Książka „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” to więcej niż literacki fenomen. Zgarnęła wiele nagród, ale przede wszystkim poruszyła serca rzeszy czytelników. Joannę Kuciel-Frydryszak ten odbiór utwierdza jedynie w przekonaniu, że żyjemy w czasach prawdziwej kobiecej rewolucji. A przeprowadzają ją m.in. Wnuczki opisanych przez nią bohaterek. W myśl jej ulubionego hasła: „jeśli nie zapraszają cię do stołu, weź ze sobą składane krzesło”.
Nie sposób wymienić, jak wiele dały nam twoje „Chłopki”, ale chciałam spytać, co dały tobie.
Dzięki nim ogromnie dużo dowiedziałam się o współcześnie żyjących polskich kobietach. To niby oczywiste, ale dla mnie było jednak zaskakujące, jak bardzo chcą mieć wpływ na swoje życie i jak są świadome swoich potrzeb, w dużo większym stopniu niż wcześniejsze pokolenia. Oczywiście mówię tu o tych kobietach, z którymi spotykam się na wieczorach autorskich, które do mnie piszą i które przeczytały moją książkę. Nie mówię o wszystkich Polkach, ale myślę, że ta grupa jest jednak dość reprezentatywna, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nakład „Chłopek” obecnie wynosi około pół miliona egzemplarzy, nie liczę e-booków i audiobooków, a przecież każda książka na ogół nie jest czytana tylko przez jedną osobę.
Sama pożyczyłam ją co najmniej czterem…
W wielu wypowiedziach czytelniczek przebija się pragnienie zmiany, wyjścia ze schematu, w którym żyły nie tylko nasze babki i prababki, ale też nasze matki. I dotyczy to różnych środowisk, wcale nie tylko inteligentek czy osób chodzących na terapię, tylko naprawdę ogromnej grupy kobiet. I, broń Boże, nie sądzę, by to był efekt mojej książki, jest wręcz odwrotnie – to dlatego właśnie po nią sięgają. Szukają w niej źródeł swoich problemów lub próbują zrozumieć, co takiego działo się w ich rodzinach, jakie przekazy w nich dominowały, że dziś się z czymś zmagają.
Druga rzecz, jakiej się o nich dowiedziałam: to, jak bardzo są związane ze swoimi przodkiniami.
To są więzi czy więzy?
Zdecydowanie więzi. Na przykład kilka dni temu dostałam list od kobiety, która jeszcze przed przeczytaniem „Chłopek” znalazła pamiętnik swojej babci. Napisany źle, nieporadnie, z błędami. Podjęła kilka prób, ale ostatecznie stwierdziła, że szkoda jej czasu na przepisywanie. Wstydziła się, że jej babcia pozostawiła po sobie coś takiego, że była analfabetką, samoukiem właściwie, wszystko to było dla niej bardzo trudne, ale, jak mi napisała: „Przeczytałam »Chłopki« i złapałam kontekst. Zrozumiałam swoją babcię i na nowo ją pokochałam”.
Niezmiennie poruszają mnie takie historie, bardzo wiele z nich opisałaś w książce. Mówisz, że jesteś już przyzwyczajona, że na twoich spotkaniach autorskich leją się łzy…
Najczęściej już po, w indywidualnych rozmowach. Nie zdarzyło się chyba spotkanie bez takich wzruszeń.
Potrzebujemy opłakać ciężki los naszych wiejskich przodkiń?
Tak myślę. Zresztą ja też płakałam nad tym listem. Jego autorka przepisała w końcu pamiętnik, a następnie zwołała rodzinne zebranie, rozdała kuzynom po egzemplarzu i zbiorowo wspominali babcię. Jeden z egzemplarzy wysłała do mnie, dumna, że miała taką dzielną przodkinię. No bo jak inaczej można zinterpretować istnienie takiego pamiętnika, jak nie jakiś wielki, wspaniały wyczyn. Przecież to była osoba, która nigdy nie chodziła do szkoły.
A mimo to chciała, by jej życie było zapamiętane.
Absolutnie. I ja podobne historie słyszę co chwila. O służbie, na którą babcie były wysłane, gdy miały pięć, sześć lat. Nieślubnych ciążach, przez które stawały się wyklętymi. Niespełnionych marzeniach o wykształceniu. Na początku nie rozumiałam tych wielkich emocji wokół książki. Pytałam, co takiego się stało, że ludzie nie tylko chcą o tym czytać, ale też tłumnie przychodzić na spotkania, a wokół „Chłopek” wytworzyła się ogromna wspólnota. Ta skala przerosła kompletnie moje wyobrażenia. W ogóle nie stawiałam sobie takich celów, nie chciałam wcielać się w rolę kronikarki losów wiejskich kobiet ani tym bardziej terapeutki ich potomkiń i potomków, ale okazało się, że napisałam książkę o traumie. I to traumie nadal żywej w wielu rodzinach, o której przez lata milczano, której się wstydzono. Myślę, że trafiła też w dobry moment, kiedy po doświadczeniu czarnych protestów siostrzeństwo w Polsce zaczęło się ugruntowywać, a kobiety zrozumiały, że potrzebują się wzajemnie.
Jeszcze w moim pokoleniu bardzo ze sobą rywalizowałyśmy, każda uprawiała swój ogródek i raczej wstydziła się – że ma za mało, że czegoś nie umie, że w jej domu jest przemoc. Przypomnę, że nie mieliśmy wtedy doświadczenia terapii.
Joanna Kuciel-Frydryszak (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Dzisiaj umiemy już dostrzec nawet naszą Wewnętrzną Chłopkę, czyli głos, który mówi nam, że musimy być zawsze niezawodne, odpowiedzialne, bo wszystko na naszej głowie. Stałaś się terapeutką Polek, bo zaczęłaś nas po prostu słuchać.
Ja się polecam do słuchania zawsze, ale jednak zostaję reporterką, która – jak to reporterka – musi mieć dodatkowe oko. I ucho. O ile historyk, socjolog, naukowiec ma inne zadanie, badając temat, o tyle pisarz – jeżeli chce mieć wpływ na czytelnika i stworzyć coś, co będzie miało dla niego znaczenie – powinien dostrzegać i rozumieć jego emocje. I jedynie w tym sensie „Chłopki” są czy mogą być terapeutyczne. Po pierwsze, wszyscy wiemy, że pierwszym krokiem do zmiany jest opowiedzenie o swoim doświadczeniu, a to pokolenie – wnuki i wnuczki moich chłopek – już o tym mówi. Po drugie, my już o wiele lepiej radzimy sobie z naszym osobistym wstydem. Mam nadzieję, że moja książka też się do tego przyczynia.
Masz rację, jest to też książka o wstydzie… Nasze wiejskie babki wstydziły się biedy, braku wykształcenia, przemocy, ale też my, ich wnuczki czy wnuki, wstydziliśmy się wiejskich korzeni.
Dziś myślimy: moja rodzina była biedna, niewykształcona, przemocowa, ale ja nie muszę tak żyć. Nikt nie wierzy już w fatalizm – że o naszym losie przesądza los naszych przodków. Przeciwnie, dzieci układają swoje życie niejako w kontrze do rodziców, chcą się wyzwolić z pewnych przekazów rodzinnych. I choć krytycznie odnoszę się do tego, że moja książka jest wykorzystywana do pewnej formy terapii albo nawet pseudoterapii, luźno opartej na ustawieniach, to mam poczucie, że ona już właściwie nie należy do mnie, a jeśli pomaga czytelnikom, cieszę się z tego.
Byłam niedawno na spotkaniu w Paryżu, w którym brała też udział terapeutka pracująca z pacjentkami z Polski – emigrantkami zarobkowymi. Zresztą oba zagraniczne spotkania – w Paryżu i w Hadze – były szalenie ciekawe, bo dowiedziałam się wtedy, że te kobiety mają bardzo podobne doświadczenia do tych, które i ja opisuję. Mam na myśli próbę wyrwania się z trudnych warunków w kraju, zbudowania czegoś w niesprzyjających okolicznościach, opłaconą często poczuciem izolacji i ogromną tęsknotą. I ta terapeutka poleca im właśnie „Chłopki”, bo dzięki nim mogą dotrzeć do swojego rodowodu i częściowo też do źródeł własnych problemów. Jedna z czytelniczek w Hadze, młoda dziewczyna, mówiła na spotkaniu: „Moje życie tak bardzo nie różni się od tego, co pani opisuje. Ja też od dziecka musiałam ciężko pracować”. Zobacz, część osób, czytając, wspomina swoje babki czy prababki, a część odnajduje w tych historiach echa własnego losu, bo wiele z nich wciąż czuje się bardzo przeciążona i zmęczona.
Naturalnie nie każda wiejska kobieta doświadczyła dotkliwej biedy, w rodzinach bogatszych mogły się uczyć, a niektóre – ale to przed wojną naprawdę mały procent – zostawały nauczycielkami.
Jeden z czytelników doniósł ci, że twoja książka jest chętnie i powszechnie czytana także na wsi.
Powiedział: „Pani się dziwi, że to tak się sprzedaje, a przecież na Podkarpaciu czyta to każda kobieta, i to nawet taka, która nigdy nie przeczytała żadnej książki”. Młode kobiety mówią mi, że czytały „Chłopki” swoim babciom. I to jest dla mnie najcenniejsze – bo z takiego wspólnego czytania może się rozwinąć piękna, głęboka rozmowa międzypokoleniowa. Ważna nie tylko dla starszego pokolenia, ale właśnie dla tych dziewczyn, które dopiero wchodzą w życie. Bo mogą, tak jak autorka listu, o którym mówiłam, zrozumieć, skąd to wszystko się wzięło – skąd ten chłód, dystans, nieumiejętność okazywania emocji inaczej niż poprzez jedzenie. Nawet nie wiesz, od ilu kobiet słyszę o tej miłości zaklętej w szarlotce. Bardzo trudno poradzić sobie z tym, że się nie dostało w domu ciepła. Ale nie chcę powiedzieć, że po naszych przodkiniach dostałyśmy w spadku wyłącznie znój i traumy – bo też choćby zaradność, niezłomność czy pogodę ducha. No i niekiedy duży ładunek miłości...
Mówisz, że kobiety chcą dziś innego życia, a nawet „całego życia”, że zacytuję ten słynny postulat Zofii Nałkowskiej, który wraca też w twoich książkach.
Zdecydowanie chcemy całego życia. A na pewno nie chcemy, żeby inni nam mówili, co mamy robić. Chcemy też partnerstwa. Nie jest prawdą , że kobiety wolą żyć same i nienawidzą mężczyzn, ale z pewnością ich wymagania rosną. Oczywiście jest spora grupa mężczyzn (i kobiet), którzy chcą zawrócić kobiety do tego zaklętego trójkąta między kościołem, dziećmi a garnkami, ale coraz więcej mężczyzn sprzyja zmianom, rozumie kobiety i wie, że ten kurs jest nie do zatrzymania. Istnieje też równie duża grupa nienadążająca za zmianami, wręcz nimi przerażona, zwłaszcza w małych miastach i na wsiach. Na szczęście świat, w którym kobieta traktowana była przedmiotowo, odchodzi już w przeszłość, mimo usilnych prób sił konserwatywnych, by powstrzymać nieuniknione.
Mamy dziś do czynienia z czymś w rodzaju rewolucji i celowo używam słowa „rewolucja”, bo jest to jednak dość dynamiczne. Kościoły pustoszeją, a kobiety wychodzą ze starych ról i muszą się gdzieś umiejscowić, na nowo odpowiedzieć sobie na pytania, co to znaczy być kobietą, żoną, matką. My te role przedefiniowujemy w społeczeństwie, ale też w sobie samych. Bo ta prababka, babka czy matka, która koniecznie musi mieć umyte okna i białe firanki na święta, nawet kosztem ciągłego zaharowywania się – wciąż w nas siedzi. Jak sobie to odpuścić i dobrze się z tym czuć? Moim zdaniem dopóki mężczyźni nie będą współdzielić z nami obowiązków domowych, nie będzie między nami prawdziwego partnerstwa.
Joanna Kuciel-Frydryszak (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Powiedziałaś też: „musimy na nowo odpowiedzieć sobie na pytania”, ale przecież do tej pory nikt nas nie pytał o zdanie. Dlatego uważam, że dziś my, kobiety, musimy też się nauczyć zabierać głos, nawet jeśli nikt nas o to nie prosi, i jasno wyrażać swoje zdanie.
To jest dla mnie kluczowe. Moja najsmutniejsza konkluzja jest taka, że największym ciężarem, jaki te chłopki niosły – i który trafił też do nas, ich potomkiń – jest konieczność bierności. Dlatego każdy sprzeciw, każde twarde „nie” jest okupione przez nas poczuciem „jednak głupio się zachowałam, przesadziłam”. I mówię to ja, osoba dosyć silna, która ciągle jednak ma z tym problem. Ciągle chciałabym być miła i sympatyczna, a przecież nie da się być taką cały czas i dla wszystkich. Bardzo dużo uczę się od mojego męża – a on się uczy ode mnie. Jest człowiekiem spokojnym i łagodnym, a jednak potrafi stawiać granice w sposób dużo bardziej zdecydowany niż ja. Nie mówię, że każdy mężczyzna to potrafi, ale na pewno jest im łatwiej. My, kobiety, jednak kierujemy się głównie komfortem innych i tym, by byli z nas zadowoleni. Potrzeba zadowalania innych to jest nasze przekleństwo! Dlatego z takim zainteresowaniem czytamy wywiady z bohaterkami, które potrafią się postawić, a jeszcze do tego budzą sympatię, są w fajnych związkach, robią to, co kochają, jak Manuela Gretkowska, ale też na przykład Aleksandra Kwaśniewska. Również się bardzo wiele uczę od innych kobiet. Hasło amerykańskich feministek: „Jeśli nie zapraszają cię do stołu, weź ze sobą składane krzesło” uważam za genialne i bardzo potrzebne polskim kobietom. Osobiście dostrzegam w sobie pewną podwójność, jest część słabsza, wrażliwsza, ale i ta, która potrafi walczyć, jeśli trzeba. Z wiekiem, muszę wyznać, walkę zostawiam sobie na sam koniec, najpierw długo negocjuję, bo nie lubię być w konflikcie, a relacje z ludźmi uważam za istotę życia. Jest we mnie gen aktywistki, działaczki, która jednak woli działać na rzecz pojednania, a nie wojny.
To, co zrobiłaś „Chłopkami”, ale i „Służącymi” to jest – jak dla mnie – czysty aktywizm. I chciałam w tym miejscu oddać sprawiedliwość starszej siostrze „Chłopek”, czyli książce „Służące do wszystkiego”. Podobno napisałaś ją z głębokiej niezgody na pogardę, jaką do dziś okazują ci, którym się służy, tym, którzy im służą. Ale co było na samym początku? Od czego się zaczęło?
Najpierw była biografia Kazimiery Iłłakowiczówny, w której pojawiła się postać służącej, Józefy Grabowskiej, czyli Grabosi. Bardzo mnie zainteresowało, że miały tak bliską i ciepłą relację. Zaczęłam szukać informacji o służących z tamtych czasów – to była w końcu ogromna grupa społeczna, kilkaset tysięcy kobiet, ponad 40 tysięcy w samej Warszawie. Zawsze źle znosiłam tę pańskość, szlacheckość, wyniosłość i pogardę wobec osób pracujących fizycznie, która jeszcze za komuny była silna, ale dopiero kiedy zorientowałam się, że nie ma jeszcze takiej książki, postanowiłam, że ją napiszę. Co okazało się dosyć karkołomne, bo brakuje świadectw pochodzących od samych służących, za to są książki, w których panie, głównie ziemianki, pisały, jak traktować służącą. I była to jak najbardziej „czarna pedagogika”, wyrażona najprościej w znanym powiedzeniu „płacę, więc wymagam”. Dwudziestolecie wojenne od strony różnic klasowych jawi się, niestety, w ciemnych barwach, czym byłam jednak zaskoczona, choć po biografii Słonimskiego i wspomnianej Iłły była to już moja trzecia książka o tym okresie.
Po „Służących”, które też odbiły się szerokim echem, kobiety mówiły mi: „Wie pani, ja pamiętałam, że babcia była służącą, ale myśmy się tego wstydzili i nie rozmawiali o tym z babcią” albo: „Babcia się tego wstydziła i nigdy o tym nie opowiadała”. Z tych rozmów wynikało też, że los babek jest niezwykle ważny dla tożsamości ich wnuczek. To wtedy zaczęłam słyszeć: „Moja Babcia pochodziła ze wsi, żyła w strasznych warunkach, nie miała nawet butów, ale udało jej się dostać na służbę i dzięki temu mogła sobie je wreszcie kupić. Postanowiłam, że napiszę kolejną książkę – dla tych wnuczek. Dziś wiele osób czyta je razem, choć ja sama radzę, by zacząć od „Chłopek”, które można traktować jako prequel „Służących”.
Tych, którzy jeszcze „Służących” nie czytali, zachęci może, że wśród osób, jakie pojawiają się w książce, jest też Angela Merkel, prawnuczka polskiej służącej. Zdaje się, że mówiła o tym sama podczas wizyty w Polsce…
Nie do końca. Podczas pobytu w Poznaniu z okazji Szczytu Bałkanów Zachodnich Merkel spytała jedynie Donalda Tuska, jak się wymawia nazwisko Kaźmierczak, bo takie nosiła jej prababka, która pochodziła z Poznania, a pracowała pod Gnieznem. Publicznie o swoich polskich korzeniach powiedziała pierwszy raz w 1995 roku. Jej biografowie zaczęli wtedy dociekać prawdy, ale długo nie mogli zlokalizować ani przodków na mapie Polski, ani nazwiska, wreszcie niemiecki biograf Stefan Kornelius Opublikował najnowsze ustalenia w swojej książce w 2013 roku.
Życiorys prababki byłej kanclerz Niemiec był dość typowy dla tamtych czasów. Jako biedna dziewczyna pojechała na służbę do majątku, gdzie zaszła w ciążę i urodziła nieślubne dziecko, co się często służącym przydarzało. Cała historia jest ciekawa o tyle, że pokazuje ogromną zmianę społeczną, jaka zaszła. To, kim jesteśmy, mówi o nas z dzisiaj, ale jeśli zagłębilibyśmy się w przeszłość, okazałoby się, że nasze korzenie prowadzą w miejsca, których się nie spodziewamy. Często słyszę: „Dopiero dzięki pani książce dowiedziałam się, że moja prababcia była służącą, zawsze miałam nadzieję, że może jesteśmy ze szlachty”.
Siedzimy teraz w Klubokawiarni „Mleczarnia” we Wrocławiu, na ścianach wiszą stare dagerotypy przedstawiające eleganckie panie i panów – ludzie myślą, że tak właśnie wyglądali ich dziadkowie. Albo kiedy odwiedzają muzeum i widzą stylowe sekretarzyki w pałacach – są przekonani, że tak mieszkali ich przodkowie. A to dlatego, że zdjęcia, jakie można zobaczyć choćby w „Chłopkach”, przedstawiające kobiety na polu podczas pracy, były dużo rzadziej drukowane i powielane. Czego nie można powiedzieć o paniach w koczkach, strojnych sukniach i gorsetach. Nasze wyobrażenia o przeszłości pochodzą głównie ze źródeł wytwarzanych przez klasy wyższe, natomiast w czasach, o których ja piszę, aż 70 procent Polaków mieszkało na wsi, wcześniej – 90 procent, a wielu z nich jeszcze w latach 20. załatwiało się za stodołą. Ani to powód do wstydu, ani do dumy, tak po prostu było. Spróbujmy spojrzeć na losy swojej rodziny nie z perspektywy ofiar systemu, tylko z perspektywy drogi, jaką przeszła, rozwoju. Doceniając wysiłek, jaki w to włożyli jej członkowie. Niedawno podczas spotkania w Siedlcach jedna pani powiedziała mi, że pamięta, jak jej mama przed wyborami do parlamentu ćwiczyła rękę, bo nie była pewna, czy będzie umiała się podpisać na karcie do głosowania, tymczasem ona sama skończyła już studia, a jej córka zrobiła doktorat.
Bardzo się cieszę, że czytelnicy odbierają moje książki jako opowieści o silnych kobietach. Ile one poświęciły, by kształcić kolejne pokolenia! W dodatku wiedząc, że dla nich jest już na to za późno.
A ja słyszę też takie głosy i jestem ciekawa, co powiedziałabyś tym czytelniczkom: „Czuję się winna, bo ja dziś piję pumpkin spice latte, chodzę do kina i na koncerty, a moja babcia musiała się tak męczyć”.
Czujemy się winne, bo chyba w ogóle mamy skłonność, by sobie dokładać. Kiedy myślę o mojej babci, to powiedziałabym jej: „Szkoda, babciu, że nie widzisz, jak ja mam fajnie, bo bardzo by cię to ucieszyło. Że ty miałaś tak ciężko, a ja mam tak dobrze”. Czasem sobie wyobrażam, że się uśmiecha i mówi do mnie: „Świetnie, że napisałaś taką książkę i że masz teraz z tego radość”. Dobrze by było myśleć o sobie w pozytywny sposób. W końcu o to właśnie chodzi – by traktować siebie podmiotowo, a nie jak maszyny, które muszą być cały czas na wysokich obrotach. Ale – paradoksalnie – ten przymus wyzwalania się, połączony z naszą obowiązkowością, też potrafi wywołać kociokwik. Jeszcze z tego nie wyszłyśmy, a już sobie dowalamy. „Powinnam mieć luz”, ale jakoś tego luzu nie mam. Zresztą skąd go wziąć, jak się wyrastało w domu, który się zmagał z trudnościami i w którym nie dostaliśmy przekazu, by cieszyć się życiem. A to jest przecież najważniejsze.
Są w twojej książce opowieści z happy endem. Jak ta o Wiktorii Kuliś, która wyemigrowała do Kanady, gdzie ostatecznie skończyła jako żona, matka, babcia, ale też współwłaścicielka farmy, podpórka lokalnej społeczności, a nawet poszukiwaczka złota!
Wiktoria Kuliś znalazła się w sytuacji, kiedy jej potencjał mógł dojść do głosu. W Polsce była tą „zbędną”, kolejną do wyżywienia, natomiast w Kanadzie mogła być sobą i okazała się „niezbędna”. Te wszystkie kobiety, o których piszę, nie były nikim, choć same pewnie myślały inaczej: „O kim tu pisać?”. A jednak, okazuje się to dla wielu bardzo interesujące i potrzebne. Jak powiedział pewien pan, który przyjechał na spotkanie w Gorlicach w Beskidzie Niskim: „Ja to wszystko słyszałem od mojej babki, ale nie wiedziałem, że to jest ciekawe”.
Jedną z moich ulubionych bohaterek „Chłopek”, ale też wielu czytelniczek i czytelników, jest Jadwiga Szkraba, która Była noszona w tobołku. Tak bardzo chciała chodzić do szkoły, że mama zawijała tobołek, wkładała ją do środka i zarzucała bratu na plecy. Jak tylko nauczyła się pisać, zaczęła tworzyć wiersze. Chciała się rozwijać i była niezwykle witalna, co jest mi bliskie. Można powiedzieć, że lubiła życie bardziej niż życie ją, bo żyła w bardzo niesprzyjających warunkach. Jej wnuczka powiedziała mi: „Dopiero ja, w trzecim pokoleniu, znalazłam szczęście”. I to jest bardzo charakterystyczne dla potomków moich bohaterek – ich dzieci dorastały jeszcze w tamtej atmosferze, w tym znoju, ale też we wstydzie, dopiero ich wnuki i wnuczki mogły głęboko odetchnąć. Dwóch panów z portalu Witryna Wiejska, których poznałam na cudownej imprezie na Lubelszczyźnie – Folkowisko – powiedziało mi, że „Chłopki” po prostu musiały powstać, bo ten temat domagał się opowiedzenia i że był już najwyższy czas. Czasem żartuję, że jestem tylko medium, przez które te opowieści docierają do czytelników.
Jest w nas duży głód herstorii, czyli opowieści z kobietami w roli głównej. Chcemy wiedzieć, jak to wyglądało od ich strony, od kuchni, jak to się mówi przenośnie, ale tu jest to wręcz dosłowne. Dzielimy się nawzajem tymi herstoriami.
Czasem wracam z jakiegoś babskiego spotkania i mówię mężowi, że poznałam świetną kobietę: „Słuchaj, myśmy przegadały pół nocy, całe życie sobie opowiedziałyśmy”. „Ale wy macie fajnie” – odpowiada. Bo jego zdaniem mężczyźni komunikują się ze sobą naskórkowo. Rozmawiają o duperelach zamiast o istotnych rzeczach, nie zbliżają się do siebie.
Nad czym teraz pracujesz? To będzie kolejna książka o latach 20.?
Tego nie mogę zdradzić, ale mogę powiedzieć, że będzie o kobietach i będzie zakorzeniona w historii, choć nie jestem historyczką. Swietłana Aleksijewicz powiedziała kiedyś o sobie, że jest historyczką emocji. Bardzo mi się to spodobało. Bo mnie bardziej niż przeszłość interesuje to, co z niej wynika, a więc pamięć o przeszłości, to, z czym zostajemy po formujących wydarzeniach. Ponieważ, zwłaszcza dla dzisiejszych kobiet, ważne jest poszukiwanie źródeł ich tożsamości, chciałabym jeszcze przy tym pozostać. Ale dopiero chodzę koło tego tematu, od przyszłego roku zamierzam wreszcie do niego usiąść.
Masz jakąś pisarską rutynę?
Kiedy piszę, staram się być bardzo zdyscyplinowana, pracuję jak w biurze. Zaczynam o dziewiątej i piszę do obiadu. Potem idę na spacer, a wieczorem czytam jeszcze materiały.
Mąż robi wtedy obiady? Przynosi ci herbatę do gabinetu?
Co do obiadów, to owszem, robi je coraz częściej, a przynosi kawę, bo herbaty prawie nigdy nie piję, jestem zdecydowaną kawoszką, i on dba, by zawsze w domu była dobra kawa! Ponadto współdzielimy obowiązki, jest bardzo pragmatyczny i odpowiedzialny, dzięki czemu mnóstwo spraw praktycznych mnie omija, bo on się nimi zajmuje.
Dzielisz się z nim tym, co napisałaś?
Tak, czyta wszystko jako jedyny przed wysłaniem do wydawnictwa. Jest fizykiem teoretycznym, naukowcem, więc ma bardzo uważne i logiczne spojrzenie. Prawda jest taka, że to, czego nie wyłapie korekta czy redakcja, zawsze wyłapie Andrzej Frydryszak. Poza tym przegadujemy różne rzeczy. Kiedy pisałam „Chłopki”, byłam bardzo przejęta, wychodziłam często z pokoju, w którym pracuję, i opowiadałam mu konkretne losy. Raz, już bardzo późno w nocy, czytałam mu na głos właśnie świadectwo Jadwigi Szkraby. Pamiętam, że ja płakałam, a on był bardzo poruszony. I cały czas mu powtarzałam: „To jest takie ciężkie, ja nie wiem, kto to będzie czytał”.
Joanna Kuciel-Frydryszak (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Tymczasem widzimy się ponad dwa lata później, a ty prosto z naszej sesji w Teatrze Wielkim w Warszawie będziesz jechać do Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, który wystawia spektakl na kanwie współczesnych wątków z twoich „Chłopek”. Wiem, że ma powstać także film.
Bardzo wiele się dzieje wokół „Chłopek”. Między innymi powstał zespół muzyczny założony przez wnuczki chłopskich babek Katarzynę Bednarz, Magdalenę Mayer i Joannę Zemanek. Dały mu również nazwę „Chłopki” – same komponują, piszą teksty i je wykonują. Zaprzyjaźniłyśmy się i uważam to za jeden z małych cudów, które się ostatnio zdarzają w moim życiu. Spektakl dla świetnego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy zrealizował wspaniały, utalentowany duet Hubert Sulima (dramaturg) i Jędrzej Piaskowski (reżyser). Ich głos, bardzo mocny, rozwijający niektóre wątki z mojej książki, z pewnością stanie się ważny w dyskusji o chłopskim dziedzictwie i traumach. Tak jak mówisz, powstaje także scenariusz filmu pisany przez bardzo zdolnych scenarzystów dla świetnego producenta i szykuje się kilka tłumaczeń. „Chłopki” wciąż budzą zainteresowanie.
Jestem szczęśliwa, bo to była bardzo trudna do napisania książka, i to pod wieloma względami. Obciążała mnie emocjonalnie – ze względu na temat i poszczególne życiorysy – ale też fizycznie. W końcu zapadłam na chorobę zwaną „zamrożonym barkiem”. Odczuwałam tak silny ból, że nie mogłam nawet podnieść ręki. Starałam się pisać drugą, ale to bardzo wolno szło. Trwało to długie miesiące. Moja koleżanka, kiedy książka już się ukazała, zobaczyła okładkę i zażartowała: „Nic dziwnego, że wysiadł ci bark, skoro sobie wzięłaś na barki te wszystkie kobiety i ich ciężary”. Żadna moja praca nie rodziła się w takich mękach. Ale wszystko, co stało się potem, jest za to ogromną nagrodą.
Joanna Kuciel-Frydryszak dziennikarka, pisarka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka biografii „Słonimski. Heretyk na ambonie” oraz „Iłła”, a także pierwszej w Polsce książki o służących „Służące do wszystkiego”. „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” wyróżniono dwoma Bestsellerami Empiku, tytułem Książki Roku 2023, przyznawanym przez „Książki. Magazyn do Czytania”, Nagrodą „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, tytułem Książki Roku Lubimyczytać.pl, nominacją do Nike i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. W przyszłym roku książka ma się ukazać po hiszpańsku.