Zwykle mówimy o lęku separacyjnym w kontekście oddzielenia od domu lub osób, do których ktoś jest przywiązany, a przecież we współczesnym świecie żadne oddzielenie nie jest tak wyraźne jak nasza utrata kontaktu ze światem przyrody. Codziennie widzimy drzewa, ale nie pamiętamy już, czym jest puszcza. Co się dzieje z człowiekiem, który traci swoją dzikość?
Moja prababcia Franciszka była zielarką, do dziś w rodzinie opowiada się o tym, jak uratowała urodzonego przedwcześnie wujka, któremu medycyna nie dawała zbyt dużych szans na przeżycie. Nikt już jednak nie pamięta, jakich ziół używała. Zmarła, kiedy miałam trzy lata. Babcia czasami opowiadała o zbieranych przez Frankę ziołach i porach, w których należało to robić, ale mało kto słuchał. W efekcie moja mama o naturalnym lecznictwie wie niewiele, a ja zupełnie nic. W ciągu trzech pokoleń straciłyśmy całą wiedzę gromadzoną dziesiątki lat i przekazywaną sobie przez nasze przodkinie. To, co wiem o roślinach, zawdzięczam własnej ciekawości, książkom, Internetowi i rozmowom z ekspertami. Kiedy opowiadam tę rodzinną historię botanikowi i profesorowi nauk biologicznych Łukaszowi Łuczajowi, nie jest zdziwiony.
Czytaj więcej: Łukasz Łuczaj namawia do zakładania dzikich ogrodów
– Dwudziesty wiek był czasem niesamowitego rozwoju medycyny, fascynacji techniką, cywilizacją, tym, co nowoczesne, odrzucano więc wiedzę tradycyjną, ludową jako zabobony, coś niepraktycznego, nienaukowego. Po co wstawać o świcie i gnać na łąkę po jakieś ziele, skoro w każdym kiosku można kupić tabletkę? Pamiętam opowieści rodziców o tym, jak w domu dziadków, gdzie mieszkaliśmy, rozwalono kuchnię opalaną drewnem jako przeżytek, a teraz znów montujemy kominki, bo w czasach kryzysu energetycznego okazuje się, że to jedyne pewne źródło ciepła. Przesyceni chemią i sztucznymi substancjami wracamy też do naturalnych sposobów leczenia. Problem polega na tym, że większość ludzi nic o nich nie wie, wszystkiego musimy uczyć się od początku. Do utraty tej wielopokoleniowej wiedzy przyczyniło się także odejście od dawnego rolnictwa, przez co przestaliśmy mieć stały kontakt z przyrodą. Dawniej młody człowiek z rówieśnikami wypasał bydło, a siedząc na pastwisku, poznawał rośliny, uczył się od innych dzieciaków nazw różnych dziwnych kwiatów, przegryzał to i owo dla zabicia czasu. Kiedy święcono zioła w kościołach, wszyscy szli na łąkę i nie mieli wątpliwości, jakie rośliny należy zbierać. W tej chwili ludzie nie mają ani czasu, ani pretekstu, by się kontaktować z przyrodą. Tak zwani boomersi to ostatnia generacja, która miała intymny, swojski związek z ziemią i wodą, wielu dzisiejszych 40-latków zetknęło się jeszcze z życiem na wsi albo z lasem na granicy terenów podmiejskich, ponieważ mieszkali tam ich dziadkowie lub inni krewni, natomiast dzisiejszej młodzieży takie związki rodzinne i kulturowe wydają się coraz bardziej obce. Nasz kontakt z naturą staje się coraz rzadszy i uboższy, ponieważ nasze środowiska też mocno się zmieniły. Oczywiście las jest nadal lasem, może nawet chronimy go bardziej niż kiedyś, ale na pozostałych terenach różnorodność zmalała, więc współcześni ludzie po prostu nie mają już styczności z wieloma gatunkami – mówi.
Ten problem zauważa coraz więcej specjalistów, nie tylko tych, zajmujących się propagowaniem wiedzy o przyrodzie. Jedną z nich jest lekarka, ekoterapeutka i przewodniczka kąpieli leśnych dr Katarzyna Simonienko. Jak pisze w niedawno wydanej książce „Ekopsychiatria”: „Z roku na rok zmniejszają się obszary terenów zalesionych, wymierają masowo gatunki zwierząt, roślin i grzybów, zanikają obszary dzikie, a rozszerzają się aglomeracje miejskie. Coś, co było normą dla naszych rodziców, staje się nieosiągalne lub wyjątkowe dla naszych dzieci”. Jeden z kolegów psychiatrów, zapalony ogrodnik, powiedział jej: „Wiesz, dlaczego ogrody kojarzą mi się tak dobrze? Z dzieciństwa pamiętam zapach ziemi i każdego rozgniatanego robaka. Pamiętam mnóstwo gatunków ptaków z terenów za domem, mieszkających w starodrzewie. I chcę, żeby mój syn nie stracił możliwości doświadczenia tego samego”. Niestety, kolejne pokolenia już to tracą. „Coraz rzadziej odczuwają na własnej skórze, czym jest dzikość i frajda płynąca z kontaktu z nią, coraz częściej mają kontakt ze środowiskiem zanieczyszczonym i nieprzyjemnym. Staje się to pewnego rodzaju normą” – czytamy w książce.
Czytaj także: Kąpiele leśne – na czym polega japońska technika shinrin-yoku?
10 lat temu Richard Louv, dziennikarz i autor książek na temat związków między rodziną, przyrodą a społeczeństwem, jako pierwszy stworzył termin „zespół deficytu natury” i alarmował, że dotyczy on ludzi niemal w każdym zakątku świata. Termin ten nie ma nic wspólnego z diagnozą medyczną, ale doskonale pokazuje cenę, jaką ludzkość płaci za odwrócenie się od przyrody. A według Louva jest nią m.in.: osłabienie zmysłów, niedobór uwagi, częstsze występowanie chorób fizycznych i psychicznych.
„Niedobór natury może zmieniać sposób zachowania ludzi w miastach, a także sposób planowania miast, gdyż długoterminowe badania wykazują związek między całkowitym brakiem lub niedostępnością parków i otwartych przestrzeni a wysoką przestępczością, depresją i innymi miejskimi przypadłościami” – ostrzega Louv w książce „Ostatnie dziecko lasu”.
Doktor Sławomir Murawiec, psychiatra, współautor m.in. „Ornitologii terapeutycznej” i „Ekopsychiatrii”, zapytany, co tracimy, odcinając się od przyrody, odpowiada, że tego, niestety, jeszcze nie wiemy. I przywołuje zaczerpniętą od Gabora Maté historię o dwóch rybach, które spotykają starszego przedstawiciela swego gatunku, ten zaś wita je wesoło i pyta, jak tam woda. Dwie młode ryby zdziwione, płyną przez chwilę w milczeniu, po czym jedna patrzy na drugą i mówi: „A co to takiego woda?”. To w gruncie rzeczy opowieść o tym, że najbardziej oczywiste, wszechobecne i ważne realia są często tymi, które najtrudniej dostrzec i omówić.
Badacze Peter Kahn i Batya Friedman nazwali to zjawisko pokoleniową amnezją środowiskową. Podczas badań postanowili sprawdzić, czy dzieci, które ogólnie rozumiały ideę zanieczyszczenia powietrza, wody i zaśmiecenia, zdawały sobie sprawę z tego, że bezpośrednio mają styczność z tymi zjawiskami w swoim miejscu zamieszkania — bardzo zanieczyszczonym mieście Houston w USA. Okazało się, że tylko jedna trzecia dzieci zdawała sobie sprawę, że powyższe problemy dotykają ich bezpośrednio. Badacze doszli do wniosku, że stało się tak, ponieważ zabrakło skali porównawczej. Jeśli jedyne doświadczenia badanych dotyczyły wyłącznie środowiska wysoko zanieczyszczonego, w którym żyli, to zanieczyszczenia te były dla nich normą, a nie czymś, co świadczyło o pogorszeniu jakości otoczenia.
Dlatego Dorota Sumińska, lekarka weterynarii i publicystka, nie ma złudzeń, do czego prowadzi nas oderwanie od świata natury. – Zrywając kontakt z przyrodą, tracimy nadzieję na przyszłość, bo niszcząc ją, niszczymy tak naprawdę własne środowisko i za moment znajdziemy się w okolicznościach, w których po prostu nie będzie się dało żyć. Przeczytałam gdzieś, że współczesna ludzkość przypomina grupę wycieczkową na bardzo luksusowym statku, na którym jest wszystko, dostatek jedzenia, picia i moc atrakcji. Wszyscy cudownie się bawią, cieszą, tylko nie wiedzą, że rzeka, którą płyną, nazywa się Niagara. Moim zdaniem to doskonale obrazuje naszą sytuację – mówi.
Być może taka postawa wynika z tego, co dostrzega Łukasz Łuczaj: – Odrywając się od świata przyrody, straciliśmy poczucie, że jesteśmy u siebie, że otaczają nas istoty, które są nam bliskie, znamy ich nazwy, historię. Współcześni ludzie żyją otoczeni jakimś przypadkowym zbiorem organizmów, o których nic nie wiedzą. Nawet kiedy jedziemy gdzieś na wakacje i jesteśmy ciekawi nowego miejsca – nie potrafimy wejść w nie głębiej. A im mniej znamy i rozpoznajemy, tym mniej troszczymy się o otaczający nas świat.
Ilustracja Joanna Gwis
Agnieszka Żelazko, dziennikarka, fotografka, autorka książek kulinarnych i cyklu przewodników „Mazursko”, większość życia spędziła w mieście. – Nie miałam nawet babci na wsi. W dzieciństwie rodzice oczywiście zabierali mnie na spacery po lasach i polach, ale kiedy mama zachwycała się kolorami liści czy zbożem tańczącym na wietrze, ja nie widziałam w tym nic niezwykłego, a czasem wręcz nie rozumiałam jej zachwytów – przyroda wydawała mi się po prostu czymś normalnym, oczywistym. A później nie bardzo miałam czas o tym myśleć. Przenosiłam się z jednego miasta do drugiego, studia, praca, kolejne superważne projekty. Dopiero pomiędzy trzydziestką a czterdziestką poczułam się zmęczona tym tempem życia, miasto zaczęło mnie przytłaczać, miałam dość spalin, korków, korporacji i zamknięcia w bloku. I wtedy w firmie, w której wówczas pracowałam, zorganizowano akcję sadzenia lasu we współpracy z mazurskimi leśnikami. Ci ludzie byli kompletnie z innej bajki, ale szybko się zaprzyjaźniliśmy. I to był właśnie początek mojej mazurskiej drogi. Wcześniej oczywiście odwiedzałam ten region, ale bywałam głównie w większych miejscowościach. Jak wielu ludzi potrzebowałam po prostu przewodnika, kogoś, kto mnie poprowadzi, wyjaśni, opowie, wtajemniczy. Razem z leśnikami zaczęłam poznawać odludne, leśne zakątki, szlaki rowerowe, ścieżki edukacyjne, których nie opisano w żadnym przewodniku. Okazało się, że są one dobrze oznaczone, że las jest podzielony na różne sektory, które wyznaczają słupki oznaczone numerami, nie muszę więc bać się, że się zgubię i nie będę wiedziała, jak wyjść. Znajoma, mocno zanurzona w świecie przyrody, powiedziała mi, że kiedy podczas leśnych spacerów czasem odczuwa niepokój, szuka drzewa z wystającymi nad ziemię korzeniami, siada pod nimi w zagłębieniu w ziemi i w takiej kryjówce od razu czuje się bezpiecznie, dzięki czemu znów zaczyna realnie, a nie emocjonalnie oceniać sytuację – opowiada.
Wędrując z ludźmi z Mazur, poza sposobami na poruszanie się i przetrwanie w lesie, Agnieszka odkryła również dzikie plaże nad jeziorami, o których wiedzą tylko miejscowi. I to właśnie na jednej z takich plaż doszło do sytuacji zwrotnej, która kompletnie zmieniła jej patrzenie na życie. Była ciepła noc, siedzieli przy ognisku otoczeni lasem, daleko od jakichkolwiek zabudowań i nagle na rowerze przyjechał pan, mieszkaniec okolicznej wsi, przywitał się z nimi, wszedł do wody, popływał w świetle księżyca, ochłodził się, wsiadł na rower i wrócił do domu. – Pierwszy raz zobaczyłam, jak wygląda człowiek naprawdę zespolony z naturą, który jest u siebie, nie boi się nocą jechać przez las, wejść do wody, doskonale zna drogę i znajdzie ją nawet w ciemnościach, ma swoją plażę i pewnie milion takich swoich miejsc. Jedzie do nich rowerem, kiedy czuje taką potrzebę, wraca do domu i jest szczęśliwy. Dla mnie to było coś niesamowitego, a dla niego dzień jak co dzień – wspomina. Zadziwienie jest obustronne, bo kiedy Agnieszka osiadła na Mazurach i zaczęła organizować tam leśne uczty, miejscowi nie mogli pojąć, jakim cudem znajduje ludzi, którzy potrafią przejechać 600 kilometrów, by zjeść w lesie wędzonego węgorza, dziczyznę, posmakować świerkowej oliwy czy sosnowego cukru pudru. Dla nich zarówno te smaki, jak i posiłki w plenerze były czymś naturalnym, niewartym fatygi. – Ale w mieście, choć mamy mnóstwo przeróżnych restauracji, nikt na co dzień wędzonego węgorza nie jada. W sklepach jest makrela, i tyle. Dziczyznę też przyrządza się raczej rzadko, bo brakuje nam doświadczenia, zwyczajnie nie wiemy, jak to robić, by wyszło smacznie. Nawet gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi o tym, że wystarczy zalać igiełki świerku oliwą, by mieć genialną oliwę świerkową, albo zemleć w młynku cukier i igły sosny, by uzyskać aromatyczny cukier puder, i tak bym tego pewnie nie zrobiła, bo żeby zdobyć te produkty, musiałabym się wybrać za miasto, do lasu. Nie miałam też pojęcia, gdzie rośnie wiązówka błotna, nazywana polską wanilią, którą teraz dodaję do sernika, koktajli, lemoniad. Oczywiście zawsze mogłam urządzić sobie piknik z przyjaciółmi w miejskim parku, ale Pole Mokotowskie to jednak nie to samo, co dzika natura, za którą wielu z nas tęskni. W mieście nawet niebo wygląda zupełnie inaczej, bo zanieczyszczenie światłem tłumi blask gwiazd. Dlatego kiedy wychodzę z mojego mazurskiego domku po zmierzchu, stoję z zadartą do góry głową jak oniemiała. Przez całe swoje dotychczasowe życie nie widziałam tylu gwiazd, ile tu można zobaczyć w ciągu jednej nocy. Myślę jednak, że gdybym nie miała ogrodzonej działki, bałabym się siedzieć w tych ciemnościach sama w środku lasu – przyznaje.
Strach przed przyrodą stał się zjawiskiem powszechnym i jest nam wpajany od dziecka. Zdaniem doktora Murawca to atawizm wzmacniany współcześnie medialnymi przekazami. – Przyroda zawsze wzbudzała w ludziach respekt, była źródłem lęku przed nieznanym. To nie jest tak, że nasi przodkowie kochali stepy i lasy, czuli się w nich swobodnie. Te wszystkie legendy o strzygach, boginkach i trollach żyjących w leśnych gęstwinach to tak naprawdę opowieści o strachu. Stare kapliczki budowane w lasach nie wzięły się znikąd. Powstały z potrzeby oswajania tego miejsca i zapobiegania domniemanym złym siłom. Ten lęk jest zatem częścią naszego naturalnego wyposażenia. Nie bez kozery do terapeutycznych zajęć leśnych wybiera się lasy otwarte, wysokie, przejrzyste, bez podszycia, które dają poczucie bezpieczeństwa i kontroli. Przebywając często w przyrodzie, małymi krokami można jednak oswajać lęki i warto to robić. Pierwotne rytuały wtajemniczenia chłopców polegały właśnie na tym, żeby wejść do lasu i przeżyć w nim samotnie kilka dni. Poza zdobywaniem niezbędnego do przetrwania doświadczenia miało to aspekt uczący samokontroli, samodyscypliny, radzenia sobie z lękiem i regulowania emocji. Wszystko to jest nam bardzo potrzebne w obecnych czasach – mówi.
Nie tak łatwo się jednak przełamać. Łukasz Łuczaj napisał książkę o uprawianiu seksu w naturze, ale ma świadomość, że ludzie nawet w pełni ubrani mają opór, by położyć się na łące czy leśnym runie. Boimy się usiąść wprost na ziemi czy przejść po nieznanym terenie boso. – Ten strach przed przyrodą jest wielopoziomowy. Kryje się pod nim lęk przed brudem, przed chorobami, ale największym problemem jest strach przed owadami i różnymi drobnymi istotami. Obserwuję go nawet u tych, którzy są za tym, by dbać o lasy, chronić przyrodę i dzikie zwierzęta, ale kiedy pojawiają się owady, to najchętniej by je czymś zatruli, a przecież to nie jest bez znaczenia dla środowiska przyrodniczego – dodaje. Według Doroty Sumińskiej te lęki są konsekwencją braku odpowiedniej edukacji przyrodniczej. – Ludzie wiedzą, że w Afryce są słoń, lew i żyrafa, natomiast jeżeli zapytać o rodzime gatunki, to okazuje się, że nie mają o nich pojęcia. Wiedza o otaczającej nas przyrodzie jest znikoma – kwituje.
Czytaj więcej: Seks w wielkim lesie – miękkość ściółki, zapach drzew, pnie rozgrzane słońcem. Wywiad z botanikiem Łukaszem Łuczajem
Internetowe serwisy każdego dnia karmią nas rewelacjami ze świata przyrody, ale choć takie wiadomości wywołują w nas zdziwienie i zaciekawienie, to nie zastąpią bezpośredniego kontaktu z naturą. Wiemy, że kruki uwielbiają się bawić, słonie przeżywają żałobę, a analiza śpiewu ptaków i humbaków dowodzi, że kierują się one takimi samymi zasadami kompozycji jak ludzcy muzycy. Jednocześnie wierzymy, że w lesie, niczym Czerwony Kapturek, możemy być zjedzeni przez wilka, który tylko czyha na nasze życie. W efekcie kiedy w otoczonym lasami i górami niewielkim miasteczku w Beskidzie Niskim, jednym z najdzikszych rejonów naszego kraju, wypatrzono nad rzeką obgryzającego kość samotnego wilka, o „wydarzeniu” tym donosiły ogólnopolskie media, a w artykułach sugerowano, że zwierzę zagraża dzieciom z miejscowej szkoły i należałoby go czym prędzej odstrzelić.
– Ręce mi opadają, kiedy tego słucham. Idąc tym tropem myślenia, wypadałoby zlikwidować każdego, kto posiada samochód lub prawo jazdy. Ryzyko, że zginiemy w wypadku drogowym jest tysiąckrotnie większe niż to, że w lesie zabije nas dzikie zwierzę. Wilki panicznie boją się ludzi. W Europie nie ma żadnego odnotowanego przypadku ataku wilka na człowieka! Mój dziadek był specjalistą od tych zwierząt, całe życie badał ich zwyczaje i zachowania, dlatego wiem doskonale, że nie istnieją dowody na jakąkolwiek agresję wilków wobec ludzi. Zdarzało się, że napadały na jeźdźców czy zaprzęgi, ale polowały wtedy na konie, nie na człowieka. Przypadki, kiedy to rzekomo wilk atakował, zawsze wyjaśniano i okazywało się, że były to hybrydy, czyli krzyżówki psa i wilka, których tworzenie jest zakazane, albo wilki zniewolone przez człowieka, które uciekły do lasu i już się nie bały ludzi, czyli za każdym razem te incydenty wynikały z ludzkiej ingerencji. To straszenie wilkami nigdy nie było jednak bezinteresowne, ktoś ma w tym swój cel. A kiedy się ludzi odpowiednio przestraszy, pojawiające się co jakiś czas apele o odstrzał wilków trafią później na podatny grunt. Nic lepiej niż lęk nie tłumi racjonalnego myślenia, logicznej oceny sytuacji, wiary w wypowiedzi autorytetów – denerwuje się Dorota Sumińska. I dodaje, że nie byłoby takich sytuacji, gdybyśmy od dziecka byli rzetelnie edukowani, nie tylko w salach szkolnych, ale przede wszystkim w przyrodzie. – Marta Sawicka w książce „Oko tygrysa” pisze o ludziach żyjących na terenach zamieszkanych przez tygrysy bengalskie, które są na wyginięciu. Mimo że tygrysów jest już garstka, wciąż zdarza się, że mężczyźni zapuszczający się w namorzynowe lasy w poszukiwaniu pożywienia, nigdy z nich nie wracają. Kiedy jednak zapytano tak zwane tygrysie wdowy, czy mają żal do tych zwierząt za zabicie ich partnerów, wszystkie odpowiadały: „Nie, przecież to mój mąż wszedł do domu tygrysa”. A mowa o kobietach, które bardzo często nie potrafią pisać i czytać, nigdy nie chodziły do szkoły, ale edukację dał im las. Ich religia zresztą też jest mocno animistyczna. W hinduizmie jest na przykład bogini, która chroni las, uczy ludzi, że jeśli chcą zabrać coś z lasu, trzeba mu za to coś dać. I oni bardzo tego przestrzegają, dbają, żeby nie zabrać za dużo. A jeśli ktoś jest zbyt zachłanny, nikogo nie dziwi, że przyroda musiała go ukarać. U nas w ogóle nie ma takiej świadomości, nie uczy się ponadgatunkowej dobroci, honoru, przyzwoitości. Ludzie nie wiedzą, jak obchodzić się ze światem przyrody, jak trzeba żyć, by dać żyć innym. O tym się w ogóle nie mówi.
A z niemówienia, oderwania i braku obycia rodzą się przeróżne lęki. – Jeśli człowiek od dziecka ma kontakt z naturalnym środowiskiem, wie, że kiedy podniesie kamień, patyk czy szyszkę, może na nich znaleźć jakieś robaki. W ten sposób uczy się tych obiektów. Mrówki, komary czy osy mogą go irytować, ale nie będą budziły w nim strachu. Jeżeli jednak nie ma takiej spontanicznej, naturalnej wiedzy, zaczynamy przyswajać wiedzę zasłyszaną, która przede wszystkim jest wiedzą grożącą, bo jak nie wilki, to kleszcze – zauważa doktor Murawiec. – W jej myśl wysiłek dzieci ma być uregulowany, najlepiej na zajęciach sportowych, a poza tym to nie biegaj, nie ruszaj, nie dotykaj, nie wchodź w błoto, nie chodź po deszczu, bo się przeziębisz. W ten sposób w zasadzie cały świat jest budowany jako zagrażający, nawet zwykły komar może urosnąć do rangi potwora.
Siedzenie w domu albo w samochodowym fotelu faktycznie eliminuje niektóre zagrożenia, ale zarazem zwiększa inne, jak zagrożenie dla zdrowia psychicznego, ryzyko wystąpienia zaburzeń w pojmowaniu i percepcji życia w społeczeństwie, ryzyko mniejszej pewności siebie, utracenia zdolności rozpoznawania prawdziwego niebezpieczeństwa, ale też i piękna. „Gdzie leży więc większe niebezpieczeństwo? Czy na dworze, w lesie, na polach? A może na tapczanie przed telewizorem?” – zastanawiał się Louv. Apelował, by pamiętać, że życie pod kloszem także ma swoje konsekwencje. Należy do nich m.in. przekonanie, że świat jest niebezpieczny. A to na zawsze naznacza nasze zachowanie, może wręcz zmienić samą strukturę mózgu.
W miarę jak zmniejsza się powierzchnia dziewiczych przestrzeni, rośnie liczba zakazów na tych obszarach, które jeszcze ocalały. Nieliczne enklawy dzikiej przyrody pozostawione przez planistów są tylko do oglądania z zewnątrz, a nie dotykania. Oczywiście współistnienie zagrożonych gatunków roślin i zwierząt z ludźmi wymaga ostrożnego postępowania, jednak niewłaściwe planowanie przestrzenne, ograniczające dostęp do przyrody, czyni tej przyrodzie znacznie większe szkody. Bo skąd weźmiemy jej przyszłych obrońców i sprzymierzeńców? I skąd mamy wiedzieć, jaka ta przyroda tak naprawdę jest? Można się zachwycać zielenią pokrzywy, ale trzeba jej dotknąć, by wiedzieć, że parzy. Bez tego nasze doświadczenie jest niepełne, w efekcie w kontakcie z przyrodą balansujemy na dwóch skrajnych biegunach: albo się jej boimy, albo popadamy w bezbrzeżny zachwyt i idealizowanie. Montowane w parkach narodowych, czyli teoretycznie najbardziej dzikich i dziewiczych obszarach, schody i barierki, tabliczki ostrzegające przed niebezpieczeństwami, kamery, wiaty wypoczynkowe, wieże widokowe, a nawet meleksy – dają nam poczucie, że obszary te podlegają zasadom cywilizacji. W pokoleniu Matrixa usunięto większość tajemniczej nieprzewidywalności przyrody. W miarę jak zarządy parków starają się uczynić je coraz bardziej bezpiecznymi i przystępnymi dla odwiedzających, one same w coraz większym stopniu zaczynają przypominać Disneyland, a nie dziką puszczę. To sprawia, że zaczynamy infantylizować przyrodę i kiedy na szlaku pojawia się niedźwiedź, zamiast czym prędzej się oddalić, robimy sobie zdjęcie z „misiem”. Taka wyidealizowana bliskość może i łagodzi nasze poczucie samotności jako gatunku, zauważał Louv, ale z drugiej strony zapominamy o tym, że natura nie jest tak łagodna i przytulna, jak nam się wydaje. Urzeczeni jej pięknem uciekamy z miast, przeprowadzamy się w odludne miejsca, a potem dostajemy szokującą lekcję pokory.
– Kiedy kupiłam działkę na Mazurach, narzekałam na wszędobylskie ogromne mrówki, a miejscowi znajomi mówili: „Ciesz się, to znak, że jest dobra gleba”. Z kolei zimą, przyzwyczajona do odśnieżonych chodników w mieście, nie pomyślałam o tym, że w lesie mogę być odcięta od świata nawet przez kilka dni. Innym razem wracałam z trzytygodniowego urlopu i okazało się, że podczas mojej nieobecności nastąpiła tak wielka ekspansja traw i nawłoci, że nie sposób wjechać na działkę. A do tego trzeba dodać jeszcze osy i szerszenie budujące gniazda pod dachem, myszy biegające jesienią po domu, kuny co jakiś czas przegryzające kable w samochodzie oraz strzyżaki sarnie, zwane latającymi kleszczami, wplątujące się we włosy i włażące pod ubranie. Nagle pojawia się milion tematów, które otwierają ci klapki w głowie. Zaczynasz rozumieć, że dom na wsi bez kota oznacza towarzystwo myszy, że zawsze musisz mieć jakiś zapas jedzenia i alternatywne źródło prądu. Ale przede wszystkim dociera do ciebie, że to nie ty tu rządzisz, z naturą nie wygrasz, musisz się jej podporządkować, szanować jej reguły. To wielka lekcja pokory – mówi Agnieszka.
Zdaniem doktora Murawca ta lekcja jest nam teraz bardzo potrzebna. – Przyrody nie trzeba się bać, ale też nie należy jej idealizować. Musimy znów odnaleźć swoje miejsce w świecie, zrozumieć, że nie jesteśmy poza nim ani ponad nim, tylko jego częścią. Sztuczne warunki, które stwarzamy sobie w miastach, są kompletnie niezgodne z naturalnym cyklem przyrody. Odrywając się od niej, tracimy fundamentalną wiedzę o regułach rządzących światem, o tym, jak naprawdę wygląda życie. Ale natura nam to co jakiś czas przypomina przy pomocy pandemii, huraganu, powodzi czy innych klęsk żywiołowych. Mówi: „Stworzyliście sobie sztuczną bańkę, ale świat nie działa według waszych zasad. Możecie sobie oświetlać ulice, budować autostrady, lotniska i drapacze chmur, ale podlegacie tym samym regułom, co inne istoty”. Ludzie, którzy wracają na łono natury, na nowo uczą się tych zasad. Przyroda pokazuje im życie takie, jakie naprawdę jest.