Tyle lat już mówię i piszę o niedoli zwierząt, pewnie ze 30 lat gadam o tym potwornym, straszliwym cierpieniu i tak niewiele się zmienia… Została we mnie tylko kropla nadziei – mówi Dorota Sumińska. Z tej kropli wyrosła jej książka „Dość...”, przejmujący manifest w obronie zwierząt. Rozmowę z lekarką weterynarii przypominamy w Światowym Dniu Zwierząt.
Napisała pani: „Jestem suką. Psem w ludzkiej skórze. Kozą, kurą, gęsią i owcą. Jestem świnią, ale nawet o tym nie wiem. […] Każdy, kto godził się na moją mękę, by zjeść kawałek mojego skatowanego ciała, będzie kiedyś musiał przeżyć moje życie. Życie każdej mojej siostry i brata”. To powstało tutaj, w tej sielance? Sosny, piękny ogród, psy machają ogonami, koty mruczą, za płotem Puszcza Kampinoska…
Tak.
Przeprowadzka na wieś była wyborem czy koniecznością?
To było zrealizowane marzenie – marzenie, by nie mieszkać w mieście. Nie jestem „mrówką” dobrą do mrowiska, choć miałam w szkole takie właśnie przezwisko – Mrówka. Mieszkałam w 12-piętrowym, ogromnym bloku z kilkuset mieszkaniami. Nasze było na parterze i kiedy sobie myślałam, ile mam nad głową, to brała mnie chęć ucieczki.
Zwierzęta też pewnie głosowały za i były argumentem za wyprowadzką.
Całe życie są dla mnie jednym wielkim argumentem. Są nieodłączną częścią mojego życia. Oczywiście, mieszkając w mieście, w 45-metrowym mieszkaniu, miałam mniej zwierząt. Tylko pięć psów i pięć kotów, choć miałam więcej siły, bo byłam dużo młodsza. Myślę, że wspólnie, razem ze zwierzętami, marzyłam o tej przeprowadzce. Od zawsze było jasne, że one są częścią mojego życia, a ja jestem częścią ich życia.
Tylko częścią.
Oczywiście. Zwierzęta żyją albo lepiej powiedzieć – powinny żyć, przede wszystkim dla siebie, nie dla człowieka.
Ilu dzisiaj ma pani współlokatorów? Choć tak naprawdę to może pani jest współlokatorką.
No pewnie! Ich, czyli zwierząt, jest więcej, dlatego razem z mężem mieszkamy raczej u nich, nie one u nas. „Stan liczbowy” dzisiaj bardzo nam maleje: starzeję się, a biorę zwierzęta wymagające specjalnej troski – schorowane, bardzo stare. Jest sześć psów – poza jednym młodym, który przyszedł do nas sam, wszystkie są staruszkami i postanowiłam, że ze względu na moje siły, jak odejdą, kiedy pojawi się wakat, to nie będę brała kolejnych. Mam z tym problem, dużo wyrzutów sumienia, ale nie mogę inaczej, jest mi coraz ciężej to wszystko ogarniać. Koty są mniej absorbujące, bywa ich 15.
Spore stadko.
Tak. Nie można ich zostawiać ani na chwilę samych – jest ich za dużo, są zbyt różne, mają potrzeby, których nie mogłyby realizować, gdyby nikogo nie było w domu. Dzień jest podporządkowany ich obecności. Musimy wymieniać się z mężem zajęciami.
Jak łączy pani te obowiązki i podróże? Bo podróżuje pani dużo: Borneo, Sri Lanka, Amazonia…
Wyjazdy to takie przerywniki w życiu, kiedy mogę naprawdę odpocząć. Więc urywam te dwa tygodnie i wyjeżdżamy. Mam najlepszą na świecie ekipę, która zostaje ze zwierzętami. Inaczej denerwowałabym się tak, że wcale bym nie odpoczęła. Albo w ogóle nie wyjechała. W podróżach jestem zachwycona naturą i serce mi pęka z powodu tego, co się dzieje, a dzieją się rzeczy straszne. Uważam, że władcy tego świata naprawdę zajmują się sprawami, które są głupstwem w porównaniu z tym, co się dzieje z klimatem, ze stanem przyrody. Mam porównanie, bo zaczęłam podróżować dawno, kiedy świat wyglądał inaczej, a bywałam w tych samych miejscach. I tam wygląda to już jak koniec świata. Chce mi się płakać. Pozostają naprawdę resztki tego, co opisywał mój ulubiony pisarz z dzieciństwa Arkady Fiedler.
Jakie zwierzę z rodzinnego domu zapamiętała pani jako pierwsze? Kiedy spostrzegła pani, że nie wszystko, co żyje, to ludzie?
Właściwie było i jest dużo tych „pierwszych zapamiętanych” i nie wiem, które było naprawdę najwcześniej. Pierwsze wypowiedziane przeze mnie słowo to nie „mama” albo „tata”, tylko „woś”.
Woś?
Woś. Wąż. Mój tata, weterynarz, straszył wężem czy żmiją rodzinę podczas przyjęć. Ale, oczywiście, te najsilniej zapamiętane zwierzęta to psy. Były najbliżej. Pamiętam nawet ich zapach…
Rola rodziców w wyborze życiowej drogi…
…była i dobra, i zła. Mam do nich dużo żalu, szczególnie do ojca, i jestem im za wiele rzeczy nieskończenie wdzięczna. Choćby za to, że zarazili mnie pewnym rodzajem wrażliwości na naturę, chęcią obcowania z nią. To, co złe: myślę, że urodziłam się w czasach, kiedy wszyscy się wszystkiego bali. I bardzo długo nie wierzyłam w to, że można realizować marzenia, że trzeba być odważnym, że trzeba mówić to, co się myśli. Jednocześnie świat, w którym się wychowywałam, był światem dość okrutnym, choćby w osobistym wymiarze, który jest taki, że i mój dziadek, i moja babcia, i mój ojciec – to wszystko byli… myśliwi! Mam do nich żal o to, że tak późno odkryłam, że to jest straszna, potworna rzecz.
A może powinna mieć pani żal do rodziców o wykształcenie tej wrażliwości na los zwierząt. Łatwiej byłoby żyć bez niej…
Ale przecież człowiek nie żyje wyłącznie dla siebie. Jesteśmy gatunkiem społecznym. Tworzymy kulturę, cudowne dzieła umysłów i rąk, dlatego nie możemy nie zauważać tego, co zostało nam dane w prezencie, czyli natury. Choć jako dziecko byłam dumna z tego, że mój dziadek jest myśliwym i ma broń, uwielbiałam patrzeć na zwierzęta i nie mogłam patrzeć na ich śmierć. Nie kleiło mi się to w całość. Myślę, że ten rodzaj wrażliwości jest rodzajem zachwytu. Dlatego bardzo często artyści, malarze i inni, ci, którzy muszą i potrafią patrzeć, zachwycać się i wiedzieć, zaczynają wyraźniej dostrzegać także nieszczęście.
Lekarzem weterynarii została pani ze względu na ojca.
Tak. To był tak naprawdę jedyny powód. Chciałam jakoś zbliżyć się do nieobecnego ojca. Nieobecni „rosną”, stają się czasem mitycznymi postaciami. Chciałam „dogonić” ojca, spotkać go. Rozstałam się z nim na długo, kiedy miałam sześć lat, bo rodzice się rozwiedli. Praktycznie go nie znałam, poznawałam potem.
I przegoniła go pani – w końcu została pani bodaj najbardziej znanym weterynarzem w Polsce. Jest pani gwiazdą.
Absolutnie się tak nie czuję.
Wrażliwość, o której pani mówiła, często jest postrzegana jako cecha kobieca.
No tak. To stereotyp, ale pewnie kobiety muszą takie być ze względów naturalnych: opiekowanie się potomstwem i tak dalej. W mojej rodzinie kobiety były jednak jednocześnie bardzo silne, poczynając od prababci, prostej Tatarki, którą „kupił” sobie pradziadek. Wielki mezalians, ale ta niepiśmienna kobieta szybko zaczęła rządzić panem hrabią. Żelazna, silna. Więc może rzeczywiście mam coś po niej. Ale wrażliwość można obudzić w każdym. Niestety, jestem przekonana, że człowiek z natury jest zły. Dużo łatwiej jest być złym niż dobrym. Bo nie wystarczy nie robić nic złego. Nie można tolerować zła. Łatwo być obojętnym, nie zwracać na nic uwagi. Myślę, że to częściowo wykształca się w najważniejszym etapie – między pierwszym a czwartym rokiem życia. Dziecko wtedy uczy się dobra i zła. A ma w tym czasie kontakt głównie z matką. Stąd może ta „kobieca natura wrażliwości”.
Czterolatki nie przeczytają pani książki.
Ale mają rodziców, którzy mogą mówić im prawdę. Oczywiście, w taki sposób, jaki dziecko będzie w stanie bezpiecznie znieść. Rodzice mają uczyć sobą. Teraz nie mają czasu i dzieci się tak trochę hoduje, nie wychowuje. Tak było wtedy, kiedy ja byłam dzieckiem i chyba wbrew pozorom niewiele się zmieniło. Dziecko ma nie sprawiać kłopotu i mieć dobre oceny w szkole. Uczy się dziecko tabliczki mnożenia, czytania, gramatyki, ale nie uczy się go żyć i czuć.
Pani książka „Dość...” jest manifestem – brutalnym, mocnym, ale jednocześnie jest też wyrazem bezradności. Może zmienić podejście ludzi do zwierząt? Ma pani taką nadzieję?
Każdy ma nadzieję, kiedy coś robi, że osiągnie jakiś cel, że jego praca będzie przydatna. Ale ta nadzieja jest we mnie coraz słabsza. Czasu jest coraz mniej, ludzi – coraz więcej i coraz bardziej ci ludzie nie chcą wiedzieć. Zamykają oczy. Choć mamy dużo łatwiejszy dostęp do informacji.
Do „informacji” o tym, jak są zabijane zwierzęta, o tym, że rzeźnie są obozami zagłady dla zwierząt, że tuczarnie są ośrodkami tortur – po lekturze „Dość...” można mieć problemy z zasypianiem. Może to za silne? Zbyt szokujące?
A jak o tym mówić?
Nie wiem. Pozostając w poetyce książki, można powiedzieć, że to taki skowyt bezradności. „Poczuć, jak to jest być prefabrykatem do produkcji wędlin, maszyną do mleka gwałconą sztywną rurką, matką, której dzieci są zabierane na rzeź tak często, że aż jej to obojętnieje” – może część czytelników powie: „To dla mnie za mocne, za głośne. Ja wiem, że tak jest, ale mówić o tym tak, to już przesada…”.
Nasz gatunek wpadł w czarną dziurę, udomawiając drapieżniki. Przy okazji sami też zaczęliśmy uznawać się za mięsożerców i z lenistwa (bo zbieranie owoców i zbóż jest trudniejsze niż zarżnięcie zwierzęcia) staliśmy się mordercami. Gdyby naprawdę zaczęto się przykładać do tworzenia zamienników mięsa, do produkowania białka z probówki albo gdyby zacząć na serio traktować białko z owadów, mielibyśmy szansę za parę lat być zupełnie gdzie indziej – człowiek mógłby nie zabijać, można by „wygaszać” populację zwierząt hodowlanych. Byłoby to proste. Ale, oczywiście, w przemyśle mięsno-spożywczym pracuje rzesza ludzi, mamy miliardy zwierząt hodowlanych, to cały system. Zmiana w wyobrażalnym czasie jest nierealna.
I dr Sumińska krzyczy z bezsilności. Nie boi się pani, że wpadnie w szaleństwo?
Wie pan, może to już się trochę stało. Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Choć chyba nikt nie jest ciągle szczęśliwy. Na pewno jestem zgorzkniała. Owszem. Zmęczenie materiału… Im jestem starsza, tym więcej wiem i, oczywiście, powtórzę – czuję się też bardziej bezradna. 20 lat temu przyszła do mnie dziewczyna z jakiejś fundacji i z wypiekami zaczyna mówić: „Pani Doroto, ja byłam w rzeźni, widziałam, jak się zabija krowy, przecież jak ja wszystkim opowiem, co tam widziałam, jak to wygląda, to nikt nie będzie jadł mięsa, to oczywiste…”. Naiwna była. Choć każdy tak by pomyślał. Ale potem dusza w człowieku umiera. Ludzie świadomość cierpienia zwierząt odrzucają, odpychają od siebie, bo tak jest wygodniej. Może szkoda, że rzeźnie nie są w centrach miast i nie mają szklanych ścian. Mogę powiedzieć, że nienawidzę ludzkości, choć kocham człowieka. Tyle lat już mówię i piszę o niedoli zwierząt, pewnie ze 30 lat gadam o tym potwornym, straszliwym cierpieniu i tak niewiele się zmienia… Została we mnie tylko kropla nadziei. Bo ludzkość jako zbiorowisko jest straszna.
Każdy otwiera lodówkę sam. Jednoosobowo podejmuje decyzję.
Tak. Ale ile jest tych lodówek? I wszyscy mówią: „Jeśli inni tak robią, to i ja będę, bo przecież moja indywidualna decyzja niczego nie zmieni: rzeźnie nie zostaną zamknięte” – tak właśnie myśli większość „dobrych” ludzi. I to okropne. Powinniśmy zmienić ten sposób myślenia. Dość!
Dorota Sumińska, pisarka, lekarka weterynarii, psycholożka zwierzęca z zamiłowania, wegetarianka z przekonania. Autorka wielu książek.