1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Ignacy Liss: „Szybki sukces nie zawsze jest czymś dobrym. Trzeba to kontrolować, inaczej łatwo można popłynąć”

Ignacy Liss: „Szybki sukces nie zawsze jest czymś dobrym. Trzeba to kontrolować, inaczej łatwo można popłynąć”

Ignacy Liss (Fot. materiały prasowe Prime Video)
Ignacy Liss (Fot. materiały prasowe Prime Video)
Miniony rok był dla Ignacego Lissa zdecydowanie przełomowy. Zarówno zawodowo – zagrał główną rolę w filmie, który walczył w Gdyni o Złote Lwy, ale też prywatnie, bo rozpoczął zupełnie nowy etap życia, jednak – jak sam przyznaje – „dopiero teraz wychodzi na drogę, na której chciałby być”. Wkrótce zobaczymy go na małym ekranie, w trzecim sezonie programu „LOL: Kto Się Śmieje Ostatni”, oraz w kinach, w poruszającym filmie „Światłoczuła”. Nam opowiedział jak wyglądała praca nad tymi projektami oraz jakie ma marzenia i plany na 2025 rok.

Rozmawiamy przy okazji twojego udziału w programie „LOL: Kto Się Śmieje Ostatni”, w którym dziesięcioro polskich artystów musi rozśmieszać siebie nawzajem, zachowując przy tym kamienną twarz. Jaki ty lubisz humor i co cię śmieszy na co dzień?
Jestem wychowany na humorze... nie chcę powiedzieć żałosnym, ale bardziej żenującym. Najlepszym odpowiednikiem tego słowa jest chyba cringe, jak cringowe są żarty w serialach typu „The Office” czy „It’s Always Sunny in Philadelphia” – trochę poza smakiem, trochę na granicy. Lubię takie rzeczy i kiedy myślałem o nich w programie, musiałem się hamować, bo inaczej moglibyśmy usłyszeć po moich żartach po prostu martwą ciszę, a jedyną osobą, która by się śmiała, byłbym ja. To jest też coś, co w sobie cenię, ale co mi nie pomagało, to znaczy umiejętność rozśmieszania samego siebie. Lubię się śmiać i często się śmieję ze swoich żartów. Niektórzy by powiedzieli, że to jest brak poczucia humoru. Ja uważam, że to jest moje specyficzne poczucie humoru.

Co poczułeś w momencie, kiedy okazało się, że twoim rywalem w programie będzie twoja profesor ze szkoły teatralnej, czyli Iza Kuna oraz dyrektor teatru, w którym grasz – Andrzej Seweryn? To nie jest chyba szczególnie komfortowa sytuacja, bo zawsze pozostaje dystans. Jak sobie z tym poradziłeś? Czy udało ci się pokonać tę niezręczność spowodowaną różnicą wieku i podejściem uczeń-mistrz?
Z Izą nie miałem takiego problemu. To było wręcz poczucie bezpieczeństwa, i to naprawdę nie jest słodzenie jej, ale była ona jedną z niewielu osób, które stwarzały takie warunki do pracy w szkole, że myśmy na jej zajęciach zawsze czuli się bardzo dobrze. Oczywiście, mam do niej szacunek, ale też naprawdę się ucieszyłem, kiedy dowiedziałem się, że bierze udział w programie.

Uczestnicy trzeciej edycji programu „LOL: Kto Się Śmieje Ostatni” (Fot. materiały prasowe Prime Video) Uczestnicy trzeciej edycji programu „LOL: Kto Się Śmieje Ostatni” (Fot. materiały prasowe Prime Video)

Trochę inaczej było, gdy zobaczyłem dyrektora mojego teatru. Dla mnie to jest mentor w wielu kwestiach – nie dość, że jest moim dyrektorem, to pod skrzydłami pana Andrzeja stawiałem pierwsze kroki w profesjonalnym teatrze, bo to właśnie on reżyserował spektakl, który był moim debiutem w 2019 roku. Dla mnie to zawsze była najwyższa klasa człowieka, jeśli chodzi o poziom zachowania, bycie, wiedzę, wszechstronność, więc to jest też jakiś absurd, że to właśnie on pojawił się w tym programie.

Jeden z moich ulubionych fragmentów show, to ten, kiedy widzę go pierwszy raz, a on patrzy na mnie i się uśmiecha. W tej sytuacji nie możesz się uśmiechać, ale twoje oczy i tak się śmieją. Czułem, że mam przechlapane, a on ma w rękawie wiele tricków. Ja z kolei miałem przygotowane mnóstwo żenujących żartów i wiedziałem, że teraz będę musiał je przed nim zaprezentować. Poczułem pewnego rodzaju stres, ale z drugiej strony uważam, że to genialny pomysł, żeby połączyć mistrza i ucznia i to właśnie takiego mistrza, czyli dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie z młodym aktorem, który dostał właśnie ten etat.

