1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Mogła całkowicie stracić słuch, ale wydarzył się cud. Sarsa szczerze o walce z chorobą i swoim najbardziej osobistym albumie

Mogła całkowicie stracić słuch, ale wydarzył się cud. Sarsa szczerze o walce z chorobą i swoim najbardziej osobistym albumie

Sarsa (Fot. Michał Pańszczyk)
Sarsa (Fot. Michał Pańszczyk)
Dwa lata temu Sarsa dowiedziała się, że choruje na otosklerozę – chorobę prowadzącą do całkowitej utraty słuchu. Dla wokalistki był to cios, który wywrócił jej świat do góry nogami. Dziś artystka jest jednak po dwóch operacjach – słyszy inaczej, ale wciąż tworzy i śpiewa. Właśnie wróciła z najbardziej osobistym i eklektycznym albumem w swojej karierze. „Miało być jak w filmie” to płyta pełna nostalgii, dziecięcej wrażliwości i szczerej refleksji nad życiem. W szczerej rozmowie artystka opowiedziała nam nie tylko o nowej muzyce, ale także walce z chorobą, sile marzeń, akceptacji siebie i poszukiwaniu własnej prawdy.

Twój nowy album jest bardzo nostalgiczny. W singlu „Jak w filmie” pięknie nawiązujesz do czasów dzieciństwa.

Ten utwór to esencja wracania do starych czasów, Małej Marty i tego naiwnego, dziecięcego serca, które ciągle w sobie noszę. Zmienia się moje postrzeganie siebie samej i otoczenia, filozofia życiowa, partnerzy, a to serce jest we mnie niezmienne. Ciągle mam wielką wiarę w swoje marzenia. Kiedy upadam, najbardziej odczuwam obecność Małej Marty w sobie. Ona sprawia, że chcę się podnieść i mam apetyt na muzykę, i to różnorodną. To jest to dziecięce myślenie. I to symboliczne zdanie „Wracam do starych czasów” jest wyrazem tego, że zawsze, gdy zastanawiam się, którędy droga, wracam do tej małej Marty i zadaję sobie pytanie: „Co Ci daje frajdę? Na co miałabyś teraz ochotę?”.

Jaka była ta Mała Marta?

Najszczersza i różnorodna. Spójrzmy na dzieci, które potrafią w ciągu godziny zaprezentować wachlarz różnych emocji, bo na każdą dają sobie przyzwolenie. My, dorośli, jesteśmy już opiłowani, żeby nie powiedzieć oszlifowani, przez system i ludzi, którzy biją nas po głowie, gdy chcemy wyjść przed szereg. I dlatego warto jest wracać do tego dziecięcego serca i buntowniczej natury. Mała Marta od zawsze się buntowała, by wyznaczać swoje drogi w życiu.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

To bardzo pozytywny przekaz, chociaż tytuł albumu „Miało być jak w filmie”, przyznam szczerze, brzmi trochę jak rozczarowanie. Śpiewasz: „Nie wiem, czy to moje łzy, czy deszcz, miało mi to wszystko dawno przejść”, „Storytime jak przegrać setny raz”, „Gdzie jest nasz La La Land”. Nawet jeden z utworów to „Mówi się trudno”. Czuć tu pewną gorycz. Co tak naprawdę oznacza dla Ciebie ten tytuł?

Pewnie dobrze to czytasz, ale czy chodzi o gorycz? Nie czuję w sobie goryczy, a duże pokłady nostalgii; tęsknoty nie wiadomo za czym. Tytuł faktycznie przewrotnie niesie ze sobą taką emocję, ale tak naprawdę miałam na myśli, że chciałabym być w życiu reżyserką i główną bohaterką, a czasem to nie idzie ze sobą w parze, bo gdy stajesz się bohaterką filmu o sobie na 100%, przestajesz to reżyserować, tylko płyniesz i wtedy okazuje się, że może jest jakaś siła wyższa, która nami steruje. Dzieją się wtedy również najciekawsze zwroty akcji, których się nie spodziewasz, bo ich nie wyreżyserowałaś, jak diagnoza o chorobie czy dziecko, którego zarzekałaś się, że nigdy nie będziesz mieć, a ono wywróciło twój świat do góry i uczyniło cię najszczęśliwszą na świecie.

