1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Kamila Tarabura i sekret jej sukcesu. Rozmowa z reżyserką serialu „Absolutni debiutanci”

Kamila Tarabura i sekret jej sukcesu. Rozmowa z reżyserką serialu „Absolutni debiutanci”

Kamila Tarabura (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Kamila Tarabura (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Zrobiła swój pierwszy długi metraż i od razu spadł na nią deszcz nagród. Reżyserkę Kamilę Taraburę pytamy więc o sekret jej sukcesu. Jak to się stało, że wybrała taką, a nie inną ścieżkę? Czemu nie została lekarką medycyny sądowej ani stomatolożką? Oraz do czego służy jej kino.

Szafirowe Lwy, wyróżnienie za debiut i nagroda marki Dr Irena Eris „Najodważniejsze spojrzenie”. Za swoje „Rzeczy niezbędne” dostałaś w Gdyni tyle dowodów uznania, że mogło ci się od nich przewrócić w głowie.
Chyba na szczęście to się nie stało. Człowiek zawsze jednak goni za marchewką, pojawiają się pragnienia sięgania po więcej – udział w międzynarodowych festiwalach, wysoką oglądalność w kinie. Na tym mi przede wszystkim zależy, by mój film obejrzało jak najwięcej ludzi. Mam nadzieję, że przed nim jeszcze długa droga.

Na pewno długa droga przed tobą, bo jesteś na początku kariery. Czy tak pozytywna informacja zwrotna w postaci nagród i dobrych recenzji była dla ciebie zaskakująca?
Trochę tak. Oczywiście nagrody dały mi dużo satysfakcji, ale też potwierdziły, że film się podoba. To bardzo potrzebne, ponieważ praca reżyserska jest czasochłonna, wymaga energii i samozaparcia, bo przez długi, długi czas reżyser jest jedyną albo jedną z niewielu osób, które wierzą w projekt i pchają go do przodu. No bo umówmy się – na początku nikomu innemu na tym nie zależy, to my chcemy opowiedzieć jakąś historię. Wysiłek energetyczny związany z tymi staraniami jest tak wielki, że bez feedbacku, który daje potem moment premiery, spotkania z widzami, trudno byłoby pracować nad czymś nowym. Premiera filmu przypomina początek naturalnego procesu obserwowania, jak to dziecko idzie w świat.

Z psychologicznego punktu widzenia uważa się, że najbardziej rozwijają nas porażki. A ty już na wstępie masz same sukcesy.
Nie przyszło mi to jednak łatwo. Po skończeniu reżyserii w Warszawskiej Szkole Filmowej, gdzie dostałam się zaraz po maturze, nie wiedziałam, co ze sobą począć, nie miałam ani pomysłów, ani gotowości, żeby robić filmy. Poszłam na kulturoznawstwo, żeby rozwijać się humanistycznie, zostałam magistrem. Przez lata robiłam reklamy, kręciłam teledyski, już na studiach robiłam filmy instruktażowe dla różnych hurtowni, które na przykład pokazywały proces powstawania plastikowych kubków na jogurty. Potem pracowałam jako asystentka reżysera, najpierw Maćka Bochniaka przy „Disco polo”, następnie Janka Komasy przy serialu „Krew z krwi”. Na planach tych filmów dbałam o reżysera i aktorów, robiłam im herbatę, pilnowałam czasu i byłam przeprowadzaczką, jak to nazwała Agata Kulesza, czyli przeprowadzałam aktorów od make-upu na plan. Po drodze oczywiście zbierałam cegiełki do przyszłej pracy.

Przy okazji „Disco polo” zakochałam się w pracy na planie zdjęciowym, zobaczyłam, że sprawia mi to frajdę. U Janka Komasy dostałam pierwszy raz poważniejsze zadanie – second unit, czyli reżyserowałam w mniejszym składzie część scen, które nie zmieściły się w planie pracy pierwszej ekipy. Ta droga z mojej perspektywy była więc długa, choć z zewnątrz może wyglądać na błyskawiczną.

Tymczasem do czego się weźmiesz, to świetnie ci idzie. Sukcesem okazał się zarówno twój krótkometrażowy film „Chodźmy w noc”, jak i pierwszy serial w twoim dorobku, czyli „Absolutni debiutanci”. W obu tych obrazach opowiadasz o młodych ludziach. Czy to jest też opowieść o sobie z tamtego okresu?
W pewnym sensie tak. Scenariusz krótkiego filmu co prawda pisała scenarzystka Nina Lewandowska, ale z jakiegoś powodu mnie zachwycił. Byłam nastolatką podobną do filmowej Krysi, może nie aż tak zamkniętą w sobie, ale miałam podobne momenty wycofania pod koniec gimnazjum. W każdym z tych projektów jest jakaś cząstka mnie, myślę, że w serialu „Absolutni debiutanci” największa, bo to opowieść w dużej mierze o mnie i o moim przyjacielu.

Wyjaśnijmy, że jego bohaterowie kręcą film na egzamin wstępny do szkoły filmowej. Ty w realu dostałaś się na reżyserię, a twój przyjaciel? Też poszedł filmową drogą?
Robert Mańka skończył fotografię w łódzkiej filmówce, dzisiaj jest artystą wizualnym. Uciekł przed stomatologią, chociaż jemu było trudniej niż mnie, bo jego rodzice są stomatologami.

Ciebie rodzice też namawiali na stomatologię?
Tak, choć nie są lekarzami.

A mają coś wspólnego z filmem?
Nie, ale bardzo kochają kino. Mój tata jest biznesmenem, mama fizjoterapeutką, ale oboje mają artystyczne dusze. Mimo to rodzice mocno mnie namawiali, żebym wybrała bezpieczną ścieżkę.

Masz rodzeństwo?
Tak, młodszego o dwa lata brata, który jest ekonomistą, i o 14 lat młodszą siostrę, studentkę prawa.

Jak przejawiała się miłość rodziców do kina?
W domu zawsze było dużo filmów, jak leciało w telewizji coś dobrego, to oglądało się razem, z rodzicami, a często także z babcią. Czymś naturalnym były potem dyskusje po seansie. Wydaje mi się, że to kolektywne oglądanie było najważniejsze, że mnie ukształtowało. Oprócz tego mam silne przeświadczenie, że mocny wpływ wywarły na mnie bajki, na których się wychowałam, te wszystkie wielkie epickie opowieści disnejowskie, jak „Pocahontas”, „Dzwonnik z Notre Dame”, „Herkules”. Miałam kilkadziesiąt kaset VHS i w kółko je wałkowałam. Jak dzisiaj je sobie puszczam, to widzę, że jest w nich archetyp osoby – dziewczyny, chłopaka – która opuszcza rodzinny dom i rusza w świat. Dzięki tym bajkom nabrałam przekonania, że tak jak Herkules, muszę wyruszyć w świat. Nie wyjechałam daleko, bo do Warszawy, ale jednak do odległego świata filmowego, w którym nikt z mojej bliskiej rodziny nie próbował swoich sił. Podobno lata temu pewien wujek był reżyserem teatralnym, ale go nie poznałam.

Jaki był ten twój nastoletni czas spędzony w Rybniku? Musiałaś boksować się z rodziną?
Nie, uważam, że miałam dosyć idylliczne warunki do życia, mieszkałam w domu, który jest dla mnie kwintesencją szczęścia: z rodzicami, ukochaną babcią, bratem, potem też z maleńką siostrą. A w centrum Rybnika, naprzeciwko, mieszkały przyjaciółki.

Ostatnio śmiałyśmy się, że jakby rozpisać mapę dzieciństwa, to nasze zawarłoby się w trzech ulicach, pomiędzy którymi znajdowało się wszystko, co potrzebne do dorastania: przyjaciółki, warzywniak, park, sklep papierniczy, sklep z płytami i naszywkami, na przykład zespołu Nirvana, które nosiło się przyszyte do plecaków, tak zwanych kostek. Cały bezpieczny świat zamykał się w tym rewirze.

Moi rodzice wspierali nasze pasje – tata wypożyczał z pracy na weekendy kamerę. Mamy niezliczone godziny nagrań, na których tata jest narratorem, mówi na przykład: „A kto to tutaj jest przed państwem? Pani Marietta najpiękniejsza” (to o mojej mamie). Ale my z bratem tę kamerę bardzo szybko od niego przejęliśmy i też dużo kręciliśmy, na przykład wiadomości, które nazwaliśmy „Nocnik”, bo to były nocne newsy. Przebieraliśmy się, kręciliśmy filmy, teledyski.

Wygląda na to, że rodzice nie byli za bardzo przekonywający ani skuteczni w tych naciskach na medycynę.
Naciski były duże. Najbardziej na to, żebym wybrała medycynę. Poszłam więc do klasy biologiczno-chemiczno-fizycznej, brałam udział w olimpiadzie z biologii, dużo czasu inwestowałam w to, żeby się w tym kierunku rozwijać. Zawsze miałam, i mam do dzisiaj, wkrętę w kryminologię. Od najmłodszych lat oglądałam na Dicovery Channel programy kryminalne.

Po maturze złożyłam papiery na medycynę i na stomatologię. Ojciec kiedyś przy stole spytał mnie, co wybiorę. Ja na to: „Medycynę”. On: „A wiesz, jaki masz pomysł na specjalizację?”. Ja: „Tak, wiem”. Rodzice czekają w napięciu, a ja mówię: „Medycyna sądowa”. Pamiętam, że ojca bardzo to zirytowało, powiedział: „Zawsze musisz być na siłę oryginalna”. Po czym zaczął bardzo długi wywód na temat mojej przyszłości, słuchałam, słuchałam, a na koniec powiedziałam: „Dziękuję, to ja idę na reżyserię”.

Jawny bunt!
To nie było o buncie ani o tym, żeby zrobić coś na przekór rodzicom. To było o tym, żeby znaleźć w sobie siłę na pójście swoją drogą wbrew temu, co myślą rodzice, których bardzo kocham. Bo jak ma się wspierających bliskich, których wizja na nasz temat odbiega od rzeczywistości, to trudniej jest się buntować, niż jak się ma otwarty konflikt z rodzicami.

Miałaś poczucie, że rodzice cię nie zostawią, nawet jak wybierzesz nie po ich myśli?
Tak, wiedziałam, że mnie nie odrzucą, to była tylko kwestia wytrzymania pewnego napięcia.

Przeciwstawiłaś się im i co?
Kiedy stanowczo powiedziałam, że chcę iść inną drogą, od razu to zaakceptowali. Tata pojechał ze mną do Warszawy na egzaminy do szkoły filmowej, a potem grał we wszystkich moich pierwszorocznych etiudach. Teraz, podczas transmisji gali z festiwalu w Gdyni rodzice chodzili nerwowo po domu z zaciśniętymi kciukami, jakby oglądali jakiś mecz. [śmiech]

Nie wiem, czy usłyszałaś moje „uff ”po tym, jak powiedziałaś, że miałaś szczęśliwy dom. Bo to rzadki i budujący przykład, który pokazuje, że z dobrego dzieciństwa bierze się siła. Mam poczucie, że dziś więcej się mówi o tym, że trudne dzieciństwo hartuje, i jak nas nie zabije, to nas wzmocni, z czym akurat nie do końca się zgadzam.
Ja też. Mówiła o tym Kora, która miała trudne dzieciństwo. Ktoś zadał jej pytanie, czy to nie dzięki tym doświadczeniom jest taką świetną artystką. Odpowiedziała, że nie wiadomo, kim by była i jak daleko by zaszła, gdyby nie miała tych doświadczeń.

Twój przykład pokazuje, że warto pójść za marzeniami.
Od wczesnego, nastoletniego życia fascynowałam się filmem, ale miałam rozdwojenie jaźni. Z jednej strony żyłam w przekonaniu, że będę lekarką, co dawało mi, przynajmniej w wyobraźni, ukojenie, że nadal będę w Rybniku, blisko rodziców, babci. Z drugiej – wyobrażałam sobie, co by było, gdybym jednak została reżyserką. To trwało długo. W efekcie byłam dzieckiem, którego wszędzie było pełno. W podstawówce, jak nauczycielka robiła nabór do spektaklu, zawsze byłam pierwsza, chciałam grać i zazwyczaj grałam wiodące role. Dopiero w gimnazjum to się diametralnie zmieniło, stałam się wycofana, nie miałam odwagi wyjść na scenę, dostawałam silnej fizycznej reakcji, głos mi drżał, to było nie do opanowania.

Tę przemianę wiążesz z jakimś wydarzeniem?
Z tym, że znalazłam się w gimnazjum usytuowanym przy liceum, promowanymi jako szkoła dla kwiatu rybnickiej młodzieży – dostawały się tu dzieci z najwyższymi ocenami. W mojej klasie błyskawicznie obsadzono role: jeden chłopak został kozłem ofiarnym, była loża szyderców, byli też przywódcy. Nie wiem, z czego to się brało, ale peszyły mnie komentarze kolegów, byłam totalnie sfrustrowana tym, że nie potrafię być kreatywna. Prosiłam nawet rodziców, żeby nie przychodzili na przedstawienia, gdy jednak przymuszono mnie do wystąpienia w jakiejś akademii. Błagałam: „Nie przychodźcie, jeżeli was zobaczę, nie wyjdę na scenę”. I rodzice byli na tyle kochani, że nie przychodzili. Pamiętam, że pewnego dnia, byliśmy wtedy w naszym domku nad morzem, mama powiedziała: „Nie musisz być aktorką, możesz reżyserować”.

Czyli za wyborem reżyserii stoi mama.
Faktycznie to mama podrzuciła mi ten pomysł. I potem w liceum wyreżyserowałam dwie sztuki, za które dostaliśmy nagrody na festiwalu teatrów w języku angielskim im. Floriana Nowaka. To nie było jednak tak, że pojawił się wakat na funkcję reżysera w naszym teatrze szkolnym i mnie powołano, powołałam się sama. To znaczy postanowiłam, że zrobię spektakl i namówiłam ludzi z mojej klasy do przychodzenia na próby w sobotę o dziewiątej rano. Wszyscy byli poirytowani, ale jakoś udało mi się ich przekonać.

Czy kiedykolwiek marzyłaś, żeby z pracować z Agnieszką Holland?
Tak, marzyłam. Przed pójściem do szkoły filmowej miałam romantyczne wyobrażenie, że tam spotkam swojego mistrza. Ale go nie spotkałam. Natomiast pytana, z kim z żyjących reżyserów chciałabym pracować, zawsze odpowiadałam, że z Agnieszką Holland. Agnieszka zawsze była obecna w moim domu rodzinnym. Kiedy pojawiała się w programach publicystycznych, mój ojciec mówił: „Nie ma mądrzejszej babki niż Holland”.

Kiedy zbiorowo odbieraliśmy nagrodę w Gdyni za „Zieloną granicę” z Kasią Warzechą [obie są współreżyserkami filmu Agnieszki Holland – przyp. red.], to Kasia podziękowała Agnieszce, mówiąc, że mogłyśmy się uczyć od niej odwagi. Nikt inny nie mógł zrobić tego filmu, tylko ona.

Miałyście obawy, że udział w pracy nad tym filmem może się na was zemścić?
Na początku w ogóle o tym nie myślałyśmy, to był dla nas po prostu arcyważny temat. Pamiętam, jak pojechałam na Podlasie na protest i mnie rozwalało, że nie mogę nic zrobić. Okazało się, że możemy jednak coś zrobić, możemy nakręcić o tym film.

Kiedy potem podniósł się hejt na Agnieszkę, zapytała nas, czy jesteśmy pewne, że powinnyśmy być podpisane pod nim imieniem i nazwiskiem. Przez chwilę się nad tym z Kaśką zastanawiałyśmy, ale decyzja mogła być tylko jedna. Agnieszka powiedziała, że jest z nas dumna. Podpatrywać ją na planie to jedno, ale jeszcze bardziej fascynujące było widzieć w jej wykonaniu cały proces realizacji tego projektu, jej rzetelność, konsultowanie różnych kwestii ze wszystkimi stronami, z aktywistami, medykami, strażnikami. Niesamowite było obserwować, jak ona obraca tą całą materią, jak sprawia, żeby nie zastygła, żeby była świeża, prawdziwa.

Twój film „Rzeczy niezbędne”, którego Agnieszka Holland była opiekunką artystyczną, to bardzo mocny głos w sprawie przemocy seksualnej wobec dzieci. Film o pamięci, skomplikowanych bliskich relacjach. Dojrzały jak na młodą twórczynię.
Myślę, że ogromna w tym zasługa dwóch kobiet: Kasi Surmiak-Domańskiej, autorki reportażu „Mokradełko”, który stał się inspiracją dla mnie, i Kasi Warnke, współautorki scenariusza i odtwórczyni jednej z głównych ról. Reportaż ustawił nam temperaturę i ton tego filmu. Zwłaszcza jedno zdanie wypowiedziane przez matkę, której mąż molestował córkę. Na pytanie, co by zrobiła, gdyby wiedziała o tym, co robił jej mąż, odparła: „Z domu bym go nie wyrzuciła, bo gdzie by poszedł?”.

Razem z Kasią Warnke jasno sprecyzowałyśmy, o czym chcemy zrobić film, komu oddać głos. Chciałyśmy opowiadać z perspektywy przetrwanki, a nie kata. Pamiętam, jak na jednej ze wstępnych prezentacji „Rzeczy...” opisałyśmy wszystkich bohaterów, a ojca skwitowałyśmy jednym zdaniem: „Chuj mu na grób”.

Porównuje się ciebie do włoskiego reżysera Luki Guadagnina. Według mnie coś w tym jest, bo podobnie jak on zajmujesz się oustsiderami, ludźmi osobnymi, wrażliwcami. Czy to się dzieje intuicyjnie, czy świadomie podejmujesz decyzję, że robisz filmy na pewne tematy, a na przykład nigdy nie nakręcisz komedii?
Nie zamykam się na komedię. Przy wyborze tematów kieruję się intuicją. Myślę, że to ona pcha mnie w stronę – jak to określiłaś – outsiderów, bo nowy film, nad którym pracuję, jest właśnie o takim bohaterze. Opowiadam w nim o rodzinie, a właściwie o tym, kim jesteśmy jako indywiduum w kontekście rodziny.

Opowiadasz o rodzinie szczęśliwej czy toksycznej?
I takiej, i takiej. O bardzo mocno przejaskrawionym, wręcz idealnym środowisku, które w konsekwencji staje się toksyczne. Trochę jak z tą żabą, która nie zauważa podgrzewania wody i w efekcie daje się ugotować. Mam tak, że jak mnie złapie jakiś bohater czy temat, to nie mogę się od tego uwolnić. Nie wchodzę w nic, co nie jest mi bliskie. Nieważne, czy to serial, czy film.

Pracujesz ze swoim partnerem, operatorem Tomaszem Naumiukiem. To dobrze dla pracy i dla związku?
Na razie tak. Mamy za sobą intensywny czas, bo pracowaliśmy i przy „Absolutnych debiutantach”, i przy „Zielonej granicy”, i „Rzeczach niezbędnych”. Tomek jest starszy ode mnie o dziewięć lat, wcześnie zaczął swoją profesjonalną drogę, bo już na studiach był czynny zawodowo. Dużo się od niego nauczyłam i uczę. Poznaliśmy się na planie filmowym. Dużo osób z branży, dowiedziawszy się, że mamy w planach wspólną pracę przy serialu, mówiło: „Nie róbcie sobie tego, jak się nie chcecie rozwodzić, to niebezpieczne”. Mieliśmy jednak silne poczucie, że skoro w domu i tak ciągle gadamy o tych projektach, skoro pisząc scenariusz, dzielę się z Tomkiem już pierwszym zalążkiem pomysłu – to naturalne, że chcemy razem pracować.

Uważam za przywilej to, że możemy być razem i w trudnych momentach, i w tych fajnych. „Rzeczy niezbędne” kręciliśmy w Rybniku, mieszkaliśmy z Tomkiem u moich rodziców. I kiedy wracaliśmy wieczorem z planu, rodzice czekali z kolacją, też na moje opowieści, a ja na nic nie miałam siły, od razu szłam do swojego pokoju. Tomek tłumaczył im, że trzeba dać mi spokój. Gdybyśmy nie pracowali razem, może takie sytuacje rodziłyby problemy. Miałam raz chłopaka spoza branży. I to się nie udało. Teraz widzę, że nie miało prawa się udać. Bo praca to jednak kawał naszego życia, wspólna platforma do rozmów. Byłoby mi szkoda nie dzielić razem tej przygody. Nawet jestem trochę zazdrosna, bo Tomek jako operator robi więcej filmów, i jak wychodzi na plan, to żałuję, że mnie tam nie będzie.

Na razie nie macie dzieci, więc wszystko jest prostsze.
Tomek ma dwie wspaniałe córki, 10-letnią i 14-letnią, więc jestem macochą i bardzo to lubię. Tomek jest superojcem, ale jeśli chodzi o moje macierzyństwo, to wciąż poszukuję odpowiedzi, czy chcę być mamą. Z jednej strony chciałabym, z ciekawości, choć może to brzmieć egoistycznie, bo nie powołuje się na świat dzieci dla siebie. Z drugiej jednak – boję się przemodelowania życia, braku wolności. Muszę mieć dużą przestrzeń dla siebie, czas na pracę, swoją samotnię. Jeśli więc chodzi o wspólne dzieci, to na razie traktuję tak filmy, które robimy z Tomkiem.

Kamila Tarabura reżyserka, scenarzystka. Zadebiutowała krótkim metrażem „Chodźmy w noc”. Ma też na koncie serial dla Netfliksa „Absolutni debiutanci” i długometrażowy debiut „Rzeczy niezbędne”. Jedna ze współreżyserek (obok Katarzyny Warzechy) „Zielonej granicy” Agnieszki Holland.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze