać temu serialowi pożyć i zobaczyć, bo może znajdą się zupełnie inne porównania, ale cieszę się, że to idzie w tę stronę, bo seriale, które wymieniłaś, są świetne. Ja ostatnio, z racji, że mam teraz drugą córeczkę, niewiele oglądam, ale z tego, co mi się podobało, to zdecydowanie są to takie tytuły jak „Pingwin”, „Yellowstone” czy „Sukcesja”. Podobał mi się też „Ozark”.
Lubię też, gdy seriale są świetne zagrane i to sprawia mi wielką radość. Ktoś może powiedzieć, że dialogi są płytkie, ale ja mówię: „Ale jak oni tam grają!”. Ostatnio Bryan Cranston zaskoczył mnie główną rolą w serialu „Your Honor”. Pierwszy odcinek mnie zmiótł, bo jest świetnie zagrany i wymyślony. To remake pewnego izraelskiego dzieła zrobiony przez Amerykanów. Jest jeszcze klasyka: „Sopranosi”, „The Wire” – to są rzeczy, które trzeba obejrzeć. Z mokumentów polecam brytyjskie „The Office”, bo jest najlepsze.
Czyli nie tylko dramaty, thrillery, kryminały, tylko jest też w topce komedia.
Jestem też fanem serialu, który wielu się kompletnie nie podoba. To „Afterlife” Ricky’ego Gervaisa. Lubię jego humor, który tutaj jest zupełnie inaczej dociążony, bo to po prostu smutny serial. Podobał mi się też serial z Kate Winslet „Mare z Easttown”, ale „Breaking Bad” wciąż jest u mnie na pierwszym miejscu i potem długo nic. Może oglądałem to w takim czasie, że po prostu wszystko mi tam siadło? Bo przyznam, że było to dość dawno temu. A może po prostu dorosłem i już się nie fascynuję rzeczami tak jak kiedyś?
Chyba nie narzeka Pan ostatnio na brak pracy. Przejrzałam sobie nadchodzące projekty i widzę dużo ciekawych tytułów: „Heweliusz”, „Ministranci”, „Dom zły sen dobry” Smarzowskiego… I tu się zaczyna jazda bez trzymanki. To będzie chyba naprawdę mocna rzecz.
W „Ministrantach” i „Heweliuszu” jestem raczej epizodystą. U Smarzola to pierwszoplanowa rola męska i opowieść przepięknie prowadzona przez Agatę Turkot, która gra główną bohaterkę, ale nie da się jej oddzielić od męża przemocowca, czyli mnie. To rzeczywiście była tak zwana sieka w głowie. Pierwszy raz wracałem z planu i nie wiedziałem, gdzie jestem, bo musiałem powyciągać na wierzch wszelkie pokłady nienawiści i złości. To też chyba jedyna moja postać, dla której nie ma żadnego usprawiedliwienia. Mogłem to przyjąć i jechać na maksa albo odmówić. Wybrałem pierwszą opcję.
Udało się wyjść z tej roli?
Z zostawianiem ról już nie mam problemu. Miałem też szczęście, że z planu u Smarzowskiego od razu wszedłem w inny projekt.
Czyżby serial „Breslau”?
Zgadza się.
To też będzie czarny charakter?
Nie do końca, bo jest w nim dużo pozytywnych rzeczy. To główna rola – detektyw, śledczy. Mamy rok 1936 we Wrocławiu, a więc tuż przed wybuchem II wojny światowej. To postać, która ma swoje demony czy nałogi, natomiast jest też człowiekiem turbosprawiedliwym, prawym. Nie jest to zły charakter, ale też niewygładzony, więc jest na co czekać.
Tomasz Schuchardt, ur. w 1986 roku w Starogardzie Gdańskim aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. W 2009 roku ukończył studia na Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Jest laureatem nagród na FPFF w Gdyni za rolę w filmach „Chrzest” (2010) oraz „Jesteś Bogiem” (2012). Mogliśmy podziwiać go również w takich produkcjach, jak: „Bodo”, „Chemia”, „Cicha noc” „Chrzciny”, „Doppelgänger. Sobowtór”, „Demon”, „Hiacynt”, „Krucjata”, „Misja Afganistan”, „Morderczynie”, „Skazana”, „Wesele” i „Wielka woda”. Obecnie można go oglądać na platformie Canal+ online w serialu „Czarne stokrotki”. Obszerny wywiad z aktorem można przeczytać również w książce „Męskie gadanie” Beaty Biały, wyd. Rebis.