Mówisz, że miałeś w rękawie kilka żartów, czyli rozumiem, że przygotowywałeś się wcześniej do programu. Jak one wyglądały? Czy do takiego wyzwania da się w ogóle przygotować?
Tak, były przygotowania do programu, jednak dynamika spotkania z innymi ludźmi zrobiła swoje. Założyłem sobie na początku, że nie idę tam po to, aby wygrać, tylko po to, aby brać aktywny udział w programie i być z ludźmi, bo wydawało mi się to bardzo interesujące. To też w pewien sposób utrudniło mi zadanie, bo kiedy człowiek się angażuje, to też się naraża. Nie będę zdradzał szczegółów, bo emocje będą do samego końca, ale mogę powiedzieć, że na pewno byłem osobą, która cały czas brała aktywny udział w improwizowanych sytuacjach, które były dla mnie najśmieszniejsze. Wystawiałem się na ryzyko i mogłem się na tym poślizgnąć, ale z drugiej strony o to chodzi w tym programie. Naszym zadaniem było zrobienie show i właśnie to starałem się osiągnąć.

Czy udział w programie był dla ciebie w pewnym sensie szkołą aktorstwa? W końcu tu też musiałeś odgrywać jakąś rolę. Czy może w trakcie niespodziewanie nauczyłeś się czegoś o sobie? Często jest tak, że w niepozornych sytuacjach, gdy przychodzisz pobawić się i pobyć z ludźmi, zyskujesz przy okazji jakieś doświadczenie.
Ten program na pewno jest dobrym doświadczeniem dla aktora, chociaż to coś zupełnie innego niż aktorstwo, ale też coś bardzo bliskiego aktorstwu. Myślę, że komicy i stand-uperzy byli najbardziej zaznajomieni z materią, bo zajmują się żartem na co dzień. Jest tu też coś z improwizacji, która jest konkretnym odłamem aktorstwa, bardzo potrzebnym do warsztatu, aczkolwiek też piekielnie trudnym, który wyczerpuje nie tylko psychicznie, ale też fizycznie – brakiem możliwości zaśmiania się, trzymaniem fasady, byciem w roli, w której nie możesz się zaśmiać, ale też ciągle żartujesz. Czekasz na reakcję i jej nie ma, bo nikt nie może się śmiać. Po paru godzinach bycia w programie weszliśmy w bardzo dziwny stan umysłu, ale to było też dobre doświadczenie, które dużo uczy. Dowiadujesz się wiele o sobie jako o aktorze; sprawdzasz, jakie są twoje słabe i mocne punkty; wzmacniasz samoświadomość.

Raz Rafał Rutkowski zaczął żartować sobie z Igora Kwiatkowskiego, który nie mógł powstrzymać się od śmiechu, więc zaczął biegać. W efekcie wszyscy zaczęli biegać za Igorem, również ja. Wtedy pomyślałem sobie: „Co ja tu w ogóle robię? Jestem w pokoju, gdzie nie wolno się śmiać i biegam za gościem, który się gotuje”. To mnie rozwaliło. Takie momenty były dla mnie najtrudniejsze, ale też pokazywały mi jak ciekawie złożona jest to sprawa i jak wybicie z roli, nawet na chwilę, może cię kompletnie skończyć.

Kogo było najciężej rozśmieszyć, a kogo najłatwiej?
Bardzo wdzięczną osobą do rozśmieszania była Basia Kurdej-Szatan. Baśka śmiała się dużo, to znaczy nie śmiała się, ale... walczyła. Uważam też, że dobrym targetem dla wszystkich byłem ja. Najtrudniejszą osobą do rozśmieszenia była natomiast Iza Kuna. Ona miała ten swój wyraz twarzy, który ciężko było przebić.

Jaki był dla Ciebie miniony rok? Jakoś go sobie podsumowujesz? W moim odczuciu ostatnie miesiące były dla ciebie dosyć przełomowe: „Idź pod prąd”, czyli główna rola w filmie biograficznym, Konkurs Główny na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, do tego wiele innych ról. Prywatnie z kolei ślub. Jak zapamiętasz 2024 rok i jak go będziesz wspominać? Pożegnałeś go z uśmiechem czy raczej z ulgą?
Jeszcze nie miałem tych refleksji, ale ten rok na pewno długo zostanie w mojej pamięci, ponieważ rzeczywiście sporo się wydarzyło. Widzę, jak moje życie się zmienia. Nawet zaproszenie do programu „LOL” uświadomiło mi, że jestem już osobą, która zrobiła coś, za co można ją kojarzyć. Człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że życie idzie do przodu i marzenia zaczynają się spełniać, albo rzeczy, które sobie wyobrażamy, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Życie cały czas zaskakuje.

Ignacy Liss jako Eugeniusz „Siczka” Olejarczyk w filmie „Idź pod prąd” (Fot. materiały prasowe TVP) Ignacy Liss jako Eugeniusz „Siczka” Olejarczyk w filmie „Idź pod prąd” (Fot. materiały prasowe TVP)

Miałem w tym roku takie epizody, że sprawy prywatne, które są dla mnie bardzo ważne, działy się dosyć szybko. Młodzi ludzie, szczególnie w tej branży, raczej tak szybko nie decydują się na takie ruchy jak ślub, a ja po prostu bardzo tego chciałem i dlatego się na to decydowałem. Kosztowało mnie to dużo stresu, ale ten rok był cudowny, bo zacząłem nowy etap życia z osobą, którą bardzo kocham. Był również bardzo trudny i przełomowy w tym sensie, że dużo musiało zmienić się w mojej świadomości, podejściu do ciała i głowy. Zapamiętam go dobrze, ale czuję, że dopiero teraz wychodzę na drogę, na której chciałbym być. Szybki sukces nie zawsze jest czymś dobrym. Trzeba to kontrolować, inaczej łatwo można popłynąć.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chciałbyś grać w wartościowych filmach i takim właśnie projektem wydaje się być „Światłoczuła”, produkcja z twoim udziałem, którą za chwilę zobaczymy w kinach. Czy mógłbyś trochę o niej i o swojej roli opowiedzieć?
To dla mnie bardzo ważny film, bo kręciliśmy go w trudnym okresie mojego życia, w którym mierzyłem się z dużym smutkiem i zagubieniem. Mój bohater, Robert, też jest trochę pogubiony. Wynajmuje wielkie mieszkanie w centrum miasta, a nawet nie ma czasu go umeblować. Wtedy go bardzo rozumiałem i dlatego rola ta jest tak osobista, bo wiedziałem, co on czuł. Film opowiada jednak o relacji – nie tylko o Robercie, ale też o Agacie, która jest niewidoma, ale to nie jest jej główna cecha. Jej główną cechą jest przebojowość. Zajmuje się pogubionymi chłopakami, którzy są w ośrodku poprawczym i ich resocjalizuje – prowadzi z nimi zajęcia, pomaga im nazywać uczucia. Do tego nurkuje na bezdechu, żyje pełnią życia i jest kompletną odwrotnością Roberta. Jest osobą, która jest ze sobą dobrze skomunikowana i to sprawia, że bohaterowie się w sobie zakochują.

Ignacy Liss w filmie „Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat) Ignacy Liss w filmie „Światłoczuła” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)

Myślę, że warto zobaczyć ten film, bo rola Matyldy Giegżno jako osoby niewidomej jest bardzo przejmująca. To wszystko scala Tadek Śliwa, który jest młodym, zdolnym reżyserem, który rozumie młode kino, a robiąc filmy o młodych często niestety spotykam się z ludźmi, którzy mają pojęcia o naszym pokoleniu i potem te filmy wychodzą takie na siłę młodzieżowe. „Światłoczuła” w ogóle taka nie jest. Opowiada o naszych problemach, ale też o tym, jak wszystko się zmienia – na przykład to, że kiedyś osoba 30-letnia to był poważny dorosły człowiek, a dzisiaj to jest młody chłopak po studiach. Jestem dumny z tego projektu i mam nadzieję, że trafi on do szerokiej publiczności, bo oddałem mu kawał serca i wiem, że każdy, kto pracował przy nim, równie mocno w niego wierzy.

O czym marzysz? Czego ci życzyć?
Roztropności w podejmowaniu decyzji i odpowiedzialności. No i roli w Hollywood! Marzę o tym, aby w końcu zagrać za granicą. Chciałbym też bardziej pracować nad sobą i swoim charakterem.

Ignacy Liss, rocznik 1998, aktor znany z filmów „Erotica 2022”, „Marzec ‘68”, „Zadra” i „Znachor” oraz seriali „SORtownia” „Fanfik” i „Teściowie”. W 2022 roku ukończył Wydział Aktorski Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. W ubiegłym roku film „Idź pod prąd”, w którym zagrał główną rolę, walczył o Złote Lwy na FPFF w Gdyni. Od 17 stycznia będzie można oglądać go na platformie Prime Video w programie „LOL: Kto Się Śmieje Ostatni”, a od 28 stycznia w kinach w dramacie „Światłoczuła”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze