Zawsze zazdrościłam koleżankom oliwkowej karnacji. Moja blada cera nawet latem z trudem przybierała złotawy odcień. Stawiała słońcu tak duży opór, że bliscy nie wierzyli, że właśnie przyjechałam z wakacji... Teraz jednak pytają mnie o to już w kwietniu. Dlaczego? Bo z wiekiem przestałam bać się brązujących kosmetyków. Polecam te, które potrafią najlepiej naśladować prawdziwą opaleniznę przywiezioną z gorących krajów.
Choć wyjazd do Włoch dopiero przede mną, w tym roku już kilka razy zdążyłam usłyszeć pytanie, czy nie wróciłam właśnie z urlopu. Nieco zdziwiona (zawsze uchodziłam za „bladziocha”), pomyślałam sobie: „czyli naprawdę wystarczy znać kilka dobrych kosmetyków, żeby wyglądać jak po tygodniu wylegiwania się na słońcu”. Przez wiele lat w to nie wierzyłam sądząc, że owiane złą sławą bronzery i samoopalacze nigdy nie dorównają prawdziwej opaleniźnie. Aż w końcu trafiłam na produkty, które naśladują ją jeden do jednego.
Zaufajcie mi – czasy pomarańczowych mazideł o chemicznej woni, które pozostawiały sztuczny efekt solarium dawno minęły. Dziś można znaleźć na rynku świetne kosmetyki brązujące, które ozłacają karnację subtelnie i naturalnie. Zwykle bazują na DHA, erytrulozie i beta-karotenie – bezpiecznych substancjach pochodzenia roślinnego, pozwalających osiągnąć efekt promiennej i zdrowo wyglądającej skóry bez konieczności wystawiania się na działanie promieni słonecznych. Do tego ich twórcy nauczyli się genialnie maskować niemiły zapach, który kojarzymy z samoopalaczami starej generacji. Moje ulubione produkty brązujące pachną cynamonem, kokosem i białymi kwiatami. Nie zamierzam się z nimi rozstawać aż do jesieni!
Oto kosmetyki brązujące, które spełniły moje odwieczne marzenie o oliwkowej skórze. Na pewno sprawdzą się też u was.
(Fot. materiały prasowe)
Zrażona do samoopalaczy w kremie, któregoś dnia sięgnęłam po ten tonik polskiej marki Resibo. I to był strzał w dziesiątkę. Od tej pory przekonałam się, że opalenizna z butelki może wyglądać jak ta prawdziwa. Herbacianą wodę o cytrusowym zapachu wystarczy rozprowadzić palcami po twarzy i wklepać. Najlepiej zrobić to wieczorem, poczekać, aż kosmetyk się wchłonie, a potem nałożyć swoją codzienną pielęgnację. Rano skóra wygląda na lekko opaloną, promienną i zrelaksowaną. Za ten piękny efekt odpowiadają ekstrakt z liści nawłoci, DHA i olejek z marchwi – naturalne, bezpieczne składniki, które dodatkowo nawilżają cerę. Mój hit!
(Fot. materiały prasowe)
Moje kolejne odkrycie to przystępne cenowo kropelki brązujące marki Essence. Kosztują tylko około 18 złotych, a są genialne! Mają perłowo-brązowy kolor – wystarczy wmieszać 1-2 krople do kremu lub podkładu, a cera od razu zyskuje cieplejszy, zdrowszy odcień z subtelnym blaskiem. Sprawdzają się też jako bronzer w płynie, choć ja używam ich w ten sposób rzadko (wolę bronzery w kamieniu). Do tego są niezwykle wydajne. Koniecznie musicie wypróbować tę drogeryjną perełkę.
(Fot. materiały prasowe)
Po pierwszym użyciu tego balsamu pomyślałam: „W końcu! To jest to”. Niemal wszystkie samoopalacze do ciała, po które sięgałam wcześniej, albo robiły mi smugi, albo brzydko pachniały, albo nadawały skórze pomarańczowy odcień. Ten jest inny. Posmarowana nim skóra wygląda jak muśnięta słońcem – ma równomierny, złotawy odcień, który z każdą kolejną aplikacją delikatnie się pogłębia. Do tego jest nawilżona, gładka i pachnąca. To zasługa długiej listy składników odżywczych, m.in. oleju z marchwi, z baobabu i wosku jagodowego. Stosowanie balsamu też jest przyjemne i praktyczne, bo można nałożyć go przed pójściem spać bez obaw o poplamienie pościeli (mi w każdym razie nigdy się to nie zdarzyło). Nie bez powodu kosmetyk jest bestsellerem od lat.
(Fot. materiały prasowe)
Jeśli chcę wyglądać, jakbym dopiero co wróciła z włoskich wojaży, obowiązkowo sięgam też po bronzer w kamieniu. Z jego pomocą modeluję twarz i pogłębiam opaleniznę w strategicznych miejscach, czyli tam, gdzie naturalnie padają promienie słoneczne (nos, policzki, czoło, broda). Od roku świetnie sprawdza mi się bronzer Giorgio Armani w pięknej, luksusowej kasetce z lusterkiem. Jest duży, więc wygodnie nabieram go na pędzel i omiatam nie tylko twarz, ale i dekolt, ramiona i obojczyki. Choć to produkt w pudrze, ma innowacyjną, kremową konsystencję, która nie wysusza cery i nadaje jej zdrowy glow.
(Fot. materiały prasowe)
Najnowszy róż w sztyfcie od Chanel z kolekcji Les Beiges co prawda nie brązuje – ale odkąd użyłam go po raz pierwszy, nie wyobrażam sobie bez niego makijażu. Pasuje fantastycznie do muśniętej słoncem cery i podbija efekt zdrowej opalenizny. Jak on to robi? Ma odcień soczystej maliny, przez co genialnie naśladuje naturalny rumieniec. Na pewno znacie ten widok w lustrze, gdy po całodniowym wylegiwaniu się na plaży wracacie do hotelowego pokoju i widzicie u siebie połyskujące od potu, zaróżowione policzki. Ten stick daje dokładnie taki efekt – jakbyście dopiero co zeszły z leżaka. Dodatkowo zawiera w sobie perłowe pigmenty, które dają cudowny, naturalny efekt rozświetlenia. Gwarantuję, że po pierwszym użyciu tego kosmetyku zapomnicie o swoich dotychczasowych różach. Dla mnie to numer jeden.
(Fot. materiały prasowe)
Na koniec polecam wam mój produkt SOS – krem brązujący, który jednocześnie działa jak fluid do ciała wyrównujący koloryt. Ratuje mnie w sytuacjach, gdy dzień wcześniej zapomniałam nałożyć samoopalacz albo muszę zatuszować widoczne na nogach kropeczki czy drobne pajączki. Gęsty balsam przyciemnia oraz „rozmywa” niedoskonałości na skórze, przez co wygląda ona na bardziej jednolitą i gładką. Nadaje też ciału kuszący, satynowy połysk. Lubię ten efekt zwłaszcza na dekolcie i ramionach. To mój must-have w sezonie letnich imprez i wesel, ponieważ czuję się dzięki niemu pewniej w sukienkach eksponujących ciało. Polecam zawsze mieć go pod ręką.