W czasach dobrobytu i wolności robimy się gnuśni. Coraz mniej rzeczy nas obchodzi. Włącza się kalkulacja: „Czy mi się to opłaca? Jaki jest zysk? A ryzyko?”. I dlatego tak ważne jest, by trenować w sobie odwagę – przekonuje psycholożka Marta Niedźwiecka.
Tekst pochodzi ze „Zwierciadła” 4/2025
Jesteś odważna?
Nie wydaje mi się, żeby jakoś szczególnie…
A ja często słyszę i widzę, że ludzie tak o tobie mówią.
Rzeczywiście czasem to tak ujmują. Tylko że dla mnie odwaga to coś blisko arystotelicznej cnoty, która sprawia, że raczej wynosisz spod ostrzału swojego druha albo ratujesz kotka z pożaru. Pamiętaj, że jestem wychowana na powojennej literaturze, gdzie odwaga była związana jednak z wyjątkowością czynu, na przykład stawieniem czoła przeważającym siłom wroga. Nie chodzi o to, że całkowicie to zinternalizowałam, ale – jak pisała poetka – tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono, a ja jednak nigdy nie rzuciłam się, by ratować tonącego, nie miałam też dotąd okazji uczestniczyć w żadnych dramatycznych sytuacjach społecznych czy historycznych. Chociaż na podstawie tych średnio trudnych, które stały się moim doświadczeniem, wiem, że mam w sobie coś, co się ładnie nazywa „umiejętnością zachowania zimnej krwi”. Czyli w sytuacji podbramkowej jestem bardzo zmobilizowana i zwarta, myślę przytomnie i organizuję swoją rzeczywistość wewnętrzną i zewnętrzną tak, że wszystko działa, jak powinno. Natomiast myślę, że jeżeli coś wcielam, to może trochę odwagi cywilnej, takiej obywatelsko-intelektualnej.
I co się w takiej odwadze zawiera?
Na przykład mówienie rzeczy, które są trudne lub niepopularne, i to nawet wtedy, kiedy ktoś może cię za to znielubić lub skrytykować. Stawanie w obronie wartości, które wcale nie są nośne lub za które można dostać po głowie, ale też stawanie w obronie osób czy istot słabszych od siebie, dyskryminowanych, marginalizowanych.
Na pewno uważam się za osobę – i sądzę, że jestem też tak postrzegana – która ma niską ugodowość (to akurat cecha temperamentalna, nic na nią nie poradzę, i tak łagodnieję z wiekiem) oraz znikomą dążność do konformizmu społecznego. Nie sprawia mi więc specjalnego trudu robienie rzeczy, które nie są powszechnie akceptowalne, uznawane i promowane.
Pytam cię o twoją osobistą odwagę, bo mam poczucie, że kiedy mówimy o odważnym człowieku, od razu przychodzą nam na myśl choćby bohaterskie czyny, o których wspomniałaś, natomiast zgoła inne zachowania przypisujemy odważnym kobietom. Prędzej usłyszymy, że jesteśmy „dzielne” albo „silne” w znaczeniu: walczące o swoje prawa, niepoddające się, ale też samodzielnie wychowujące dziecko czy harujące na kilku etatach. Natomiast odwagą kobieta wykazuje się – i mówię to na podstawie lektury licznych artykułów i wpisów na portalach społecznościowych – zakładając wydekoltowaną kreację czy rezygnując z makijażu… Cóż, może to rzeczywiście jest odwaga.
Na pewno taka kobieta musi liczyć się z tym, że ten fakt nie przejdzie niezauważony i bez komentarza. Tylko to wcale nie musi być odwaga, to może być pragnienie atencji połączone na przykład z brakiem obrony własnych granic. Czyli ktoś tak bardzo ma potrzebę bycia zauważonym, że nie patrzy na to, czy go to na dłuższą metę narusza. Sam fakt łamania jakiejś konwencji jeszcze nie świadczy o tym, że mamy do czynienia z cnotą.
A przypomnijmy, że cnota to taka predyspozycja charakteru, która po pierwsze, świadczy o moralności danej osoby i poziomie jej dojrzałości emocjonalnej, a po drugie, jest rzeczą do rozwijania. W dodatku służy naszemu funkcjonowaniu społecznemu, choć oczywiście można przywołać takie konteksty, w których bycie odważnym jest bardzo niebezpieczne czy wręcz nieopłacalne na poziomie zachowania zdrowia czy życia. Niemniej używając słowa „cnota”, mam na myśli, że odwaga to nie brawura, ale jedna z takich cech, która świadczy o wysokim poziomie naszego rozwoju. Dlatego na przykład Bianca Censori, żona Kanye Westa, która przeparadowała prawie nago po czerwonym dywanie podczas uroczystości wręczenia Grammy, tego warunku nie spełnia. Jako psycholożka powiedziałabym, że to w ogóle nie była odwaga. Co innego gdyby była modelką lub artystką, która w ramach swojej pracy czy twórczości na własny rachunek i wskutek autonomicznej decyzji – a nie decyzji kogoś, kto używa jej jako dopełnienia swojego wizerunku – odsłania ciało w ramach protestu, ważnego apelu czy innego ideologicznego czy artystycznego statementu. Wtedy mogłabym powiedzieć o jakiejś wizji artystycznej czy odwadze w wyrażaniu siebie. Przychodzi mi tu na myśl choćby Marina Abramowicz, która się popłakała, kiedy podczas jej performance’u „Artystka obecna”, w którym ubrana w długą czerwoną suknię siedziała przy stole, patrząc w oczy osobom, które dosiadały się do tego stołu – jedną z osób okazał się jej były partner Ulay. W tym jej odsłonięciu emocjonalnym było więcej odwagi niż tu w geście zrzucenia futra i pokazania ciała. Tam była rozdzierająca prawda o uczuciach, jakie łączyły tę dwójkę ludzi, a tu teatr, w którym jesteśmy zmuszeni do patrzenia na nagość i jej komentowania.
Ja mam w ogóle wrażenie, że ostatnio w języku i kulturze porobiło się coś dziwnego i odwagą lub prawdziwym buntem zaczęliśmy nazywać rzeczy, które są zaledwie łamaniem konwencji lub sprzeciwianiem się jakimś idiotycznym normom i konwenansom. „Andie MacDowell odważyła się pokazać swoje siwe włosy” albo „Pamela Anderson odważyła się pokazać sauté i z przebarwieniami”. Przecież w ten sposób nie opisujemy szlachetnego czynu, tylko prawo jednostki do robienia tego, czego potrzebuje, wyrażania się poprzez swój wygląd czy starzenia się na własnych zasadach.
Kiedy ja myślę o odważnej kobiecie, to myślę o Gisèle Pelicot, która odważyła się upublicznić swoją trudną historię i w jawnym procesie domagać się sprawiedliwości dla swojego męża i ponad 70 mężczyzn, którzy latami ją gwałcili. A ty?
Gisèle jest bohaterką. I w ten sam sposób myślę o ukraińskich kobietach, które walczą na wojnie albo zajmują się domem, dziećmi, rodziną, często też mając za sobą doświadczenie gwałtu i wojennej przemocy. Ale też o aktywistkach z Aborcyjnego Dream Teamu, pokazanych w dokumencie „Nie jesteś sama”. O prawniczce zajmującej się ochroną zwierząt i przyrody – Karolinie Kuszlewicz czy lekarce ratującej ludzi na granicy polsko-białoruskiej – Paulinie Bownik.
