Film „Kompletnie nieznany” w reżyserii Jamesa Mangolda to biograficzna próba uchwycenia fenomenu jednego z najważniejszych artystów w dziejach muzyki – Boba Dylana. Choć produkcja kusi głośnymi nazwiskami w obsadzie i obiecuje wejście w świat kultowego twórcy, nie do końca sprostała wyzwaniu, jakie niesie opowieść o takiej legendzie.
Film „Kompletnie nieznany” w reżyserii Jamesa Mangolda („Przerwana lekcja muzyki”, „Le Mans '66”, „Spacer po linie”) próbuje uchwycić moment narodzin legendy Boba Dylana – artysty, który na zawsze zmienił oblicze amerykańskiej muzyki i popkultury. Mimo ambitnych założeń, produkcji nie udaje się jednak wniknąć w głąb artystycznej duszy Dylana. Zamiast pogłębionego portretu kultowego twórcy, otrzymujemy hołd oddany jego muzycznemu dziedzictwu. Mangold, choć kreśli panoramę pełną wielkich nazwisk tamtej epoki, nie potrafi odkryć, co tak naprawdę czyniło Dylana wyjątkowym.
Akcja filmu, opartego na książce „Dylan Goes Electric!” autorstwa Elijaha Walda, obejmuje zaledwie cztery lata z początków kariery legendarnego piosenkarza. Fabuła rozpoczyna się w 1961 roku, w muzycznym sercu Nowego Jorku. 19-letni Bob Dylan, w którego wcielił się Timothée Chalamet, przybywa tam z Minnesoty, uzbrojony jedynie w gitarę, boho-stylizację i niezachwianą ambicję, by zmienić świat. Jego talent okazuje się tak rewolucyjny, jak epoka, która go ukształtowała. Zanim jednak historia w pełni skupi się na artystycznej podróży Dylana, wprowadza nas w świat zdominowany przez legendy takie jak Pete Seeger (Edward Norton), który dostrzega talent Dylana, czy Johnny Cash (Boyd Holbrook). Zanim główny bohater stanie się samodzielnym głosem swojej generacji, musi zmierzyć się z dziedzictwem tych, którzy już zapisali się w historii.
Film otwierają dźwięki nie Boba Dylana, lecz Woody’ego Guthriego (Scott McNairy) – jego idola i jednego z pierwszych mentorów. Utwór „This Land Is Your Land” wprowadza widza w klimat tamtych czasów, a pojawienie się postaci Guthriego sugeruje, że film nie będzie typową biografią jednej postaci, ale raczej zbiorowym portretem epoki, w której Dylan dorastał jako artysta.
Timothée Chalamet jako Bob Dylan w filmie „Kompletnie nieznany”. (Fot. mat. prasowe Searchlight Pictures)
Chalamet, wcielając się w postać Dylana, po raz kolejny udowadnia, dlaczego jest uważany za jednego z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia. Jego interpretacja sławnego muzyka jest urzekająca, a jego występy muzyczne – szczególnie w wykonaniu „It’s All Over Now, Baby Blue” – mają w sobie autentyczną intensywność, oddającą emocje, które towarzyszyły młodemu artyście. Chalamet nie tylko śpiewa, ale również odgrywa samego Dylana w sposób, który pozwala nam poczuć, jak wielką moc miał ten młody, odważny artysta. Jego gra to przykład subtelnej intensywności, którą potrafi oddać w prostych gestach i spojrzeniach. Jednak jego interpretacja Dylana bywa momentami rozczarowująca. Występ gwiazdora „Tamtych dni, tamtych nocy” wydaje się tym razem bardziej impresją, imitacją, niż pełną, głęboką kreacją. Z kolei zderzenie z charakterystycznym głosem Dylana staje się bardziej próbą odtworzenia – całkiem udaną, ale jednak próbą.
Subtelność aktora ujawnia się w scenach ukazujących kontrasty w osobowości Dylana – jego pewność siebie i skrywaną wrażliwość. Niestety, film zmusza postać do wypowiadania banałów na temat sławy i artystycznego cierpienia, które w kontekście Dylana brzmią sztucznie. W pewnym momencie twórcy próbują zgłębić psychologiczną stronę artysty, ale nie udaje im się przekroczyć powierzchni. W rezultacie wciąż pozostajemy z artystą, którego motywacje są trudne do zrozumienia, a emocje niewidoczne.
Najmocniejszą stroną „Kompletnie nieznanego” jest materia dźwiękowa. Występy muzyczne, których jest tu więcej niż w musicalu „Wicked”, są czymś więcej niż tylko tłem – stają się równorzędnym bohaterem opowieści. Jednak choć film pełen jest muzyki – od folkowych kawałków po elektryczną rewolucję – to w tej wciągającej otoczce brakuje prawdziwego dramatyzmu. Wydaje się, że filmowy Bob Dylan śpiewa, gra, ale nie przeżywa w pełni swoich najważniejszych momentów twórczości. To poruszenie w „Kompletnie nieznanym” wydaje się powierzchowne – dla widza to wciąż próba „oglądania” artysty, a nie jego prawdziwego zrozumienia.
Choć produkcja stara się uchwycić zmieniający się świat Dylana, film skupia się na powierzchownych aspektach jego kariery. Zamiast zgłębiać prawdziwą emocjonalną i twórczą stronę artysty, bardziej interesuje go relacja z kobietami, szczególnie z Joan Baez (Monica Barbaro) i Sylvie Russo (Elle Fanning), które pełnią rolę tła w opowieści o Dylanie. Choć film pokazuje, jak ich relacje wpływają na jego twórczość, postacie te nie zostają rozwinięte na tyle, by zyskały własną tożsamość. Kobiety w tej opowieści są zredukowane do roli symboli – ich własne zmagania zostają pominięte, a ich wewnętrzne motywacje pozostają niezrozumiane.
Dakota Fanning i Timothée Chalamet w filmie „Kompletnie nieznany”. (Fot. mat. prasowe Searchlight Pictures)
Mangold doskonale oddaje za to nastrój Nowego Jorku lat 60., pracując z fenomenalnym operatorem Phedonem Papamichelem, który za pomocą kamery tworzy wizualny portret tamtych dni. Ulice miasta pulsują energią, a klimatyczne światło oddaje ducha zmieniającej się epoki. Fotografowanie w stylu retro, detale z epoki, kostiumy, scenografia – wszystko to tworzy nam wciągający obraz, który oddaje dynamikę i ferment tamtych lat. Dźwięk, zwłaszcza w scenach z muzyką, jest doskonały, przywołując wrażenie, że te utwory naprawdę płynęły w powietrzu Nowego Jorku lat 60.
Niestety, pod tą piękną fasadą kryje się brak narracyjnej głębi. Twórcom nie udaje się uchwycić tego, co naprawdę czyniło Boba Dylana kimś więcej niż muzyczną ikoną. Choć estetyka filmu zachwyca, jego bohater pozostaje w dużej mierze nieodgadniony.
„Kompletnie nieznany” (Fot. mat. prasowe Searchlight Pictures)
„Kompletnie nieznany” to film, który na pewno zainteresuje fanów Dylana i miłośników muzyki lat 60. Jego estetyka, muzyka i wykonania aktorskie są niezaprzeczalnymi atutami, jednak film rozczarowuje, gdy przychodzi do zrozumienia psychologii głównego bohatera. Przedstawia go raczej jako zimnego, aroganckiego i zdystansowanego artystę, który wydaje się być oddzielony od tego, co naprawdę go napędzało.
Timothée Chalamet dostarcza solidną kreację, ale filmowy Bob Dylan wciąż pozostaje zagadką. To historia, która zatrzymuje się na powierzchni, zamiast wgłębiać się w psychologię artysty, którego twórczość na zawsze zmieniła oblicze muzyki. Mangold nie potrafił uchwycić tego, co czyni Boba Dylana tak nadzwyczajnym i wybitnym, a „Kompletnie nieznany” kończy się poczuciem, że, nomen omen, tak naprawdę niewiele o nim się dowiedzieliśmy.
„Kompletnie nieznany” w kinach od 17 stycznia.