Jerzy Gara od 18 lat prowadzi w Kłodzku Ośrodek Rehabilitacji Jeży „Jerzy dla jeży”. I choć powódź zniszczyła i dom, i ośrodek, ludzie nie pozwolili, by tak zakończyła się jego praca. Pomoc płynie z całej Polski.
Jak to się stało, że Jerzy zaczął działać dla jeży?
Jak często w życiu – przez przypadek. 18 lat temu w połowie września, pamiętam, że to była piękna niedziela, żona nagle zawołała mnie do ogrodu, żebym coś zobaczył. Nie bardzo byłem chętny, ale się nie poddawała. Poszedłem i okazało się, że w naszym ogródku koło domu wędrują sobie jeżowa mama i cztery maluchy. Było południe, słońce, ciepło, trochę mnie zastanowiło, dlaczego wyszły, dlaczego się nie boją. Nie dawało mi to spokoju, zacząłem szukać, czytać – i dowiedziałem się, że to pewnie jest późny, jesienny albo drugi miot. Takie maluchy nie mają wielkich szans na przeżycie, trzeba by się nimi zająć. Najpierw wystawialiśmy im jedzenie, potem okazało się, że koty je wyjadają, więc trzeba było zbudować karmnik dla jeży. A potem zrobiło się zimno, przyszedł mróz i doszliśmy do wniosku, że trzeba by te maluchy połapać. Mama już sobie poszła, dzieciaki zostały. Zbudowałem dużą skrzynię, ustawiłem w garażu, w cieple, przetrzymałem je tam do wiosny. Wiosną wypuściłem na wolność i byłem przekonany, że to koniec mojej przygody z jeżami. Ale wszyscy znajomi wiedzieli, że miałem u siebie jeże, zajmowałem się nimi, nauczyłem się trochę o gatunku. Wieść się rozniosła, różni ludzie zaczęli mi przynosić małe jeżyki następnej jesieni – i już nie dało się wybronić. Trzeba było zrobić jeszcze jedną skrzynię, potem przeznaczyłem dla jeży osobne pomieszczenie, w końcu to zalegalizowałem, czyli złożyłem wniosek do Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska o zgodę na utworzenie ośrodka rehabilitacji zwierząt. Tak to się potoczyło i trwa do tej pory.
Jest pan już prawdziwą instytucją w waszym regionie.
Myślę, że tak. Przez te lata dużo się nauczyłem, bo wymagało tego życie. Na początku nie było łatwo, ale sięgałem do różnego rodzaju literatury, w polskiej niewiele znalazłem, korzystałem więc z niemieckiej, szukałem wiadomości zwłaszcza o leczeniu – leki mamy w całej Europie podobne, ale jest kwestia dawek w przypadku jeży, trzeba było zdobyć fachową wiedzę od ludzi, którzy tym się zajmują od lat, często robią też badania naukowe na ten temat – i to się udało. A z czasem zdobyłem spore doświadczenie i z chęcią się nim dzielę.
Ale wsparcie weterynarzy też pan ma?
Tak się zdarzyło, że na mojej ulicy, dosłownie pięć minut od mojego domu i ośrodka powstała lecznica, a w lecznicy pojawiła się nowa pani doktor, młoda i chętna do współpracy i pomocy. I tak zaczęliśmy razem działać przy jeżach, ona się tym zainteresowała, też się uczyła, dowiadywała – i to też już trwa ponad 10 lat, wyszkoliła się w jeżach i potrafi z nimi zrobić praktycznie wszystko. Bez niej nic by mi się nie udało.
Są u was tylko jeże? Podwarszawskie Jeżurkowo, o którym kiedyś pisaliśmy, mimo jeża w nazwie zajmuje się różnymi małymi ssakami.
Jeżurkowo też zaczynało tylko od jeży, tak się poznaliśmy, założyliśmy nawet wspólnie fundację, ale oni mają trochę więcej możliwości, więc mogą przyjmować też inne zwierzęta, ja takich możliwości nie mam, nie mam miejsca, to jedno, a dwa – wolę się wyspecjalizować i robić dobrze jedną rzecz. Może gdybym miał kogoś do pomocy, byłoby inaczej, ale sam nie dałbym rady.
Czytaj także: Szopy, norki, ostronosy, mundżaki – odwiedziliśmy azyle dla dzikich zwierząt
Prowadzi pan też działalność edukacyjną, na stronie ośrodka jest masa wiadomości na temat jeży, chodzi pan do szkół.
Tak, to ważna część mojej pracy, tak jak ją pojmuję, bo myślę, że młodzi ludzie, którym się trochę zaszczepi miłość do zwierząt, do przyrody, będą ją już w sobie nieśli, inaczej będą się w życiu zachowywać, z inną wrażliwością do żywych stworzeń; nie przejdą obojętnie wobec krzywdzonych zwierząt. Byłem nauczycielem, zachęcałem uczniów do obserwacji przyrody i widziałem, że dopóki zwierzak jest obcy, nieznany, to można zrobić z nim cokolwiek albo w ogóle nie zwracać na niego uwagi, a jak się pozna choć trochę ptaka czy jeża, to przestaje być anonimowy i zrobienie mu krzywdy nie jest już prostą sprawą. Poza tym często dzieciaki, które dzięki mnie spotkały się z jeżami, potem same alarmują rodziców, że widziały jeża, który potrzebuje pomocy, dzwonią, dopytują, przywożą jeże, które trzeba leczyć czy wspierać.
Ile przed powodzią było zwierzaków w ośrodku?
Kiedy ewakuowałem jeże, było ich 33.
I tyle mniej więcej zimuje?
Nie, to była połowa września; później, kiedy zaczyna się sezon na jesienne sieroty, jeży przybywa, zimą zwykle jest ponad 60 osobników, a bywa, że i ponad 100.
I pan sam ogarnia to towarzystwo?
Sam. Ekostraż we Wrocławiu ma świetnych wolontariuszy, aż serce rośnie, a u mnie jakoś ich nie ma. Pojawiają się, czasem przez chwilę pomogą, ale żeby ktoś przychodził – nawet nie codziennie, tylko o stałych porach raz czy dwa razy w tygodniu – to nie. Byli, próbowali, ja też poświęciłem trochę czasu, żeby ludzi przyuczyć, ale potem szybko znikali… Myślę, że w tak małym mieście jak nasze jest pod tym względem trudniej. Poza tym do tej pracy trzeba osób przygotowanych, wyszkolonych, a jak ktoś przychodzi raz na jakiś czas, to się nie nauczy, tak się nie da. Do tego ta praca jest ciężka, zwierzę to żywa istota, człowiek jest uwiązany, musi pewne rzeczy robić, karmić, podać lekarstwa, trzeba być na miejscu, czasem jest nawet kłopot z załatwieniem zwykłych codziennych spraw. Ale nie narzekam, to kwestia zorganizowania sobie czasu. Daję radę.
A jak z wyjazdem na wakacje?
A tak, że od 17 lat nie byłem… Mam siostrę pod Warszawą, w Grójcu, ona mnie ciągle zaprasza, mówi: „Przyjedziemy po ciebie, zabierzemy cię do nas” – ale są zwierzaki, jak miałbym je zostawić? Powiem pani, że teraz, po powodzi, mam chyba jedyną okazję, żeby odwiedzić siostrę. Mieszkała w bloku, zdążyli wybudować sobie dom, potem założyli ogród, a ja to wszystko widziałem tylko na zdjęciach.
W nocy pana telefon często dzwoni?
Nie aż tak często, ale w sezonie dzwoni. Nieraz tak się dziwnie składa, że jak zacznie dzwonić, to mam kilka telefonów jednej nocy, a czasem udaje się spokojnie przespać do rana.
Co jest największym problemem, jeśli chodzi o ludzi i jeże: czy to, że nie pilnujemy psów, a te wykopują hibernujące jeże, czy że kosimy trawy – gdzie są największe zagrożenia?
Jeże łażą po ulicach, po drogach i są rozjeżdżane, tak ich ginie najwięcej. Czasem zostają potrącone bokiem koła – wtedy bywa różnie, część da się uratować, ale większość kończy ze złamanym kręgosłupem i trzeba je uśpić. Druga sprawa: jeże zjadają różne rzeczy i się trują. Według badań podobna liczba jeży ginie na drogach i w wyniku zatruć. Jeże, co prawda, mają niesamowite wątroby, świetnie przystosowane do oczyszczania organizmu z trucizn, ale przecież nie z każdą substancją sobie poradzą. Jeże przeniosły się z siedlisk naturalnych do miejsc, gdzie są ludzie, na tereny zurbanizowane, a tu mają mnóstwo rzeczy, które mogą zjeść. To ciekawskie stworzenia, wszystkiego muszą spróbować: trutkę na ślimaki, trutkę na szczury, nawet sztuczne nawozy, nie mówiąc o tym, co ludzie wyrzucają na śmietniki.
Oczywiście psy są zagrożeniem. Nie muszą być wielkie i groźne, wystarczy jamnik czy terier, psy typowo łowne, będą węszyć, rozdrapywać gniazda. Jeśli mieszkają w domu z ogrodem, trzeba zabezpieczyć ogrodzenie, żeby jeże się tam nie dostawały. Jeże to wielkie uparciuchy, w dodatku tak ufają w ochronę z kolców, że nawet jak jakiś został przez psa pogryziony, to potrafi za dzień czy dwa wleźć tam z powrotem i na to nie ma rady.
Ogromnym problemem są pasożyty wewnętrzne. Kiedy jeże żyły sobie w naturze, to przebywały na jakimś terenie rok, dwa, trzy i się przenosiły. Dlaczego to ważne? Jeże wydalają z kałem pasożyty, których jaja dostają się do gleby, a ślimaki, żuki, dżdżownice zakażają się i stają się nosicielami – jeż je zjada i się zaraża. Jeśli jeże zmieniają teren i wchodzą na czysty, przez jakiś czas nic im nie grozi. Ale jak się przeniosły do ludzi, to nawet jeśli zmieniają terytorium, na ich miejsce przychodzą nowe, bo liczba miejsc dostępnych dla jeży jest ograniczona. Masowo więc pojawiają się pasożyty wewnętrzne i to jeże zabija. Trafiają do mnie w takim stanie, że nie da się ich uratować. Mało kto wie, jak wygląda porażenie pasożytami płucnymi, jeż ledwo dyszy, mogę podać tlen i próbować leczyć, ale mocny lek przeciw pasożytom często osłabionego jeża zabija. Oprócz tego są pasożyty jelitowe, nieraz mamy jeża z całym kompletem. Jeśli zostanie wcześnie znaleziony, to ma szansę. Chore jeże pojawiają się w dzień – jeżeli ludzie zdają sobie sprawę z tego, że to nie są prawidłowe zachowania i dzwonią do mnie albo przywożą zwierzaka, to można zadziałać i jest OK, ale jak trafi do nas późno, bo się ukrywa, to potem ciężko go ratować. Ale czasem się udaje.
Można się przyzwyczaić do patrzenia na cierpienie zwierzęcia?
Ciężko. Wiadomo, z czasem człowiek trochę obojętnieje, ale kiedy pierwsze jeże umierały mi na rękach, płakałem, nie będę ukrywał. Postanowiłem wziąć sobie do serca to, co tłumaczą naukowcy: trzeba się cieszyć każdym życiem, które uratowaliśmy, a nie zadręczać myślami o tych, których się uratować nie udało. Trzeba patrzeć do przodu – bo jeszcze tyle jest zwierząt, którym można pomóc. Z jednej strony człowiek obojętnieje, bo musi, inaczej by oszalał, ale z drugiej mam do siebie coraz więcej żalu i pretensji, bo wiem coraz więcej, coraz więcej potrafię, a i tak się nie udaje, wtedy jest strasznie ciężko i smutno. Ale czasem po prostu jest za późno. Kiedy ktoś jest za daleko i nie ma szans, żeby jeża do mnie dowieźć, dzwoni, ja tłumaczę, jak może pomóc. Jeśli się nie uda, ludzie mają do siebie żal. Choć od razu uprzedzam, jak to może się skończyć. Ale próbować przecież musimy.
Ośrodek bardzo ucierpiał w powodzi?
Tak, właściwie ośrodka nie ma mamy. To duży budynek gospodarczy przy moim domu, w nim dwa pomieszczenia – w jednym był szpital dla chorych jeży, w drugim były malutkie jeże czy jeże wyleczone, czekające na wiosnę, na wypuszczenie. Miałem tam cały sprzęt, wyposażenie, klatki, meble. Część wynieśliśmy na strych, ale i tam woda doszła – inkubatory, koncentratory tlenu, wszystko się potopiło. Zerwaliśmy podłogi i suszymy zawzięcie. Koszty będą spore, ale musimy to zrobić przed zimą, żeby nie przemarzło. No i jest jeszcze problem z ogrodem. Tym razem woda była niższa, ale jej energia po zerwaniu zapory w Stroniu Śląskim była nieporównywalnie większa niż przy poprzedniej powodzi, woda przyniosła straszny muł, pokrył wszystko grubą warstwą. Tam, gdzie jest kostka, można go było ściągać łopatą, ale na trawie – a na niej stały jeżowe kojce – był dramat. Udało się z pomocą młodzieży, wojska, wolontariuszy łopatą pozbierać to błoto i wywieźć, z urzędu miasta dostaliśmy koparkę i ciężarówki. Chciałbym to wywapnować porządnie, żeby odkazić, to jeszcze przede mną. W ogrodzie był też drewniany domek gospodarczy, jeże w nim hibernowały, tam też robiłem prelekcje dla młodzieży, dla szkół czy przedszkoli. Woda podniosła go, bo stał na bloczkach betonowych, obróciła o 90 stopni i poniosła, pół domku wylądowało u sąsiadów.
Tej zimy będzie pan mógł przyjmować jeże?
Nie ma najmniejszej szansy. Późną wiosną albo latem dopiero. Najwcześniej w grudniu zaczniemy prace remontowo-budowlane i to też będzie trwało, wszystko trzeba zrobić od nowa, całą instalację elektryczną, podłogi.
Ale nie został pan z tym sam.
Nie. Dla mnie to był szok. Kiedy w sobotę wróciłem od jeży i zobaczyłem, że te straszne deszczowe chmury wiatr wpycha w naszą kotlinę, już wiedziałem, że nas utopi. I tak się stało. Napisałem rozpaczliwy post na Facebooku, gdzie żegnałem się ze swoją jeżową działalnością – i odzew był taki, że nie, nie mogę się pożegnać. Tylu ludzi udzieliło mi wsparcia, i duchowego, i materialnego. Odezwał się pan poseł Łukasz Litewka, spytał, czy może zorganizować zbiórkę. Nie mogłem przecież powiedzieć, że nie. A to, co się potem wydarzyło, przeszło moje najśmielsze oczekiwania: zebrano przeogromną ilość pieniędzy, i to jak szybko – jeszcze woda dobrze nie zeszła, a już wiedziałem, że będę mógł ośrodek odbudować.
Umiemy się w takich sytuacjach zmobilizować.
To było niesamowite. Dostaliśmy pomoc nie tylko finansową, przyjeżdżali ludzie z całej Polski – na przykład pojawiło się dwóch chłopaków z Gdańska, przywieźli sprzęt, ubrania, osuszacz do pomieszczeń i generator prądu, zrobili taki kawał roboty, że to się w głowie nie mieści. Przyjeżdżali ludzie z Warszawy, z Zamościa i oczywiście z okolicy. Było wojsko, chłopaki z Domu Dziecka z Raciborza, z zakładu poprawczego dla młodzieży. W porównaniu z 1997 rokiem teraz dostaliśmy dużo więcej pomocy, człowiek nie jest zostawiony sam sobie…
Internet to siła.
W takich sytuacjach szczególnie się to ceni. Ale też myślę, że wszystkie ośrodki pomagające zwierzakom funkcjonują na co dzień dzięki Internetowi, tu ludzie znajdują informacje, gdzie zwierzaka przywieźć, gdzie szukać pomocy. Tu też zbiera się środki na funkcjonowanie takich miejsc. Wielka sprawa.
Raz tylko przy zbiórce na wasz ośrodek trafiłam na nieprzychylny komentarz – ktoś napisał, że ludzie są ważniejsi, nie jeże.
Lata temu takie wpisy były na porządku dziennym. Wypominali, że ratujemy zwierzaki, zamiast pomagać ludziom. Ostatnio widzę, że takie podejście znikło. Myślę, że zmienia się nasz stosunek do przyrody, do zwierząt. Sam coraz częściej odbieram telefony, że gdzieś jest ranny ptak, nietoperz czy sarna. Oczywiście nie mogę pomóc, ale mam telefony do najbliższych ośrodków i zawsze podaję. Coraz więcej ludzi zwraca uwagę na cierpienie zwierząt.
Chyba zaczynamy zdawać sobie sprawę, że wiele z tych sytuacji jest wynikiem naszej działalności.
Tak, to na pewno.
Udało się ewakuować wszystkie jeże?
Wywieźliśmy 30 z 33 jeży, trzy przeżyły na strychu. Przetrwałem powódź u sąsiadów, następnego dnia rano poszedłem do siebie, otworzyłem drzwi do jeżowego ośrodka – a na schodach na stryszek siedział młody jeż i patrzył na mnie. Zabezpieczyłem go, wieczorem przyjechała pani, która ma doświadczenie w zajmowaniu się jeżami, i zabrała biedaka do siebie. Potem znalazłem jeszcze dwa, rodzeństwo, też ktoś je wziął.
Pana dom też ucierpiał?
Tak, mieszkam na parterze, wody było po sufit. Na razie nie da się zrobić remontu, teraz intensywnie suszymy – w mieszkaniu wylewamy jakieś 120 litrów na dobę z osuszaczy, u jeży trochę mniej, bo to tylko dwa pomieszczenia, ale ciągle w ścianach jest dużo wody. Ciężko, ale też jest nadzieja, że sobie poradzimy. Nie ma co płakać, trzeba teraz myśleć o tym, że jak się odbuduje, to będzie lepiej, niż było. I tyle.