Niezmiennie podziwiam też irańskie kobiety protestujące przeciwko odbieraniu im ich podstawowych praw i w tym celu odkrywające włosy czy twarze, co grozi tam pobiciem i śmiercią – wystarczy wspomnieć zabójstwo Mahsy Amini. Odwagą, już abstrahując od tego, czy męską, czy kobiecą, od zawsze było dla mnie stanięcie w obronie kogoś, kto jest zaczepiany, poniżany lub atakowany…
Powiedzenie prawdy, kiedy wszyscy kłamią…
Ratowanie każdego, choćby najmniejszego istnienia, z narażeniem swojego zdrowia i życia, a przynajmniej bezpieczeństwa…
Te wszystkie przykłady pokazują, że odwaga ma taki element, który – w odróżnieniu od pokazywania swojego ciała na czerwonych dywanach – odbiorcę uwzniośla. Kiedy obcujesz z czyjąś prawdziwą odwagą, zostajesz dotknięta ludzką szlachetnością, która cię zmienia. Natomiast kiedy masz do czynienia z narcystycznym odgrywaniem pozornej odwagi, w najlepszym wypadku zostaniesz wciągnięta w czyjś show, a w najgorszym będziesz mieć wrażenie, że ktoś cię naruszył, pokazując za dużo siebie lub przekraczając granice. Bo odwaga to pewna wyjątkowość czynu, jakaś niecodzienność oraz zarażenie szlachetnością.
Ale też za każdym razem, kiedy osoba, która zrobiła coś odważnego i uwznioślającego innych, jest pytana: „Jak się pan czuje jako bohater dnia?” albo: „O czym pani myślała, kiedy wchodziła do płonącego budynku?” – pada odpowiedź: „Ale ja nie zrobiłem niczego niezwykłego”, „Ktoś wołał o pomoc, więc trzeba było mu pomóc”. Tak jakby odwaga była naturalną konsekwencją bycia w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami.
Kolejna ważna cecha odwagi – ona jest transcendentna. Jesteśmy wtedy więksi od siebie. Przecież jeżeli ktoś ratuje tonącego psa, to nie robi w głowie rachunku: „jakie jest ryzyko, że utonę”, bo wtedy pewnie w ogóle nie podjąłby się tego działania. Odwaga to jest zawsze przekroczenie siebie, ale – tu ważne rozróżnienie – w szczytnym celu, a nie po to, by dostać brawa, medal albo pokazać siebie.
Podkreślam to, bo w kulturze przesuwają się dziś akcenty w dosyć niespodziewany sposób, a mianowicie coraz więcej głasków społecznych dociera do nas za to, że jesteśmy dostosowani i konwencjonalni (nawet jak jesteśmy niekonwencjonalni, to w ramach jakiejś konwencji), a coraz mniej gratyfikacji jest związanych z obywatelskimi czy humanistycznymi postawami, które kiedyś w Polsce były nawet trochę nadmiernie eksploatowane. Nie mam na myśli tego, że one nie były bohaterskie, ale że dawniej było duże ciśnienie na ekstraordynaryjną patriotyczną postawę, a dziś w ogóle go nie ma. No powiedz sama, co byś wymieniła jako ostatni wielki patriotyczny zryw Polaków? Bitwę pod empikiem?
Nie, ale może czarne marsze lub udział Polaków w ostatnich wyborach parlamentarnych. Głęboko zapadł mi w pamięć też Jan Lityński, obrońca praw człowieka, więzień polityczny w latach PRL-u, który utonął w 2021 roku, ratując swojego psa.
Z kolei mną wstrząsnął gest Piotra Szczęsnego, autora „Manifestu zwykłego, szarego człowieka”, który dokonał samospalenia w 2017 roku w akcie sprzeciwu przeciwko działaniom PiS-u. Był to akt autodestrukcji, a jednocześnie wielkiej cywilnej odwagi.
Dlatego mam duży problem ze współczesnym używaniem słowa „odwaga”: odważny dekolt, odważny make-up, odważne cięcie. Przecież to ledwo muska powierzchnię! Gdybyśmy żyli w trochę normalniejszym świecie, to wszyscy braliby – lub chcieli wziąć – przykład z lekarki pomagającej uchodźcom, a ona sama byłaby opisywana jako bohaterka.
Choć przychodzą mi też do głowy przykłady kobiet odważnych, które skupiały uwagę poprzez kontrowersje, jak choćby aktywistki grupy Pussy Riot, prześladowane przez rosyjski reżim, które słynęły z obrazoburczych przedstawień, czy radykalnie feministyczna ukraińska grupa Femen, której uczestniczki protestowały przeciwko wojnie Putina, pokazując w publicznych miejscach swoje nagie piersi – odsłonięta klatka piersiowa jest zawsze dramatycznym gestem, nawiązującym do rozdzierania szat w rozpaczy. Wszystkie one przekraczały konwenanse i naruszały normy, ale w ważnej sprawie. Wszystkie były za to wielokrotnie aresztowane, a członkinie Pussy Riot nawet zesłane do kolonii karnej. Dziś nie tylko mamy mało aktów odwagi, ale i sama odwaga wypadła z obiegu, jest postrzegana jako ramota…
Zgadzam się, a jednocześnie uważam, że trochę ją „odramociła” Brené Brown, psycholożka, pisarka i wykładowczyni, która z odwagi uczyniła cnotę codzienności.
Z jednej strony łączy się to u niej z platońską ideą, zgodnie z którą odwaga to romans z nieznanym, z brakiem kontroli, z ryzykiem. To odwaga Odysa, który chcąc wrócić do domu, stawia czoła kolejnym wzywaniom na swojej drodze. Odwaga podróżnika, eksploratora, odkrywcy.
Czytaj także: Braving – trenuj odwagę z Brené Brown
Z drugiej strony u Brown bardzo istotny jest humanistyczny aspekt, a mianowicie zdanie sobie sprawy z naszej delikatności, czasem nawet kruchości, niesadzenie się na bycie superbohaterem, tylko robienie wielkich rzeczy bez tego narcystycznego nadęcia i udawania lepszych. Tak, jesteśmy słabi, delikatni i podatni na zranienia, a pomimo to będziemy robić rzeczy ważne i zgodne z nami, które może nawet nie przyniosą żadnych nagród. W kulturze zwyciezców i niedościgłych ideałów – to jest niesamowicie ważny apel. Bo bardzo łatwo być najodważniejszą osobą na świecie, jeśli dysponuje się sławą, chwałą, majątkiem, urodą i pozycją. Trudniej podejmować ryzyko, kiedy nie ma się żadnej z tych jakości.
Na przykład współczesne zdobywanie i eksplorowanie świata oraz jego najbardziej niedostępnych zakątków to są oczywiście odpryski starych dążeń do testowania swojej odwagi. Kiedyś kosztowało śmiałków życie, dziś można osiągnąć to samo za bardzo duże pieniądze z bardzo obniżonym ryzykiem – więc wartość takiego demonstrowania odwagi znacznie spadła. I moim zdaniem przeniosła się na obszar intelektualny. Teraz odkrywcami i eksploratorami są osoby, które głoszą niepopularne teorie, jak historyk Juwal Noach Harari, który mówi: „AI nie jest dobre, AI sprowadzi na nas kłopoty”, albo naukowcy, myśliciele czy aktywiści walczący z globalnym ociepleniem i katastrofą ekologiczną, głoszący prawdy niepopularne i nieprzynoszące im gratyfikacji w postaci pieniędzy czy uznania.
No właśnie, odwagą dziś staje się coś, co wydaje się kompletnie nieopłacalne ekonomicznie, społecznie, ale też życiowo. Ciężko zrozumieć logikę działaczy opozycyjnych w Rosji czy na Białorusi, którzy za opublikowanie jednego artykułu mogą zostać zesłani do łagru, a mimo to podejmują ryzyko. Jaki sens miał powrót Aleksieja Nawalnego do Rosji, gdzie został od razu aresztowany i wkrótce zmarł w niewoli? Pytam, oczywiście, trochę prowokacyjnie…
O to samo można by spytać polskich działaczy opozycyjnych i dziennikarzy z czasów stanu wojennego. Po co robili to, co robili? Pewnie odpowiedzieliby to samo – że chodziło im o obronę jakiegoś świata i ważnych dla nich wartości. Gdyby nie indywidualne akty odwagi, które zbudowały ruch Solidarności, my jako kraj, my jako Polacy nie bylibyśmy w miejscu, w którym dziś jesteśmy. Podobnie na dzisiejszej Białorusi pewien rodzaj postawy by nie przetrwał, gdyby nie poszczególne działania jednostek, które nawzajem się inspirują.
Co takiego zatem się dzieje, kiedy przychodzi wolność – wolność polityczna, społeczna, uwolnienie od jakiegoś reżimu – że niezwykle łatwo jest w tym samym kręgu kulturowym i wśród tych samych ludzi zamienić akty odwagi czy bohaterstwa na ich brak. Lub na konsumpcjonizm, bo to, co się dzieje wokół Kanye Westa i jego żony, to jest właśnie taki konsumpcyjny show, służący sprzedaży nowych ciuchów czy płyt. Zobacz, kiedy otacza nas jakiś rodzaj dramatu, zniewolenia, jakiegoś Gileadu, to w ludziach mogą budzić się najgorsze odruchy, ale jest też duża szansa, że to ciśnienie wyrzeźbi diamenty.
Ciśnienie puszcza, teoretycznie świat się normalizuje – możemy podróżować i kupować samochody albo nie kupować samochodów i nie podróżować, możemy czytać książki, jakie chcemy, mówić, co uważamy – i nagle się okazuje, że w tych sprzyjających warunkach odwaga w podstawowym znaczeniu nie tyle zanika – bo podałyśmy wiele przykładów – ale jest jej dramatycznie mniej. Mimo że związane z nią koszty stają się też dramatycznie niższe. Co tu takiego zachodzi?
Masz odpowiedź na to pytanie?
Nie powiem, dlaczego tak się dzieje, ale mogę powiedzieć, co ma na to wpływ. Otóż jest w nas taki mechanizm – w grupach społecznych, ale też w ludziach – który w trudnych warunkach sprzyja wewnętrznej mobilizacji i wspólnotowości. Jak sobie pomyślimy o Polsce lat 80. – biednej, zacofanej i w bardzo złej sytuacji politycznej – to poziom wspólnotowości, zainteresowania ludzi sobą nawzajem i chęci niesienia pomocy był wtedy znacznie większy niż teraz. Bo jest w nas też drugi kawałek, który jest strasznie wygodnicki i ksobny. Więc jak ktoś nam zdejmuje z szyi chomąto, to zamiast się rozejrzeć i postarać się w tym lepszym świecie być lepszymi ludźmi, to robimy się coraz gorsi. A jak już umościmy się w tym konsumpcjonizmie, wygodzie i braku ponoszenia konsekwencji, to myślimy: „Pan kopie psa, ale czy ja muszę się tym zajmować?”, „Gdzieś jakiś reżim robi coś złego ludziom, moje własne państwo wypycha innych za granicę, ale czy to jest naprawdę moja sprawa?”.
Trudniej się podnieść z miękkiego fotela…
A co dopiero przekraczać siebie! W czasach dobrobytu i wolności, kiedy maleje ciśnienie z zewnątrz, oddalamy się od wewnętrznej dyscypliny i trzymania się we względnym porządku etycznym. Robimy się gnuśni. Zamieniamy się w osoby antyodważne. Włącza się kalkulacja: „Czy mi się to opłaca? Jaki jest zysk? A jakie ryzyko?”.
Mówiłyśmy o tym w jednej z naszych rozmów – za dużo wygody nam nie służy.
A pewien rodzaj dyskomfortu jednak kształtuje charakter. Tymczasem gnuśność ma to do siebie, że się rozlewa. Najpierw nie chce mi się reagować na kogoś robiącego burdę na ulicy, potem nie chce mi się być obywatelem i iść na wybory, a jeszcze potem nie chce mi się nawet zabrać głosu w sprawie sklepu koło mojego domu. Coraz mniej rzeczy mnie obchodzi. I wtedy, owszem, żona Kanye Westa może przykuć moją uwagę, a aktem niezwykłej odwagi może mi się wydać wystawienie siebie na negatywną ocenę.
Myślę teraz o całej części kultury, która od zawsze opiewała odwagę. Najpierw były to eposy i pieśni, potem bardzo patetyczne utwory, ale co tu szukać daleko – nawet koncerty U2 były swojego czasu takimi manifestami, bo w przerwach między piosenkami zespół pokazywał na przykład zdjęcia bojowników o prawa człowieka, niesłusznie więzionych, albo w tekstach odnosił się do walki o wolność, także w Polsce. Ten trop był mocno obecny w filmach i w literaturze.
Dziś jednym z większych aktów odwagi cywilnej są coming outy osób queerowych (których powinno być dużo, dla przykładu) albo akty publicznej ekspiacji za to, że popełniło się błąd czy kogoś źle potraktowało (które dobrze, żeby były szczere). I biorąc je wszystkie pod uwagę, jak i też głośne procesy we Francji, gdzie naruszone i skrzywdzone ofiary domagają się ukarania swoich prześladowców – powiedziałabym, że odwaga idzie w parze z wewnętrzną spójnością.
Tak jak robili w czytankach z naszego dzieciństwa ci, którzy wchodzili do płonącego budynku czy ratowali tonących. Częścią składową tej integralności jest chyba poczucie własnej wartości.
Ono jest raczej jej pochodną. Czyli jestem taką osobą, że gdybym nie uratowała tego psa czy kota, to nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Z jednej strony jest to bycie w zgodzie ze sobą, a z drugiej – przekraczanie siebie, bo jednak na co dzień, w normalnych sytuacjach gramy na swoje bezpieczeństwo i nie chcemy się narażać, natomiast w tym szczególnym wypadku przekraczamy podstawowy instynkt, by zrealizować coś większego ode siebie. Między innymi dlatego tak martwi mnie wycofywanie się realnej odwagi z przestrzeni publicznej – bo tej jakości nie da się zamienić na nic innego.
Jak się zatem trenować w odwadze? Zwalczając strach? Podobno kiedy się czegoś boisz, powinieneś robić to jak najczęściej.
Behawioralne podejście mówi: wystaw się na bodziec, którego się boisz. Do pewnego momentu to działa, bo jak się człowiek boi pływać, to oswajając się z wodą, będzie się bał coraz mniej, może się nawet nauczy surfować. Ale ja przede wszystkim nie ustawiałabym opozycji: odwaga versus strach. Bo można robić odważne rzeczy, nadal się bojąc. To właśnie zaleca wspominana Brené Brown – żeby się odsłaniać, robić ciągle krok poza siebie.
Czy wybierzemy naukę pływania, wystawianie się na publiczne wystąpienia mimo lęku, zabieranie głosu w kontrowersyjnej sprawie, która jest dla nas bardzo ważna, czy też branie w obronę kogoś, kto jest na gorszej pozycji w miejscu pracy – to zawsze będzie coś więcej niż behawioralne wystawienie się na bodziec. Bo będzie wewnętrzne wystawienie się na ryzyko. Takie prawdziwe, niepolegające na założeniu niemodnej sukienki.
Czyli na przykład zmiana pracy, rozwód…
…powiedzenie głośno, że się nie chce mieć dzieci, zerwanie kontaktu z krzywdzącymi bliskimi, wyjście z jakiejś roli społecznej… Albo właśnie wejście w taką rolę. Ale też rodzaj wewnętrznego stanu, który powoduje, że mimo przeciwności i nie czekając na nagrodę, dążymy do wcielania pewnych wartości czy ideałów.