Więc „Miało być jak w filmie”, a wyszło... No właśnie, tutaj znak zapytania. Moja historia pokazuje, że życie pisze najlepsze scenariusze i nie trzeba aż tak tego kontrolować. Staram się robić swoje, czyli to, co kocham i co daje mi radość, ale też nie oczekiwać rezultatów, nie rozpisywać planu. Z ciekawością patrzę w przyszłość. Czekam, co jest dla mnie napisane w tym skrypcie.

Po tym tytule mogę też postawić wielokropek jako przestrzeń dla działania siły wyższej. Duchowość w moim życiu jest niezwykle ważna i również na tej płycie o tym śpiewam. „Storytime jak przegrać setny raz” – cóż, story of my life. Z upadków zbudowana jest też moja droga do miejsca, w którym jestem, bo mam poczucie sukcesu. Oczywiście wyznaczam sobie kolejne cele, ale prawdziwe życie to nie tylko happy endy.

(Fot. Michał Pańszczyk) (Fot. Michał Pańszczyk)

Wspomniałaś o chorobie, więc porozmawiajmy o niej trochę. Mówiłaś wielokrotnie, że to Twój partner tak naprawdę zwrócił uwagę na to, że słyszysz gorzej. Ale przecież każdemu zdarza się czasem czegoś nie dosłyszeć. Kiedy ta sytuacja stała się u Ciebie alarmująca?

Było wiele takich sytuacji, które były czytane jako moje lekceważenie rozmówcy lub nieobecny styl bycia, a ja po prostu nie słyszałam, więc nie byłam obecna w rozmowie. Z perspektywy czasu, kiedy jestem już po dwóch operacjach, nie rozumiem, dlaczego wcześniej nie zapaliła mi się czerwona lampka. Ja po prostu nie dopuszczałam do siebie tej ewentualności, że jestem głucha. Wszystko i wszyscy byli winni, ale nie moje uszy i nie ja sama.

Obwiniałam ludzi, dlaczego tak cicho mówią, dlaczego tu jest taki szum i nic nie słyszę. Mój realizator dźwięku był do dupy, bo źle ustawiał mi poziomy głośności w słuchawkach na koncercie. Paweł, mój partner, też był winien, bo mówił do mnie stojąc tyłem. W pewnym momencie dochodziło do awantur, nieprzyjemnych sytuacji i poczucia samotności, o czym śpiewam w utworze „Sama tańczę”. Niestety, taka jest prawda, smutna, bez lukru, a wręcz bolesna. W moim przypadku była ona taka, że w chorobie jesteś sam. I pomimo, że masz dookoła kochającą rodzinę i przyjaciół, to zwłaszcza przy schorzeniu związanym ze słuchem, masz poczucie totalnej samotności.

Jak Ci się żyje na co dzień z chorobą?

Nie myślę o niej i codziennie dziękuję Bogu za to, że pewne powikłania ustąpiły. Każdego wieczora mówię, że jestem wdzięczna, że nie mam żadnych zakłóceń. To było straszne, jakby ktoś ciągle stroił mi w uchu radio, i to bardzo głośno. I ty jeszcze do tego śpiewasz. A im głośniej śpiewasz, tym większe są zakłócenia, jakby to chciało zagłuszyć i obrzydzić ci, to, co kochasz. To było najgorsze, ale ustało w magiczny sposób, chociaż profesor, który mnie operował powiedział, że to nie minie i prawdopodobnie będzie potrzebna reoperacja, której bardzo nie chciałam, ponieważ zrastanie się błony bębenkowej i dochodzenie do takiej sprawności, by móc występować, trwa długi czas. Nie chciałam mieć bana na scenę przez kolejne miesiące, więc dosłownie modliłam się, żeby Bóg to zabrał.

Pewnego razu uklęknęłam i powiedziałam: „Boże, błagam Cię, niech przestanie mi trzeszczeć w uszach. Przysięgam, jak mi to zabierzesz, to ja...”, i szukałam czegoś, co mogę sobie odmówić, a że uwielbiałam palić, powiedziałam: „...nigdy nie zapalę papierosa”. Na drugi dzień przestało. Myślałam, że to kwestia zmiany ciśnienia, bo niemożliwe, żeby to mogło zadziałać i trzaski zniknęły jak ręką odjął. Mijały dni, obserwowałam tę sytuację i nie mówiłam nic nikomu, bo bałam się, że jak powiem i zacznę się cieszyć, to wróci. W końcu opowiedziałam Pawłowi tę historię. Powiedział: „Też w to wierzę. Cuda się zdarzają, Marta”. I żeśmy się tak zryczeli. Nawet teraz, jak sobie to przypominam, jestem pełna emocji, że to zniknęło. I już nie palę, bo tak obiecałam.

Dziś mam bardzo dobrą relację z chorobą. Akceptuję ją. Nie wpływa już ona negatywnie na mój mindset, ale nie ukrywam trzaski powodowały, że byłam o krok od bardzo niefajnych rozwiązań.

Jesteś w stanie opisać różnice w tym, jak słyszysz teraz, a jak słyszałaś wcześniej? Pewnie to dość trudne...

Jest trudno, natomiast w pewnym momencie zaczęło mi bardzo zależeć na tym, aby pokazać ludziom jak to jest. Gdy przyszła diagnoza i zaczął się proces leczenia, zaczęłam kręcić film dokumentalny, bo chciałam podzielić się tą najbardziej osobistą historią w moim życiu. Tytuł to „Unheard”, czyli niezasłyszana historia.

Robię to również dlatego, bo wierzę, że choroba dotknęła mnie z jakiegoś powodu. Nie wierzę, że dostałam dar i taką miłość do muzyki tylko po to, by ogłuchnąć i żeby mi to zostało odebrane. Czuję ile dobrych rzeczy dzieje się w moim życiu i innych ludzi poprzez ten dar, bo uważam, że to bardziej dar niż ciężka praca nad głosem i wrażliwością. To jest coś, co przychodzi mi naturalnie. Piosenki mogę pisać od rana do nocy. I kocham to w sobie, ale pomyślałam sobie: „Po co ta choroba?”.

Biologia totalna mówi, że każda choroba bierze się z jakiegoś mentalnego kłopotu. I mój mentalny kłopot prawdopodobnie jest taki, że czegoś nie chcę usłyszeć lub nie chce już dłużej słyszeć. Zadałam sobie kolejne pytanie, czy to nie jest tak, że za bardzo się chowam przed światem, tylko daję muzykę i zamykam drzwi? Może warto jest pokazać ludziom to, że mierzę się z podobnymi kłopotami, co oni? Może to komuś pomoże, może ta historia jest ludziom potrzebna? Dlatego powstaje ten film.

Takie kino społeczne. Ty też przez to stajesz się trochę społeczną artystką.
Nie wiem, to zostawiam już ludziom. Na pewno film ten jest uniwersalną historią dla wszystkich, którzy mierzą się z jakimś kłopotem, a mają marzenia, ale jest też zachętą, by nie przestawać marzyć, bo o tym jest moja historia choroby i miłości do muzyki.

Jeśli chodzi o różnice w słyszeniu, mówiąc najprościej, moje naturalne kosteczki słuchowe zostały wymienione na tytanowe, więc zmienił się cały łańcuch przewodzenia dźwięku. To zmienia wiele. Uczę się słyszeć od nowa. Profesor, który mnie operował, powiedział: „Muzycy zawsze inaczej słyszą świat. Powikłania, dolegliwości, różnice po operacji są tak różne, że ciężko cokolwiek doradzić – to zbyt indywidualne kwestie poczucia otoczenia”. Gdy autorytet od problemów ze słuchem tak stawia sprawę, faktycznie miałam i mam poczucie, że jestem sama w tym problemie. Nie ukrywam jednak, że profesor daje mi jednak dużo nadziei. Liczę na niego, polegam na nim, a wiadomo, że nastawienie jest w chorobie kluczowe.

Nie ukrywam – jest mi mega przykro, gdy dowiaduje się, że ktoś ma tę samą chorobę i dramatyczny nawrót. Staram się odcinać od tego i mówić sobie: „To nie jest moja historia. Mój scenariusz ma happy end”.

Przed operacją słyszałaś słabiej czy tak jak słyszy się na przykład będąc pod wodą?

To były wymutowane niektóre pasma częstotliwości. Niektórych głosów w ogóle nie słyszałam. Nie byłam w stanie brać udziału w wywiadach. Gdybyśmy rozmawiały wtedy, prawdopodobnie cały czas patrzyłabym ci na usta i byłoby wątpliwe, czy usłyszę w ogóle pytanie. Tak wyglądała promocja albumu „Jestem Marta”. Nie przyznawałam się, że nie słyszę. Ktoś zadawał mi pytanie, a ja mówiłam: „To ciekawe, o co pytasz, ale chciałabym powiedzieć o czymś innym, co przyszło mi na myśl...”. Manipulowałam rozmową, by sprytnie odbijać się na coś, o czym chcę powiedzieć i nie przyznać się, że nie słyszę pytania, bo i tak nie było szans, że je usłyszę, gdy zostanie powtórzone. A, nie daj Boże, prawda wyjdzie na jaw i co wtedy? Okaże się, że jestem bezużyteczna i że „tańczę sama”.

Nad nowym albumem zaczęłaś pracować zaraz po operacji. Po pięciu dniach usiadłaś do pianina. Mówisz, że to nie pierwszy raz, gdy muzyka cię ratuje. Kiedy jeszcze Ci pomogła?

Wiele razy. Moje życie jest jak wahadło – dramaty ciągle przeplatają się z pięknymi sytuacjami. Nawet mój kosmogram jawi się jako wahadło, czyli jak jest źle, jest piekielnie źle, ale jak jest pięknie, jest jak w bajce.

Sytuacje, w których ratowała mnie muzyka? Na pewno rozwód rodziców, toksyczne relacje z partnerami, poczucie samotności i alienacji. Od dziecka jestem wysoko wrażliwa i nie odnajdywałam się w grupach. Miałam poczucie odrzucenia i tego, że jestem dziwolągiem. Potem nawet wprost byłam tak nazywana. Wtedy było to dla mnie trudne, ale motywowało mnie do tworzenia. Dziś odbieram to jako piękny komplement, ale jako dziecko tego nie wiedziałam, jak również tego, że to dziwolągi często wyznaczają nowe ścieżki i trzeba to dumnie nieść jako sztandar, a nie jako coś złego. Poza poczuciem odrzucenia i odmienności, był też mój wewnętrzny bunt. Jestem ogólnie antysystemowa i od tego też się odbijałam. To inspirowało mnie do tworzenia muzyki, która ratowała mnie, by po prostu nie wyjść na ulicę i nie drzeć się na ludzi jak frustratka, tylko śpiewać.

(Fot. Michał Pańszczyk) (Fot. Michał Pańszczyk)

Obserwując system, naprawdę muszę pracować nad sobą, by zaakceptować, że świat nie jest według mojej utopijnej wizji; że interesy mocarstw stoją ponad dobro jednostki. Jest multum rzeczy, które dzieją się w Polsce i na świecie, z którymi się nie zgadzam, np. system edukacji, który uczy i wdraża do posłuszeństwa. Jest mi ciężko z tym, że mój syn, który teraz ma 4 lata, będzie musiał przez to przejść, a ja będę musiała walczyć o niego przez wszystkie etapy edukacji. Ale też nie chodzi o walkę, a o to, by dać alternatywę.

Spójrz na religię. Nie oceniam tego, w co kto wierzy. Znam ludzi różnych wyznań i uwielbiam ich. Ja nie podpisuję się pod żadnym, ale wierzę w siłę wyższą i w to, że dobro czuwa nad nami. Natomiast religia w szkole jest czymś, co wprawia mnie w zakłopotanie, bo czy ja jestem gorsza, że nie jestem katoliczką? Jeżeli wypiszę syna z religii w szkole, nie pójdzie on do komunii, która celowo jest wtedy, gdy dziecko najbardziej potrzebuje przynależeć do środowiska rówieśniczego i nie rozumie ani dlaczego idzie, ani dlaczego miałoby nie iść. Jedyne co rozumie to to, czy jest częścią grupy, czy nie. Przecież nie powiem mu: „Ty nie pójdziesz”. To przemocowe działanie systemu wobec dziecka. I ja jako mama muszę być mądrzejsza, więc pewnie w końcu powiem: „Idź, w domu ci wytłumaczę”, ale jest to tak sprytnie wymyślone, żebym ja była wobec tego bezsilna.

Spowiadanie się w wieku 9 lat i bicie się w piersi, też jest przemocowe. I to nie jest kwestia tego, że mi się wydaje, a kwestia wiedzy. Powołuje się tutaj chociażby na słowa Tadeusza Bartosia, teologa, filozofa, doktora habilitowanego nauk humanistycznych, publicysty i mnicha, który odszedł z kościoła katolickiego. On o tym mówi, jak przemocowe są to działania. My się nawet nad tym zastanawiamy, bo system ogarnia to za nas. Buntuje się przeciwko temu na maksa.

Jeszcze raz podkreślę, bardzo szanuję wszystkie wyznania, religie i mniejszości, ale jestem przede wszystkim za różnorodnością i o tym jest też mój album. O tym, że różnorodność może nas łączyć, a nie dzielić, jednak każda skrajność i narzucanie jakiejś woli czy racji jako te nadrzędną, to przemoc.

Mówisz, że jesteś zbuntowana, antysystemowa, nazywano cię dziwakiem, byłaś i jesteś wysoko wrażliwa. Mówisz też, że jesteś wdzięczna za wszystkie trudne doświadczenia, które cię spotkały w życiu. To bardzo dojrzałe podejście. Jak dochodziłaś do tego, żeby zaakceptować swoją inność, polubić siebie i zrozumieć, że różnorodność jest piękna?

Trzeba słuchać ludzi, którzy są mądrzejsi od Ciebie. Śpiewam o tym w „Wesołym Diable”: „Szukałam w magicznych zaklęciach Bashara, bym znów była wolna od presji”. Bashar to taki gość na TikToku, channeler, który się rzekomo łączy z kosmitami. Powiedział on fajną rzecz. Jeśli przyznaję, że jestem smutna, to znaczy, że podświadomie wierzę, że mi to służy. Jeżeli nie chcę być smutna, muszę przemodelować myśli. Zaczęłam robić to w praktyce. Gdy ktoś mnie skrzywdził, miałam żal, który jest destrukcyjnym uczuciem, ale część mnie uważała, że to mi służy, bo w kółko to w sobie mieliłam. Wytłumaczyłam sobie, że nie potrzebuję tego żalu. Zaczęłam wierzyć w to, że służy mi radość i świadomie przekierowałam na to uwagę.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Zastępowałam negatywne myśli, które były toksyczne, pozytywnymi, bo zaobserwowałam, że inaczej chodzę umęczona. Z tego zrobił się nawyk, z nawyku – nowe połączenie neuronowe w mózgu, a z tego połączenia – nowy nastrój. Tak było u mnie. Usłyszałam to, spróbowałam, zobaczyłam, że to działa, zaczęłam się częściej uśmiechać i przestałam chodzić rozżalona i sfrustrowana na ludzi, którzy zrobili coś nie po mojej myśli albo mnie skrzywdzili. Nawet dziś miałam taką sytuację. W pierwszej chwili – wyrzut nerwów, ale po chwili pomyślałam, że to nie jest moja historia, ten gość ma przesrane, że ma taką postawę życiową i miał intencję zrobić mi krzywdę, a ja mam super życie, bo nie miałam tej intencji. To jest jego historia, ja idę dalej, a on z tym zostaje.

To bardzo fajny mindset.

To moja filozofia życiowa. Jak widzisz, że coś cię męczy, wstaw w to miejsce coś, co ci daje frajdę i rób to z pasją. I tak długo, jak ci to przynosi radość. Jak przestanie ci to przynosić frajdę, szukaj innych rzeczy.

Jednocześnie często podkreślasz, że wciąż kuleje u Ciebie pewność siebie i ciągle się zastanawiasz, czy to, co robisz jest dobre. Mówisz, że jesteś swoim najgorszym katem i konkurencją, ścigasz się sama ze sobą.

To wszystko prawda. Cóż, jestem w procesie i na drodze do życiowego balansu. Nie jestem idealna, ale widzę progres, jeśli chodzi o słuchanie siebie i robienie tego, co mi daje frajdę. Jestem naprawdę blisko tego, by w 100% zawsze wierzyć sobie.

Faktycznie moją zmorą było to, że poddawałam pod wątpliwość to, co daje światu. „Naucz mnie”, „Zakryj”, „Tęskno mi”, „Motyle i ćmy” uzyskały status przebojów, ale ja nie wiedziałam, czy to jest fajne, bo potrafię też tworzyć inną muzykę, jak albumy „Równostany” i „Jestem Marta”. Na pierwszym albumie też były utwory różnorodne, mainstreamowe i alternatywne.

Ta druga część mnie nigdy nie była tak spopularyzowana, tak mocno nie wybrzmiała w mediach, przez co miałam poczucie dysonansu, czy świat aby na pewno mnie dobrze zna, czy jestem tak postrzegana jak siebie widzę. Z pewnością tak nie było i pewnie nadal nie jest. Chodzi o to, żeby dojść do tego, że ciężko jest, żeby inni zobaczyli mnie moimi oczami, bo wszyscy tworzymy własną rzeczywistość. To był proces i uwolnienie się od chęci udowodnienia czegoś komuś. Dziś mogę powiedzieć, że nie wstydzę się być sobą, ale mam też tę świadomość, że moja muzyka nie zawsze jest odbierana po mojej myśli.

(Fot. Michał Pańszczyk) (Fot. Michał Pańszczyk)

„Miało być jak w filmie” to Twój najbardziej osobisty album?

Na pewno jest piękny. Praca nad artworkiem trwała najdłużej ze wszystkich płyt. To były miesiące. Było chyba z sześć okładek. I najlepsze jest to, że dwa tygodnie przed oddaniem płyty, chciałam wszystkie wyrzucić do kosza. Śmiesznie się to wspomina, ale wtedy mnie to stresowało. Dzisiaj jestem dumna, że ta historia się napisała.

To bardzo osobista płyta, bogata i różnorodna w warstwie tekstowej i muzycznej. Jest bardzo dużo utworów – 17, najwięcej ever, ile miałam na płytach. I ciekawostka: to nie wszystko. Mam więcej piosenek, których po prostu nie wybrałam. Jestem spod znaku bliźniąt, ale mam więcej niż dwie twarze, co najmniej 17, jak tutaj na płycie. I każda z nich jest prawdziwa. Chciałam też uhonorować każdy etap twórczy minionej dekady.

„Oda uroboros” to bardzo osobista historia, utwór do brata o tym, żebyśmy się trochę odkleili od naszych rodziców. Wiele rzeczy mi przeszkadza na przykład w mojej mamie, ale potem przeglądam się w lustrze i mówię: „Lucynka 2.0”. Zaakceptowanie tego jest mega uwalniające. Najgorsze, co można zrobić, to obwiniać rodzica za to, jaki jest, bo oni też mają swoje historie i swoich rodziców za plecami. Ja też niosę to dalej. I teraz mój syn ma patrzeć jak disuję moją matkę? Nie chciałabym, żeby miał mi za złe, że taka jestem. Wszyscy chcemy mieć poczucie akceptowania tego, co jest. Tekst jest więc o tym, że w niektórych kwestiach jesteśmy jak nasi rodzice. Mój brat często mówi „Ale słabo” albo „Ja czegoś takiego nigdy nie zrobię. Nigdy nie powtórzę błędu rodziców”, po czym obserwuję go i robi to samo. I dlatego śpiewam: „Jesteśmy jak nasi starzy, mówiłeś, że masz na nich haka, dziś patrzę na nasze wędki, bracie, to my daliśmy się złapać. Słabo”. Zresztą zaprosiłam brata do Klubu Niebo na koncert 26 listopada, żeby ze mną zaśpiewał ten utwór.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Podchodzę do tego z humorem i dystansem. To pewna forma wyluzowania się i wyjęcia kija z tyłka. Jest jak jest. A rodzice? Bez przesady, dajmy im żyć.

Jedno słowo, jakim opisałabyś ten album? Jest eklektyczny, bogaty, są różne estetyki muzyczne, jest dużo gości, jesteś Ty i Twoje 17 twarzy. Przesłuchałam cały i nie wybrałabym jednego, ale może Tobie się uda.

Znam jedno słowo. To po prostu Sarsa. To jest po prostu sarsowy album. Dedykuję go wszystkim, którzy mają odwagę stanąć w prawdzie i powiedzieć: „Nie lubię powtarzalności, lubię swoją niepowtarzalność, nie muszę być w żadnej szufladzie, nie muszę nic udowadniać”. Prawda bywa, w moim wypadku, bolesna, punkowa, sensualna, romantyczna, w rozsypce. Mam wiele prawd. Na tej płycie jest ich 17. To jest różnorodne i nie musi być spójne. Mianownikiem jestem po prostu ja i chyba tak powinno być.

To jest też fajne, że każdy Twój album jest inny, ale Ty ciągle jesteś taka sama.

To ciekawe, ja tego nie widzę i właśnie się zastanawiam, jak to się kupy trzyma, ale cieszę się, że to działa.

Trzyma się, naprawdę. Czyli to prawda, że jest Sarsa i jest Marta?

No jasne. Jest tego jeszcze więcej. Jest wersja mnie pośród znajomych, popisująca się, charyzmatyczna. Jest ta, która chce siedzieć pod kocem i oglądać Netflixa, zamiast iść na imprezę czy czasami nawet grać koncert. Jest wiele tych twarzy i lubię każdą mnie. Mój zawód daje mi ten przywilej, żeby w jednym życiu przeżyć wiele żyć. Strasznie mnie to kręci, bo to pozwala doświadczać wielu rzeczy. Oczywiście, nie chcę umniejszać komuś, kto ma jedną czy dwie role – to też jest spoko, ale mówię o swoim osobistym patrzeniu.

(Fot. Michał Pańszczyk) (Fot. Michał Pańszczyk)

Inspiracje muzyczne na tym albumie?

Nie ma.

Ja słyszę kilka.

Pracowałam przy tej płycie z kilkoma producentami, Pawłem Smakulskim, Moo Latte, Kubą Galińskim, Adamem Związkiem i wieloma innymi muzykami i to oni wnoszą dodatkowo swoje inspiracje. Natomiast jeśli chodzi o teksty i melodie, tutaj szczerze staram się wyrażać siebie. Ktoś mi mówił już, że jest podobieństwo do jakiejś piosenki. Zdarzają się takie sytuacje, ale ja prywatnie nie słucham muzyki zbyt wiele. No to powiedz, jakie masz skojarzenia.

„Echo” bardzo kojarzy mi się z „Good Luck, Babe!” Chappell Roan, a refren „Klishe” z „Ride” Lany Del Rey.

Dobrze wyczułaś, bo akurat Lany słuchałam, zwłaszcza jej debiutanckiej płyty i byłam pod ogromnym wrażeniem. Lubię tę jej sensualność. Kiedyś jeszcze tak samo reagowałam na Norah Jones. I ok, nie słucham dużo muzyki, to prawda, ale nie jestem odcięta od świata, nie żyję pod kamieniem. Czasem coś usłyszę, to we mnie wnika i potem gdzieś siedzi. Lany słuchałam też namiętnie, gdy tworzyłam „Motyle i ćmy” i chociaż tam naprawdę nie ma podobnych dźwięków, czuć, że jestem na tej samej chmurze, co ona.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Fajne są porównania do artystek, które poruszają. Ja też rozumiem te potrzebę świata, aby wszystko porządkować, ale jak debiutowałam, strasznie mnie to wkurzało, gdy słyszałam, że śpiewam podobnie do Rihanny czy Sii. Ale to był bezsensowny nerw, bo lepiej zobaczyć w tym coś dobrego. Fajnie, że ludziom się coś kojarzy, mam nadzieję, że w dobrym sensie.

A Twoje poboczne projekty podcast i audycja w radiu? Co cię zainspirowało do tego, żeby sięgnąć po takie formy? Czy to zaspokaja jakieś Twoje potrzeby, żeby na przykład siedzieć i gadać z ludźmi albo siedzieć i gadać do mikrofonu?

Tak, gadać z ludźmi, bo Sarsa od 10 lat jest centrum wszechświata i ile można. Byłam ciekawa, co u innych. Oczywiście macierzyństwo, związek i przyjaźnie w tym pomagają, ale Sarsa i tak jest dominantą. Jestem też zagadywaczką i nie umiem słuchać, więc pomyślałam sobie, że to będzie fajny trening, żeby zamknąć jadaczkę i skupić się na drugim człowieku. I okazało się, że to wspaniałe. Fajnie jest być w roli słuchacza.

Jakie emocje teraz przeważają w Twoim życiu?

Cieszę się, że od 10 lat wciąż jestem.

Żałujesz czegoś?

Niczego nie żałuję. Były zawody i trudności, ale właśnie o te momenty chodzi. Nie o same happy endy. I tym silniejsza jestem, gdy patrzę wstecz i widzę, że dałam radę. I’m still standing. Ostatnio rozmawiałam o tym w podcaście z Natalią Szroeder, że to sukces, że wciąż jesteśmy na rynku jako kobiety i wokalistki, bo to nie jest takie oczywiste. Rynek wciąż jest zdominowany przez mężczyzn. Pojawia się też tyle nowych dziewczyn, młodszych, ze świeżymi umysłami i twarzami, chociaż ja czuję się atrakcyjna i czuję się dobrze ze sobą, ale Natalka mi to uzmysłowiła, że mam powód do dumy, że jestem na rynku, że Ty chcesz ze mną rozmawiać. To mój wielki sukces, przywilej i radość. Mam szczęście.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Jak wpadłaś na pomysł, żeby słynne rogi, symbol Twojej rogatej duszy, zdjąć z głowy i stworzyć z tego swoje alter ego – Wesołego Diabła – żywą postać, która pojawia się w Twoim klipie i czasem siedzi obok Ciebie w trakcie wywiadów?

W ten sposób chciałam powiedzieć moim odbiorcom, mediom i branży, że nie odcinam się od żadnego etapu mojej artystycznej kariery. Jestem dumna z tego jak wyglądałam i śpiewałam. Wszystkie te elementy we mnie grają. Oczywiście, ciągle się zmieniam. To by było fałszem, gdybym tkwiła ciągle w jednym wizerunku i w jednej estetyce muzycznej. Ta powtarzalność to by nie była prawda, pomimo, że świat by tego oczekiwał, ale to uczyniłoby mnie produktem. A ja jestem żywym człowiekiem, artystką, twórcą swojego wizerunku i muzyki. To nie może wyglądać przed dekadę tak samo.

Ale rogi cały czas są.

Rogata dusza wciąż jest częścią mnie. Okładka albumu też do tego nawiązuje – też są rogi, ale zdjęcie zrobiono przypadkowo. Miałam wsuwki, które uwierały mnie w głowę, więc poprosiłam make-upistkę, żeby wsadziła mi pod nie watę. Potem zapomniałam o tym i weszłam na plan. Fotograf zrobił serię zdjęć, bo myślał, że to specjalnie. Potem patrzę na to zdjęcie i mówię: „To jest właśnie Sarsa: w wacie, okularkach do pływania i bez uśmiechu”. Swoją drogą przez pierwsze pięć lat słyszałam od dziennikarzy: „Uśmiechnij się, czemu się nie uśmiechasz?”, ale uśmiechem nie zrobisz dobrej piosenki i nie osiągniesz sukcesu, tylko pracą, pasją i prawdą. I o tym jest ta okładka. To jest chaos, w którym umiem funkcjonować. Jestem jego koordynatorem i to jakimś cudem działa.

Sarsa, właść. Marta Markiewicz, rocznik 1989, wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów. Jest absolwentką edukacji artystycznej na Akademii Pomorskiej w Słupsku, a także certyfikowaną terapeutką kamertonową. Na swoim koncie na sześć albumów studyjnych: „Zapomnij mi” (2015), „Pióropusze” (2017), „Zakryj” (2019), „Runostany” (2022), „*jestem marta” (2023) oraz najnowszy, wydany 16 października 2025 r., „Miało być jak w filmie”. Od 2023 r. artystka zmaga się z otosklerozą, chorobą prowadzącą do postępującej utraty słuchu. Prywatnie jest mamą 4-letniego Leonarda, którego ojcem jest kompozytor Paweł Smakulski. W tym roku świętuje 10-lecie działalności scenicznej.

Okładka albumu Sarsy „Miało być jak w filmie” (Fot. Michał Pańszczyk) Okładka albumu Sarsy „Miało być jak w filmie” (Fot. Michał Pańszczyk)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE