Tam, gdzie inni zwykle przestają się czuć dobrze i bezpiecznie – na dzikich szlakach, bez GPS-u, całkiem sami – Maria Strzelecka czuje, że żyje. Artystka, autorka książek i aktywistka walczy o przyrodę w miejscu, które przed laty stało się jej drugim domem. Takim, gdzie po sąsiedzku spotyka się wilki, a co rano tę samą parę zaprzyjaźnionych kruków.
Wywiad pochodzi z magazynu „Zwierciadło” 4/2025
Zużyłaś cały swój zapas zielonych kredek i farbek?
O nie, to chyba niemożliwe. Mam tak duże zapasy, że prawdopodobnie nigdy ich nie zdołam zużyć. Za każdym razem, kiedy wchodzę do sklepu plastycznego, wydaje mi się, że wszystko mi się przyda, każdy możliwy kolor, odcień. No ale faktycznie po „Simonie” część zielonych kredek trochę się skróciła, część farbek się wymalowała. Żółtych i niebieskich też.
Simona Kossak z twojej najnowszej książki nawet włosy ma zielonkawe…
To jest książka, którą sobie wymarzyłam, była mi potrzebna. Pamiętam, że od początku chciałam, żeby to puszcza była główną bohaterką ilustracji, wyobraziłam sobie, że na twarzy Simony widać promienie słońca przenikające przez liście, że jej włosy zlewają się kolorystycznie z drzewami.
Co masz na myśli, mówiąc, że ta książka była ci potrzebna?
Nigdy nie miałam planów, żeby pisać. Ilustrować, tak, ale o pisaniu nie myślałam. I kiedy w moim życiu pojawiło się miejsce na książki, to każda, której pisania się podjęłam, mnie wybrała, „stawała mi na drodze”, z jakiegoś powodu właśnie ja miałam się nią zająć.
Tym razem było inaczej. Przez lata to ja krążyłam wokół postaci Simony. Zdjęcia Lecha Wilczka, dokumentujące ich wspólne życie w Dziedzince, musiałam znać już od dzieciństwa, bo mam wrażenie, że te ikoniczne kadry z Simoną i lochą Żabką czy z krukiem Koraskiem znałam od zawsze. Marzyło mi się, żeby narysować wszystkich jej zwierzęcych przyjaciół.
Nigdy Simony osobiście nie poznałam, czego bardzo żałuję, ale od kiedy pamiętam, czułam do niej sympatię, podziw, jest moją idolką, ale też w jakimś sensie jest mi bliska jak krewna, przyjaciółka. Myślałam, że dzięki książce przybliżę jej postać dzieciom, choć podejrzewam, że czytelnikami są też dorośli ludzie. Tymczasem jak już wzięłam się do pracy, sporo się wydarzyło – premierę miał poświęcony Simonie dokument, sztuka teatralna, film fabularny – i wyszło na to, że wpisuję się w Simonowy trend. Nie było to moim zamierzeniem, ale się z tego cieszę. Uważam, że im więcej osób zainspiruje sposób, w jaki traktowała naszych współtowarzyszy nieludzi, tym lepiej.
Chcę pokazywać w moich w książkach postacie kierujące się wartościami, które uważam za słuszne. Po prostu chciałabym, żeby ta crazy idea, że w tym kraju i na tej planecie nie wszystko należy do nas, że nie jesteśmy tu ważniejsi od innych stworzeń, niosła się jak najszerzej.
Od zawsze tak uważałaś? Zanim cię poznałam, wyobrażałam sobie, że inna twoja bohaterka, Terka w czerwonej chusteczce z „Beskidu bez kitu”, to mała ty.
Jest chyba taka teoria, że autorzy zawsze w jakimś sensie piszą o sobie, nadając postaciom swoje cechy charakteru, a rysownicy rysują kogoś do siebie podobnego, bo własna twarz w lustrze jest najbardziej opatrzona. Mam, co prawda, wrażenie, że najlepsi autorzy potrafią się zdystansować i wyzwolić z podobieństw, ale dla mnie byłoby to trudne – takie odcięcie się od swoich poglądów, zapatrywań, dążeń. Więc pewnie tak – Terka jest trochę mną z dzieciństwa albo raczej kimś, kim chciałabym w dzieciństwie być. W rzeczywistości pierwowzorem Terki była Ariadna, która teraz jest dorosłą kobietą, ale ja mam jej wspomnienie sprzed 30 lat, kiedy trafiłam w Beskid. To córka mojego przyjaciela Jacoba, poety z Sopotu; zamieszkał z Ariadną w Kowalce, beskidzkim domu bez prądu i bieżącej wody, gdzie pomieszkiwałam, pilnując chyży [łemkowskiej zagrody – przyp. red.], kiedy ojciec z córką jeździli do Sopotu zażyć cywilizacji [śmiech]. W głowie został mi obrazek, jak Ariadna dzień w dzień jedzie wiele kilometrów do szkoły na rowerze. W czerwonej chusteczce na głowie. Taką ją zapamiętałam i narysowałam.
Ja sama nie byłam, jak książkowa Terka, dzieckiem dorastającym wśród przyrody. Wychowałam się na warszawskim Grochowie. To znaczy w dzieciństwie często jeździłam do rodziny na Podhale, co uwielbiałam, bo było tam mnóstwo zwierząt (brałam na przykład udział w narodzinach cielaków, które miały tak silny odruch ssania, że zasysały moją rękę aż do łokcia). Jak pomyślę o tamtych wyjazdach, to kojarzą mi się one z wielkim szczęściem i wolnością.
Nie wiem, czy miłość do zwierząt dziedziczy się w genach, ale jeśli tak, to odziedziczyłam ją po mamie. Mama przynosiła do domu poszkodowane sroki, gołębie, pamiętam też, jak kiedyś stała w kolejce po pralkę, była zima, i po kilku godzinach wróciła z chomikiem angorką. Znalazła go w budce telefonicznej – musiał komuś uciec albo go ktoś wyrzucił.
Już jako mała dziewczynka miałam dużą potrzebę kontaktu ze zwierzętami nieludźmi, jak to określam, bo uważam, że jednak my wszyscy jesteśmy zwierzętami. Psa nie miałyśmy, bo mieszkałyśmy z babcią i ona się na to nie zgadzała, więc długo miałam psa wyobrażonego, wychodziłam z nim nawet na spacery.
Dzisiaj też, kiedy myślę o najlepszych momentach mojego życia, są to w dużej mierze właśnie kontakty ze zwierzętami. Szczere, empatyczne. Nie wiem, czy one odbierają to tak samo, ale dla mnie to są niezwykle ważne doświadczenia. Stąd między innymi zawsze obecna jest w moich myślach Simona, odzwierciedlająca marzenie wielu zwierzolubów o mieszkaniu wśród dzikich zwierząt. Marzenie już raczej nie do zrealizowania w takiej formie, jak to robiła Simona. Jej zasługi trudno przecenić, była w Polsce absolutną pionierką, jeśli chodzi o inne, niewyższościowe myślenie o zwierzętach i w ogóle naturze. Prowadziła w domu i obejściu w Dziedzince coś w rodzaju domowego, prywatnego ośrodka rehabilitacji dzikich zwierząt, które znajdowała, które jej przynosili leśnicy czy ludzie z okolicy. Natomiast dzisiaj ośrodków tego typu jest więcej, zmieniło się też podejście: zwierzęta są utrzymywane w jak najbardziej dzikim stanie, kontakt z człowiekiem jest ograniczany do minimum, aby po wyleczeniu mogły wrócić do swojego naturalnego środowiska, nie przytula się ich, nie śpi z nimi w łóżku. Simona swoim podopiecznym matkowała, Dziedzinka była pomyślana jako miejsce dla puszczańskich sierot. Teraz już taka formuła nie miałaby racji bytu, więc ja jedynie na kartach książki mogłam sobie wyobrazić, jak to jest żyć pod jednym dachem z dzikiem, krukiem, bo przecież żadnego kruka nie pozbawię jego kruczego życia.
Chociaż wołam do kruków przelatujących nad moją beskidzką chatą. To jest zawsze ta sama para, bo kruki to ptaki terytorialne, latami w związkach, wierne sobie. I często przemieszczają się tą samą drogą: „moje” rano lecą na wschód, a wracają na zachód wieczorem. Jak tylko je widzę, od razu krzyczę: „Hej, cześć! Jak się macie?”. One też się odzywają. Czy faktycznie do mnie? Bo to, że mnie słyszą, jest pewne. Nie chcę przed nimi wychodzić na wariatkę, ale może właśnie są zadowolone? Kruki są bardzo inteligentne, ciekawskie, lubią się bawić, mają poczucie humoru, więc może kiedyś postanowią wylądować gdzieś blisko na łące i nawiążemy bliższą znajomość. To jest takie moje marzenie małej dziewczynki, która chce się kolegować z krukami, ale nigdy nie posunęłabym się do tego, aby jakieś jajko podkraść z gniazda i potem wychowywać pisklaka (tym bardziej że jest to nielegalne – kruki są pod ochroną). Staram się być czujna wobec mojej ludzkiej chęci opiekowania się, czerpania z przyjaźni, odbierania zwierzęcej miłości. Do takiego rodzaju relacji lepiej przystosowane są psy, koty i inne stworzenia udomowione.
W lutym przed chatą spotkałam dwa wilki. Wybierałam się właśnie z moją psicą malamucicą na spacer, w samo południe, i zauważyłam schodzącego ze zbocza „owczarka niemieckiego”. Pomyślałam: „Znowu turyści chodzą mi przed domem i nawet psa nie wezmą na smycz”, zawołałam Miszę. Wtedy pojawił się drugi „owczarek” i nagle dotarło do mnie, że to przecież wilki. Usiadły dość blisko, w odległości około 50 metrów, patrzyły z zainteresowaniem w naszą stronę, my robiłyśmy to samo. Po 10 minutach wstały i majestatycznym krokiem odeszły w kierunku lasu. Pewnie szły w stronę pozostawionej przez siebie ofiary, a my im przeszkodziłyśmy, ale jak się chce, można to też odebrać jak odwiedziny
Jako młoda anarchistka, z zamiłowania speleolożka, marzyłaś, że osiądziesz na Podhalu. I być może by się to spełniło, gdyby nie twój przyjaciel husky. Z psem w Tatry i do jaskiń na terenie parku narodowego iść nie wolno, postanowiłaś szukać bardziej dostępnych dla was gór. Stąd, w skrócie, Beskid Niski zamiast uwielbianego przez ciebie w dzieciństwie Podhala.
W sumie, jak trafiłam w Beskid, też jeszcze byłam dzieckiem, bo trudno mówić o osobie 18-, 19-letniej jako o dorosłej. Wtedy oczywiście tak o sobie myślałam, no i według prawa byłam dorosła. Dzięki czemu dwa lata później mogłam kupić ziemię.
Głównie za pieniądze z mycia szyb na skrzyżowaniach w Berlinie – gdzie wcześniej mieszkałam ze znajomymi w wagonie na Wagenburgu – plus mała pożyczka od mamy. Nie było żadnych kalkulacji na zimno, że na przykład kupię działkę w dolinie, a za 30 lat będzie bardzo droga i wtedy ją sprzedam albo wybuduję hotel. Skrzyknęliśmy się wtedy w więcej osób, z podobnym podejściem, i wzięliśmy udział w licytacji działek. Nie chcieliśmy, żeby te tereny zmieniła działalność człowieka. Decyzja o zakupie wynikała więc z anarchistycznych zapatrywań i chęci ochrony miejsca. No i z mojego marzenia, żeby mieszkać w dziczy, obcować z przyrodą ożywioną i nieożywioną, żyć zgodnie ze swoim dekalogiem, który zakładał, że nic nie może mi być narzucone z zewnątrz. Beskid idealnie się do tego nadawał, bo był dziki, „niemodny”, prawie niezamieszkany; wtedy zresztą jeszcze nie wiedziałam, dlaczego taki właściwie jest, historię Łemkowszczyzny poznałam później. Nie zakładałam też budowy domu, przez wiele, wiele lat rozstawiałam na zakupionej działce namiot, gdzie byłam w stanie żyć i latem, i zimą, przywiązując materiałowy domek do drzew, żeby wiatr go nie zwiał, lub kopiąc tunele w śniegu i mocując namiot czekanami. Do miasta zapuszczałam się tylko, kiedy musiałam. Kontekst Warszawy jako miejsca, w którym mieszkam, gdzie mam drugą obok ziemi w Beskidzie bazę do życia, wrócił dopiero, kiedy na świecie pojawił się mój syn. Okazało się, że urodził się z krzyżowymi alergiami, trudno było go wychowywać bez dostępu na przykład do różnych zamienników mleka.
Moje idealistyczne podejście zderzyło się z rzeczywistością, ale uczucia wobec Beskidu się nie zmieniły. Brak bieżącej wody, elektryczności, srogie zimy: to taka moja Kanada z książek Londona i Curwooda, z wilkami, niedźwiedziami, mnóstwem śniegu, gdzie nie można dojechać pociągiem czy autobusem. Nie wiem, czy to z powodu książek czytanych w dzieciństwie, ale od zawsze był we mnie ewidentnie etos znoju, przekonanie, że trzeba coś przezwyciężyć, bo jak nie jest trudno, to jest głupio. Do tej pory coś takiego we mnie siedzi…
Niedawno ukazał się w „Zwierciadle” artykuł o Beskidzie Niskim, w którym się pojawiasz. Powiedziałaś w nim, że uwielbiasz się na dzikich szlakach zgubić. Bez GPS-u, sama. Mam wrażenie, że większość ludzi właśnie wtedy przestaje się czuć dobrze, bezpiecznie. Wiesz, dlaczego ty się nie boisz?
Może to po prostu kwestia biologii, chemii w organizmie? Dowiedziałam się niedawno, że wytwarzam zbyt duże ilości adrenaliny. Przez chwilę brałam nawet beta-blokery, żeby obniżyć jej poziom. Z całą pewnością mam wysoki próg bólu, co wyszło na jaw, kiedy rodziłam dzieci. Być może jest tu jakiś związek z tym, że na przykład las po zmroku zamiast mnie przerażać, jest dla mnie fascynujący. Usłyszę warknięcie albo ryk w pobliżu, wyostrzam wszystkie zmysły, serce szybciej mi zabije i od razu czuję, że żyję [śmiech]. Dla mnie to jest sposób, żeby uciec od czasów, w których żyjemy. Od wszystkiego tego, co nam ułatwia życie, bo gatunek ludzki jest pod tym względem ewenementem. Dochodzimy do absurdu – praktycznie tylko o to nam chodzi, żeby było coraz łatwiej, coraz wygodniej. I pozbawiamy się przy okazji wszystkich tych dreszczyków emocji, szukając ich potem w serialach na Netfliksie. A ja tego dreszczyka, wyzwań potrzebuję. Choć w kontekście moich doświadczeń sprzed kilku miesięcy – kiedy to po kolejnej wyprawie na Spitsbergen okazało się, że jednak mój organizm ma swoje granice i ujawniły się problemy z tarczycą – mówię o wyzwaniach ostrożniej. W każdym razie stare porzekadło „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” wykreśliłam ze swojego słownika. Zastąpiłam je innym: „Co cię nie zabije od razu, może cię ukatrupić po trochu” [śmiech].
Wiem, że ogromne nakłady energii wkładasz w aktywizm. Walczysz o ochronę beskidzkiej przyrody, współtworzysz różne oddolne inicjatywy.
To jest chyba naturalny bieg spraw – kiedy jesteś związana z jakimś miejscem, dochodzisz do wniosku, że nie jesteś w nim tylko lokatorką, stajesz się za nie odpowiedzialna. Szczególnie jeśli jesteś jedyną ludzką istotą w promieniu kilku kilometrów. Wtedy wyraźnie widzisz, że przyroda nie jest wcale taka wszechmocna, tylko właśnie delikatna, krucha w zderzeniu z partykularnymi interesami ludzi. Widzisz oznakowane drzewa do wycinki. Albo wyjętą łyżką koparki zniszczoną tamę bobrów, które obserwowałaś od dawna, już prawie mówiliście sobie „Cześć”, bo byli twoimi sąsiadami. Nie chcę tu infantylizować, uprawiać jakiegoś bambinizmu [naiwne postrzeganie przyrody – przyp.red.], chcę po prostu powiedzieć, że mam szansę obserwować z bliska dobrze działający system, w który ktoś wtyka granat i wyciąga zawleczkę. Ruch turystyczny bardzo się zwiększył w Beskidzie Niskim, część ludzi, którzy kupują teraz w niezamieszkanych dotąd okolicach ziemię, wkracza na dzikie tereny z arogancją i niewiedzą, ale to nie są największe problemy tych terenów. Są większe, o których nie chcę opowiadać, bo są tak zniuansowane, że każde uogólnienie może być w tym przypadku szkodliwe i tylko zaognić konflikt.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto zbije moje argumenty, nazywając mnie „artystką z Warszawy”, co akurat tu jest dość pejoratywne. Nie wiadomo, o co jej chodzi, bo przecież „my zawsze tutaj polowaliśmy, zawsze tu wycinaliśmy, to się nazywa gospodarka leśna”. Oczywiście można się spierać, gdzie się kończy Puszcza Karpacka, czy te drzewa zostały posadzone po wojnie, ale pewne jest, że chronić trzeba zarówno przyrodę, jak i to, co stanowi ślad skomplikowanej i bolesnej historii tych ziem, której częścią było wysiedlenie ludności łemkowskiej po II wojnie światowej: kapliczki, krzyże z piaskowca, ocalałe piwniczki i fundamenty.
Beskid jest wyjątkowy i unikalny, trzeba zachować tereny chronione, to nie może być wyłącznie eldorado do masowego zasiedlenia i standardowej turystyki, wież widokowych, wiatek i parkingów. Największą atrakcją tych miejsc jest brak atrakcji.
Poznałam ludzi, którym ochrona przyrody i przyszłość Beskidu Niskiego również nie jest obojętna, jakiś czas temu postanowiliśmy oficjalnie się zrzeszyć przy okazji protestu przeciwko asfaltowi planowanemu w naszej okolicy. Chciano pokryć nieutwardzone drogi, dla których przyjeżdżają ludzie z całego świata. Oprócz walorów widokowych oraz tego, że wędrując, można czuć ziemię pod stopą, taka naturalna nawierzchnia zmniejsza ruch zmotoryzowany i chroni faunę, na przykład mieszkające w kałużach kumaki górskie. Asfalt miał w rzeczywistości służyć jako dojazd do hotelu, ale plany próbowano zatwierdzić pod pretekstem udogodnień dla mieszkańców. Tyle że jeśli chodzi o mieszkających w okolicy ludzi, jest nas tu porozsiewanych raptem pięcioro, w ogóle nie jest nam na rękę, żeby niszczyć krajobraz, żeby na tych trasach ginęły rozjeżdżane przez auta zwierzęta, traktujące pobliskie drogi jako swoje szlaki komunikacyjne. Kilka tysięcy ludzi wsparło naszą petycję, asfalt nie powstał, ale spraw do przewalczenia jest dużo więcej. Współpracujemy z różnymi organizacjami pozarządowymi, łączymy siły. Mamy szczęście, bo wspiera nas urzędujący tu od lat leśniczy. Dzięki Beskidowi wydarzyło się w moim życiu wiele wspaniałych rzeczy, choćby to, że napisałam książki, poszerzyłam swoją świadomość przyrodniczą, poznałam nowych przyjaciół – mam więc wobec tego miejsca niepisany dług. Przyzwoicie byłoby go spłacić, dlatego nie mogę sobie nagle odpuścić i przymknąć oko na to, że wokół dzieje się źle.
Śmiesznie, bo znajomi z Warszawy często mówią: „Jedziesz teraz w Beskid? Wreszcie sobie trochę odpoczniesz!”. Tymczasem właściwie każdy mój wyjazd podnosi mi ciśnienie i to bynajmniej nie w ten sposób, który lubię. To nie ta dobra adrenalina, tylko strach, że wszystko, co się tak kocha i co funkcjonuje jeszcze w miarę sprawnie, jest zagrożone i zaraz może się skończyć.
Czy życie w Beskidzie nauczyło cię również czegoś, co przydaje się w twoim życiu miejskim, warszawskim?
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to chyba jednak – trochę wbrew temu, co przed chwilą powiedziałam – luz. Ostatnio byłam z siebie nawet odrobinę dumna, bo potwierdziłam sobie, że nie ma we mnie zakamuflowanej podskórnej presji, że ona nigdzie się we mnie nie czai.
Przez jakiś czas mój syn wahał się, czy w ogóle chce iść na studia, były na ten temat dyskusje, pojawiły się jakieś zewnętrzne naciski, argumenty, że przecież trzeba mieć wykształcenie, taki zdolny chłopak nie może sobie odpuścić po maturze itd. Porozmawiałam w duchu sama ze sobą, zupełnie szczerze, i z radością odkryłam, że dla mnie jako matki ważne jest, że urodziłam człowieka, który wyrósł na dobrą, empatyczną osobę. W ogóle to duże szczęście, że mam dwójkę wrażliwych dzieci. Właśnie takich ludzi potrzeba światu więcej, mam więc luz z ich wyborami. Oczywiście może być on równie dobrze zasługą mojego anarchopunkowego backgroundu, ale mam wrażenie, że beskidzkie doświadczenia odegrały tu jednak swoją rolę.
No a żeby nie było za słodko, dodam, że oczywiście brak presji w żadnym razie nie dotyczy mnie samej. Sobie nie odpuszczam. Trudno mi zwalczyć perfekcjonizm, przez który normą dla mnie było siedzenie po nocach, byleby tylko dotrzymać terminów, do tego branie mnóstwa zleceń na raz, bo głupio mi było odmówić. Jakiś czas temu znów zawiozłam na wystawę mokry obraz, dosychał dosłownie na wernisażu, uznałam, że przecież jak to? Ja w pięć dni nie zdążę namalować? Jakiekolwiek zadanie przed sobą stawiałam, musiałam się z niego wywiązać. Funkcjonowałam tak do niedawna, aż mój organizm powiedział: „Stara, nie wyrabiam, koniec, bardzo fajny ten Spitsbergen, fajne te białe noce polarne, zasuwanie non stop, wachty, sztorm, mgła, ale ja się wyłączam”. To znaczy, żeby być precyzyjną, po tej wyprawie zdążyłam jeszcze pojechać na festiwal do Szczebrzeszyna i wziąć udział w organizowanym w Beskidzie festiwalu punkowym, a także pojechać na spotkanie z czytelnikami do Kalisza, z którego już pojechałam bezpośrednio do szpitala. Jak mnie położyli na oddziale, nie mogłam w to uwierzyć i w pierwszej chwili obraziłam się na siebie. Poczułam, że okropnie się na sobie zawiodłam. Od 10 lat pływałam na tym Spitsbergenie, wielkie rzeczy! Trochę mi zajęło, żeby spojrzeć na sytuację inaczej. To było latem, a ja od tego czasu powolutku uczę się nowych nawyków. Spać, ile trzeba, nawadniać się, ile trzeba, nie zapełniać całkowicie kalendarza, nie lecieć na łeb na szyję w Beskid po nocy, nawet jeśli mam poczucie winy, a nawet wstydu, że mnie tam nie ma, żeby walczyć w słusznej sprawie. Niełatwo mi to przychodzi.
Nie powiedziałaś dotąd nic o graniu w filmach, a jednak sporo ludzi kojarzy cię jako Andżelę z „Wojny polsko-ruskiej”. Wystąpiłaś też przecież w „Chaosie”, debiucie Xawerego Żuławskiego.
Nie powiedziałam, bo z tego doświadczenia wzięłam sobie tyle, ile było fajnego do wzięcia, ale traktowałam je jednak w kategoriach przygody. Przesłuchanie do „Chaosu” to był rok 2001. Myślałam, że to będzie jakaś etiuda studencka, ale na miejscu okazało się, że sprawa jest całkiem poważna. Tak poznałam Xawerego [od lat tworzą z Marią rodzinę – przyp. red.], wystąpiłam też później w jego „Wojnie polsko-ruskiej”, ale nie czułam, żeby granie w filmach to była moja droga, mój świat. Zdecydowanie lepiej czuję się w środowisku związanym z grafiką i książkami. Na uczelni prowadzę Pracownię Animacji Poklatkowej. W jednym i drugim przypadku ma to chyba coś wspólnego z moim wewnętrznym dzieckiem, bo to jest do pewnego stopnia powrót do dzieciństwa. Wierzę, że młodzi czytelnicy są bardzo otwarci, mnie też w dużym stopniu ukształtowały książki, dlatego myślę o tworzeniu literatury dziecięcej i młodzieżowej jak o rodzaju misji. Natomiast jeśli chodzi o animacje, już od dawna nie realizuję ich na komputerze, wszystko robię ręcznie, zajmuję się totalnie analogową oldschoolową animacją poklatkową, co ma w sobie coś z dziecięcej zabawy: rzeźbienie, budowanie małych światów, wytwarzanie miniaturowych przedmiotów. Wykorzystuję do tego rzeczy codziennego użytku: korek od wina jako lampkę, kawałek przykrywki pudełka od sushi jako szybkę. To staram się przekazywać studentom – że wszystko może się w tej pracy przydać.
A punkówą czujesz się w dalszym ciągu? Jak w ogóle nią zostałaś?
Jasne. Jestem punkówką, anarchistką. Nadal, choć może dzisiaj mniej to na co dzień widać. Nie mogłam nie zostać punkówą, skoro wychowałam się na Grochowie, gdzie działał słynny SOS – Szkolny Ośrodek Socjoterapii. Często przechodziłam obok niego z mamą w drodze do Supersamu Grochów. Przechodziłyśmy, a tam stały te wszystkie piękne punki! Dzieci mają swój gust, w dodatku wychowywałam się w domu nastawionym na aspekty wizualne – mama była dekoratorem wnętrz – i niesamowicie pociągała mnie ta punkowa estetyka. Więc kiedy spotkałam odpowiednią ekipę, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Moje długie włosy szybko zmieniły się w irokeza. Zaczęłam śpiewać w punkowych kapelach, nawet udało się mnie, prymusce, doprowadzić do tego, że wyleciałam z liceum plastycznego, to był punkt honoru dla punka [śmiech].
Nie uważasz, że Simona w jakimś sensie też miała punkową duszę?
Może nie w kontekście punk rocka, ale faktycznie był w niej duch anarchii. Mam wrażenie, że lubiła ludzi może nie tyle wnerwiać, co po prostu inspirować do tego, żeby spojrzeli na rzeczy inaczej, rozbijała skostniałe struktury myślenia.
Rety, ciekawe, czy gdybyśmy się spotkały, tobyśmy się dogadały. Bo że zaakceptowałyby książkę, jakoś nie mam wątpliwości. Już przy okazji wspomnianego przez ciebie artykułu o Beskidzie Niskim, opowiadałam, że przed wydaniem „Simony” trafiłam do Krakowa, sprawdzić, jak się drukuje. Szłam ulicą, zagadałam się przez telefon i przypadkowo, nie znając kompletnie drogi, weszłam na podwórko Kossakówki, gdzie wychowała się Simona. Nie chcę się powtarzać, ale ta historia ma ciąg dalszy, bo nie dość, że akurat tego dnia, w tamtym momencie brama do Kossakówki była otwarta, to jeszcze trafiłam na ekipę, która remontowała dom. Poznałam się z panami, opowiedziałam im o tym domu, Simonie, pokazałam wydruk książki. Byli z Ukrainy, zainteresowali się historią rodziny Kossaków, ucieszyli zarazem, bo nie wiedzieli wcześniej, że remontują dom takiej wyjątkowej osoby.
Trochę tak, jakby Simona mnie tam wysłała, pilnując remontu, tak jak robiła to za życia. Wierzę w jakiś rodzaj energii i wydaje mi się, że dostałam tym samym potwierdzenie, że to, jak pokazałam Simonę w książce, jest dla niej okej.
materiały prasowe
Maria Strzelecka malarka, ilustratorka, autorka książek: „Beskid bez kitu”, „Beskid bez kitu. Zima”, „Hajda. Beskid bez kitu”, „Nikifor” i najnowszej „Simony”, a także lmów animowanych. Wykładowczyni warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dzieli życie między Warszawę i Beskid Niski. Zdobywczyni wielu nagród, m.in.: Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego oraz kilkukrotnie nagrody w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY.