1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Aktorstwo to dzielenie się czymś z drugim człowiekiem – bierze się ze mnie, ale rozrasta się w innych”. Spotkanie z Michałem Sikorskim, znanym z serialu „1670”

„Aktorstwo to dzielenie się czymś z drugim człowiekiem – bierze się ze mnie, ale rozrasta się w innych”. Spotkanie z Michałem Sikorskim, znanym z serialu „1670”

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)
Nieprzeciętnie utalentowany, wrażliwy, a jednocześnie mocno stąpający po ziemi. Michał Sikorski bawi do łez jako ksiądz Jakub w serialu „1670”, ale i porusza do głębi rolą w filmie „Sonata”. Nie mówiąc o tym, co wyczynia na teatralnej scenie! Prywatnie jest zaangażowanym młodym ojcem, lokalnym patriotą i dzieciakiem, który wierzy, że marzenia się spełniają.

Artykuł pochodzi ze „Zwierciadła” 4/2025

Kremówka i spacer po Wadowicach (twoim rodzinnym mieście) z księdzem Jakubem z „1670”– to był niezaprzeczalny hit ubiegłorocznej aukcji na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Genialny pomysł – twój?

Tylko częściowo. Zaczęło się od tego, że Kamil, który jest szefem sztabu WOŚP-u w Wadowicach – a ja pracowałem w tym sztabie już jako dziecko, a potem nastolatek – zapytał mnie: „Czy możemy wystawić na licytację piwo z księdzem Jakubem?”. Wsiadałem wtedy do metra i od razu zapaliła mi się czerwona lampka przy słowie „piwo”, więc tylko szybko rzuciłem: „Nie, nie chcę przykładać ręki do promocji alkoholu, ale coś wam wymyślę”. Tylko że jakoś nic nie wymyśliłem [śmiech]. W rozpaczy zaproponowałem: „To może kremówka? Sorry, że taki banał”. Nie wpadłem na to, że połączenie ojca Jakuba, kremówki i Wadowic tak się ludziom spodoba. Kwota była zawrotna, powyżej 35 tysięcy, a jeszcze trzeba było do tych Wadowic przyjechać. W każdym razie zwycięzca licytacji, z Bydgoszczy, twierdzi, że było warto [śmiech].

Było to bardzo fajne spotkanie, przeszliśmy się po Wadowicach, zjedliśmy kremówkę, porozmawialiśmy o życiu, nie zabrakło też anegdot z planu „1670”. Cieszę się, że i aukcja, i skarbonka, do której zbierałem pieniądze, były podpięte pod wadowicki sztab – udało mi się zebrać ponad 60 tysięcy złotych, a pamiętam jeszcze z czasów, kiedy byłem wolontariuszem, że statystycznie kwoty zbierane do puszek w Wadowicach były bardzo podobne do tych, które potem wracały do wadowickiego szpitala i pogotowia. Mam więc nadzieję, że i tym razem było podobnie.

Jesteś lokalnym patriotą?

Jestem lokalnym patriotą wszędzie, gdzie dłużej przebywam. Mam silną potrzebę utożsamiania się z miejscem. Bardzo polubiłem Poznań, w którym mieszkałem przez prawie cztery lata, i czułem się wtedy poznaniakiem. A że życie wywiało mnie do Warszawy, gdzie od razu trafiłem na Bielany, to dziś mogę powiedzieć, że czuję się bielańczykiem. Kiedyś często bywałem w Warszawie, ale zupełnie inaczej patrzy się na miasto, w którym ma się swój stały adres, swoją kawiarenkę i swój warzywniak.

Moim zdaniem to trzy podstawowe punkty potrzebne do nawiązania łączności z jakimś miejscem. Natomiast w całej Warszawie najbardziej podoba mi się dbanie o wspólną przestrzeń, taką jak parki czy place zabaw. Place zabaw to miejsca, w których na tym etapie mojego życia poznaję najwięcej ludzi [śmiech].

Jak przystało na tatę czterolatka. Powiedzmy jeszcze o tegorocznej aukcji na rzecz WOŚP-u. Wspólnie z Dobromirem Dymeckim, który w „1670” gra Bogdana, wystawiliście wspólny rejs.

Początkowo miał to być rejs po rzece Orzyc, tak jak w serialu, ale będzie po Wiśle, bo jest to po prostu łatwiejsze do zorganizowania. Aukcja się właśnie zakończyła, zebraliśmy kwotę ponad 12 tysięcy. Tym razem pomysł był mój, zaproponowałem aukcję Dobromirowi, który bardzo się ucieszył, bo też chciał wziąć udział w 33. finale Orkiestry. Aukcja wzbudziła wiele radości, bo też widzowie wyjątkowo polubili nasz duet oraz odcinek o egzorcyzmach i wspomnianym rejsie. Jest to też chyba mój ulubiony odcinek. Może dlatego, że w scenie, podczas której gramy w grę polegającą na wymienianiu słów: „awans”, „strawa”, „awans”, było mi najtrudniej powstrzymać śmiech, czas leciał, a szybko zachodzące słońce dodatkowo budowało napięcie. Zresztą Dobromira też bardzo polubiłem, wiele rzeczy mi w nim imponuje, nie tylko jego poczucie humoru.

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Gdyby spojrzeć na serial „1670” chłodnym okiem, to wasze postaci zbierają w sobie najgorsze cechy Polaków: ksenofobię, antysemityzm, nacjonalizm, mizoginię. A jednak nie sposób ich nie polubić. Was nie sposób nie polubić…

Dlatego właśnie nie zgadzam się z tezą, jakoby aktorstwo było wyłącznie pracą odtwórczą. Bo pomiędzy to, jak dana postać jest zapisana, jaki jest jej koncept reżyserski i operatorski – my wkładamy coś, co jest unikatowe – jej duszę. Razem z Dobromirem udało nam się stworzyć bohaterów, którzy są na wskroś tacy, jak mówisz – ksenofobiczni, nacjonalistyczni, nieszanujący kobiet czy traktujący innych podrzędnie, ale też dziecinni, naiwni i niedoinformowani w pewnych kwestiach. Ukazujemy ich bezradność oraz pewne ograniczenia, co ma zarówno wymiar tragiczny, jak i komiczny. Widz może się z nich pośmiać, ale też trochę im współczuć, ponieważ są głupiutcy.

Jednocześnie śmiejąc się z nich, możemy się trochę pośmiać z samych siebie.

Absolutnie tak, choć uważam, że sekret sukcesu tego serialu tkwi w dystansie historycznym. Gdybyśmy te wszystkie typy ludzkie umieścili tu i teraz, to chyba jednak nie spotkałyby się z takim ciepłym przyjęciem. Dziś jesteśmy tak zantagonizowani, że od razu wpisalibyśmy je w jakiś dyskurs polityczny i tylko się nastroszyli. Kilkaset lat dystansu pozwala spojrzeć na te postaci po prostu jak na ludzi – ze wszystkimi ich wadami i zaletami.

A to prawda, że grasz teraz w filmie o wampirach?

Gram. Mam nadzieję, że film ujrzy światło dzienne jeszcze w 2025 roku. „Życie dla początkujących” to debiut reżyserski Pawła Podolskiego, napisany wspólnie z Lynn Kucharczyk. Rzecz dzieje się współcześnie i chyba mogę zdradzić, że nie gram wampira. To bardzo mądra i zabawna opowieść o potrzebie nieśmiertelności i niepogodzeniu z przemijaniem, ale też o tym, że właśnie nasza śmiertelność czyni życie pięknym, bo żyjąc setki tysięcy lat, nie tylko byśmy umierali z nudów, ale też cierpieli, bo nie możemy umrzeć. Prawda, choć do tematu śmierci rzadko podchodzimy na luzie.

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Ty o przemijaniu zacząłeś myśleć dość wcześnie. Zresztą z tego, co słyszałam, podobnie ma twój syn…

Dla mojego syna temat śmierci jest czymś absolutnie naturalnym, natomiast ja miałem w dzieciństwie poczucie, że to temat tabu i nie powinienem go dotykać, jakby już samo myślenie o śmierci ją przyciągało. Jako kilkulatek lubiłem bawić się w pogrzeby, byłem nimi zafascynowany, co budziło silny sprzeciw moich rodziców. Tymczasem odchodzenie jest stałym elementem życia, cieszę się, że na swojej ścieżce trafiałem na artystów, którzy potrafili to pięknie pokazać. Jak na przykład reżyserka Małgorzata Szumowska, która mówi wprost, że codziennie myśli o śmierci.

Zauważyłam, że takie osoby zwykle są pełne życia.

Bo świadomość przemijania daje siłę, by działać, by troszczyć się o dobre jutro. Tylko że ta troska o dobre jutro nie powinna być ważniejsza od troski o dobre dziś. Jutro może nas nie być, dlatego staram się nie odkładać rzeczy na później. Nie jestem lekkoduchem, raczej osobą twardo stąpającą po ziemi, jednocześnie widzę wiele powodów do zachwytu nad światem i nad innymi ludźmi. Kiedy wyjdzie mi dobra jajecznica, kiedy spędzę superczas na łaskotaniu się z moim synem, który to uwielbia, kiedy mój pies jest szczęśliwy – nie ma nic, co byłoby dla mnie ważniejsze w tej chwili. Pewnie, są też marzenia, sam je snuję i do nich dążę, a jednocześnie mam poczucie, że ta wersja rzeczywistości, w której teraz uczestniczę, jest najlepszą z możliwych.

Właśnie takie wrażenie odnoszę za każdym razem, kiedy cię słucham. W jednym z podcastów spytano cię, jak wiele byłbyś w stanie zrobić dla roli. Odpowiedziałeś, że tyle, ile trzeba, pod warunkiem że nie odebrałoby ci to całej przyjemności z jej grania.

Ja po prostu mam poczucie, że aktorstwo jest dla mnie. I mam pewną filozofię, która pozwala mi je właściwie uprawiać. Dla mnie to dzielenie się czymś z drugim człowiekiem, ale nie w taki sposób, że ja to oddaję i tego już nie mam – przeciwnie, to bierze się ze mnie, ale rozrasta się w innych.

Nie poświęciłbyś dla roli swojego zdrowia czy równowagi psychicznej…

Bez równowagi psychicznej trudno byłoby mi w ogóle tworzyć i wytrzymać w tym zawodzie. Brzmi bardzo zdroworozsądkowo, co nie zmienia faktu, że zdarzają się też chwile mistyczne. Doświadczałem katharsis zarówno jako aktor, jak i jako widz. W ogóle staram się czerpać pełnymi garściami ze sztuki, która już powstała, z dobrych filmów, mądrych książek, bo są one zapisem doświadczenia, którego być może sami nigdy nie dotkniemy – jedno życie jest na to za mało pojemne.

Zauważyłem, że artyści, którzy poświęcali się dla sztuki, oddawali się jej w całości – tak naprawdę byli nieszczęśliwi. Dla mnie to ja jestem najważniejszy, moje zdrowie, moje szczęście. Dlatego staram się jak najwięcej z tego życia wyciągnąć, a nie jak najwięcej komuś dać, bo to nigdy dla tego kogoś nie będzie tak ważne jak dla mnie. Super, że ktoś mi mówi, że oświadczył się komuś po obejrzeniu filmu ze mną albo że spektakl, w którym mnie zobaczył, go do czegoś popchnął, ale przecież to nie znaczy, że ten film czy ta sztuka były dla niego ważniejsze niż ta druga osoba czy on sam. Według mnie to człowiek jest największym cudem i najpiękniejszym dziełem sztuki.

Podpisuję się pod tym! Wróćmy jeszcze do twoich postaci. Mąka, przyjaciel głównego bohatera filmu „Freestyle”, to postać drugoplanowa, a jednak zadziwiająco pełna.

Przeważnie podchodząc do roli, jestem o krok przed reżyserem, czyli wiem, że potrafię to zagrać i muszę go tylko do tego przekonać. Tymczasem Maciek Bochniak, reżyser „Freestyle’u”, dostrzegł we mnie dużo więcej niż ja sam, już na etapie castingu.

Kiedy zaczynałem uczyć się rapować, co zupełnie mi nie szło, powiedziałem mu: „Słuchaj, chcę, żebyś robił spokojnie film, więc jeśli denerwujesz się, że nie zdążę czy nie dam rady, to zrezygnujcie ze mnie, nie będę wam miał tego za złe”. Ale Maciek odpowiedział tylko: „No co ty?!”. I chwilę później nagraliśmy z Alickiem, który uczył mnie rapu, naprawdę świetny materiał. Sam byłem dumny z tego, jak nam wyszedł. Spojrzałem wtedy na Maćka z uznaniem, bo on od początku był o to spokojny. Życzyłbym sobie zawsze reżyserów, którzy potrafią tak wierzyć w ludzi. Niestety wszystkie moje rapy ostatecznie nie weszły do filmu [śmiech].

No co ty?! W takim razie musicie wykorzystać je we „Freestyle 2”.

Jeśli taki film kiedykolwiek powstanie… Niemniej mam nadzieję, że jeszcze się z Maćkiem na planie spotkamy. To jedno z moich filmowych marzeń.

Zgodziłbyś się, że „Freestyle” to rozkmina na temat przyjaźni?

Tak, choć dla mnie był raczej powrotem do szkolnych lat i czasów młodości. Opowieścią o krakowskim światku kibicowsko-blokersko-raperskim, a jestem spod Krakowa i to była rzeczywistość mojego gimnazjum. Choć sam nie słuchałem wtedy choćby Firmy, to ten klimat wrócił do mnie podczas przygotowań do filmu, przypomniał mi przyjaciół z tamtych czasów. Wzruszyłem się, kiedy jeden z moich bardzo dobrych kolegów odezwał się po kilkunastu latach i powiedział: „Świetna rola, brawo Misiek”. Kiedy kręciliśmy „Freestyle”, dużo o nim myślałem.

To też cenne w twoim, ale i chyba każdym twórczym zawodzie – nigdy nie wiesz, co sobie ktoś weźmie z tego, co dajesz.

Mam poczucie, że za każdym razem najbardziej opłaca się szczerość. Dla mnie tworzenie sztuki jest opowiadaniem jakiejś tajemnicy, dlatego w każdej roli staram się zachować tak, jakbym nigdy nie miał odwagi zachować się prywatnie. Przemycić jakąś cząstkę siebie.

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Ktoś, kto zna cię z „1670” i choćby „Freestyle’u”, może nie skojarzyć, że to ten sam chłopak, który zagrał w „Sonacie”. Ja sama nie mogłam w to uwierzyć. Podobno kiedy reżyser Bartosz Blaschke zobaczył cię na castingu, już ucharakteryzowanego do roli Grzegorza Płonki, nie mógł uwierzyć, że nie ma do czynienia z naturszczykiem.

Nie zapomnę, jak poproszono mnie, żebym nagrał jeszcze tak zwaną wizytówkę i nawet trochę głośniej mówiono: „Powiedz imię, nazwisko i skąd jesteś”. Odwróciłem się do kamery, powiedziałem: „Nazywam się Michał Sikorski, jestem po drugim roku szkoły teatralnej w Krakowie” i zobaczyłem to, co się zadziało w oczach Bartka. Potem przepraszał mnie kilka razy, że wtedy mnie nie rozpoznał. Poznaliśmy się jakiś czas wcześniej, kiedy był w naszej szkole.

Nie wiem, co robi większe wrażenie w „Sonacie” – wasze, czyli twoja, Małgorzaty Foremniak i Łukasza Simlata, role czy prawdziwe postaci, które były do nich inspiracją. Wspomniany Grzegorz Płonka, utalentowany muzycznie chłopak, którego w dzieciństwie mylnie zdiagnozowano (zamiast niedosłuchu stwierdzono u niego autyzm), ale też Małgorzata Płonka, która była przyjaciółką jego matki. Kiedy dowiedziała się o jej śmierci, zostawiła swoje dotychczasowe życie, żeby opiekować się Grzesiem.

Tak à propos wspomnianego przeze mnie wcześniej mistycyzmu… Mama Grzegorza, Joanna, przeczuwała swoją śmierć i powiedziała przyjaciółce: „Gdyby mnie zabrakło, zajmij się Grzesiem”, który po urodzeniu dostał 1 albo 2 punkty w skali Apgar i na wczesnym etapie zdiagnozowano u niego autyzm. „I żeby mi nie było inaczej” – dodała na koniec. Zapamiętałem to zdanie, towarzyszyło mi przez cały film. Joanna zginęła w wypadku, a Małgosia, która mieszkała wtedy w Warszawie, spakowała się w 15 minut i wyjechała do Murzasichla. Na zawsze.

Jej życie stało się wypełnianiem obietnicy, którą złożyła kiedyś swojej przyjaciółce. Gdyby nie jej upór i upór taty Grzegorza, by nie poddawać się w walce z systemem, ten utalentowany chłopak do dziś byłby pewnie uznawany za głęboko upośledzonego. Na szczęście skończyło się inaczej – Grzegorz gra na fortepianie i koncertuje, choć nie jest to typowa historia z happy endem. Dla mnie jest jakimś absolutnym nieporozumieniem, że w XXI wieku w samym środku Europy ktoś marzy o tym, by zdać maturę. Bez nadziei na to, że się uda, bo nie ma dla niego ani szkoły, ani warunków, by mógł się w niej uczyć. Tylko dlatego, że Grzegorz rozpoczął edukację dopiero, kiedy przywrócono mu słuch, czyli w wieku kilkunastu lat, i pewnych zmian w mózgu nie dało się już nadrobić. A chęć nauki jest w nim ogromna!

Ten film opowiada o jednym z podstawowych praw człowieka – o prawie do edukacji, także tej artystycznej. To wciąż aktualny temat, bo wyższa edukacja artystyczna jest absolutnie ograniczona dla osób z niepełnosprawnościami. Grześkowi udało się ukończyć szkołę muzyczną pierwszego stopnia w wieku 29 lat. Co ciekawe, została zamknięta chwilę potem.

Czytaj więcej: Tu nie ma happy endu. Prawdziwa historia bohatera filmu „Sonata”

Podobało mi się, że pokazujecie go bez taryfy ulgowej, także w momentach wybuchów złości czy frustracji.

Starałem się w tej roli przemycić esencję Grześka. I największą pochwałą, jaką mogłem dostać, było to, że spotkało się to z jego uznaniem. Po pierwszej projekcji podszedł do mnie i powiedział: „To jestem ja”. Po czym dodał: „Ale ja tak źle nie gram na fortepianie” [śmiech].

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Opowiadałeś w jednym wywiadów, że początkowo Grzegorz miał być twoim nauczycielem gry na fortepianie, ale okazał się zbyt surowy.

Próbował mnie uczyć, ale był tak wymagający, że wreszcie powiedziałem: „Stop, nie damy rady. To się nie uda, zbyt mnie stresujesz”. Ostatecznie miałem kilku różnych nauczycieli, co nie przeszkadzało Grześkowi komentować moich umiejętności. Na przykład podczas festiwalu filmowego w Korei powtarzał, że to, jak gram na fortepianie, to jest skandal.

Sukces „Sonaty” polegał na tym, że udało nam się zrobić szczery film o prawdziwych ludziach. Nie mitologizować, ale też nie pokazywać ich jako potworów. Grzesiek miał prawo być zły i sfrustrowany, ale też ludzie dookoła niego mieli prawo mieć go dosyć, bo ich wkurzał. Jestem pełen podziwu, że rodzina Płonków miała taką otwartość i odwagę, by się podzielić z nami swoim życiem. Opowiedzieć o swojej walce, ale też o swojej bezradności.

A skąd wziął się pomysł, żebyś wspólnie z Zosią Jastrzębską poprowadził galę wręczenia nagród 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni?

Nie mam pojęcia, ale ta propozycja była dla mnie ogromnym zaszczytem i spełnieniem jakiegoś marzenia, którego nigdy właściwie nie zwerbalizowałem. Mam nadzieję, że się nam udało.

I to jak się udało, to było megazabawne i odświeżające.

Kiedy doszliśmy do kwestii pieniędzy, postawiłem tylko jeden warunek. Powiedziałem, że chcę dostać dokładnie tyle, ile Zosia, bo mamy bardzo podobne zadania, a z własnego doświadczenia wiem, że często stawki męskie są wyższe niż stawki kobiet.

Bardzo fair play! To była jednorazowa współpraca czy może jest przewidziana kontynuacja w tym roku? 50. gala, 51…

Powiem tak: gdybym ponownie dostał takie zaproszenie, z miejsca bym je przyjął. Zresztą tuż po, na bankiecie, na który poszedłem mimo dużego zmęczenia, spotkałem się z tyloma wyrazami uznania, że nie byłem w stanie nawet dojść do stołu z przekąskami. Nie mówiąc już o tym, jak się z Zosią poczuliśmy, gdy podczas gali zostaliśmy skomplementowani przez samego Wojciecha Marczewskiego.

Takie wychodzenie na scenę i bawienie tłumów jest czymś, co ci przychodzi łatwo?

Zawsze chciałem tego spróbować. Marzyłem też o tym, by mieć własny talk-show.

Talk show? Nie stand-up?

No właśnie nie. To brało się z tego, że zawsze kiedy byłem w takiej sytuacji, jak teraz, czyli kiedy ktoś przeprowadzał ze mną wywiad, zastanawiałem się, kogo może interesować to, co mam do powiedzenia. Wolałbym być po drugiej stronie, czyli raczej zadawać pytania. Jest tylu ludzi ciekawszych ode mnie.

Na przykład Dorota Kolak, z którą zagrałeś niedawno w reklamie? Zrobiliście to tak przekonująco, że kilka osób pytało mnie, czy to prawda, że jest twoją mamą.

To jest taka postać, taka artystka, z którą mógłbym się spotkać w codziennym serialu, reklamie, a nawet otwierać Biedronkę w Radomiu, gdyby tylko mi to zaproponowano. W dodatku bardzo mi się spodobał koncept reklamy, bo – i to nie tylko wśród mojego pokolenia – dostrzegam dużą potrzebę zatroszczenia się o swoich rodziców. Nawet pomimo konfliktów i napięć, które też się w tej relacji zdarzają. Z jednej strony masz potrzebę powiedzenia mamie: „Zobacz, radzę sobie”, a z drugiej podzielenia się z nią tym, co ci się udało osiągnąć.

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Powiedziałeś kiedyś, że najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyli cię rodzice, było to, że nie sztuką jest wspierać kogoś, kiedy się wierzy w to, do czego on dąży, ale właśnie wtedy, kiedy się tego nie rozumie, a może nawet nie pochwala jego decyzji.

Tak, to jest ten rodzaj, ten poziom miłości, którą chciałbym też obdarować swojego syna. Wielkim szczęściem jest, kiedy rodzice podzielają twoje poglądy, przekonania czy plany na życie, ale jeszcze większym, kiedy słyszysz: „Zupełnie cię nie rozumiem, ale cię kocham i bardzo mocno we wszystkim wspieram”.

Mówię o tym, bo teatr w twoim rodzinnym domu nie był jakoś szczególnie obecny. Książki, filmy – tak, ale teatr? Dlatego już sam pomysł, by związać się z nim zawodowo, wydawał się dziwny, żeby nie powiedzieć szalony. Zresztą sądzę, że w każdej rodzinie, która nie ma artystycznych korzeni, pojawia się takie powątpiewanie: „Ale przecież tam trzeba mieć jakieś

znajomości, znać środowisko, bo inaczej się zginie”. No więc nie zginąłem póki co. Jestem, mamo, i żyję.

Pamiętasz ten pierwszy raz, kiedy rodzice zobaczyli cię na scenie?

Myślę, że to musiały być jakieś sytuacje przedszkolne.

Były zachwyty? Czy raczej krytyka?

Pamiętam taki okres w okolicach gimnazjum czy liceum, kiedy dużo „teatrzykowałem” i absolutnie nie czułem się gotowy na przyjmowanie krytyki. Nie zapraszałem wtedy rodziców na swoje przedstawienia. Może dlatego, że kiedy zdałem egzamin do szkoły muzycznej i trzeba było się zastanowić, czy kupić mi już konkretny instrument – a byłem wtedy chyba w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej – mama powiedziała: „No ale przecież chleba z tego nie będzie”. Ostatecznie nie poszedłem do tamtej szkoły, czego jakoś specjalnie nie żałowałem, natomiast wiedziałem, że za bardzo kocham teatr i aktorstwo, za bardzo łączę z nimi swoją przyszłość, żeby coś podobnego usłyszeć.

Wiele fascynacji w moim życiu pojawiało się i odchodziło, często okazywały się jedynie słomianym zapałem, ale nigdy nie odpuściłem aktorstwa, z czego się bardzo cieszę, bo dzięki temu dziś nie mam poczucia, że chodzę do roboty.

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

W tym zawodzie bardziej liczy się talent czy szczęście?

Miałem nawet na ten temat rozkminę. Nie chcę, żeby to, co powiem, zabrzmiało okrutnie, ale ostatecznie uważam, że talent nie jest najważniejszy. Liczy się upór oraz konsekwencja w dążeniu do celu. I to dotyczy zarówno osób zajmujących się rzemiosłem artystycznym, jak też sportem. Oczywiście można mieć do czegoś większe lub mniejsze predyspozycje, ale najważniejsze to umieć i chcieć je rozwijać.

Niedawno słyszałam w radiu, jak komentator, zresztą sam były sportowiec, powiedział, że mecz wygrywa nie ten, kto jest lepszy, ale ten, kto bardziej chce wygrać.

I być może to jest prawda… Jakiś czas temu spotkałem Zbigniewa Rauba, byłego pięściarza i trenera. A że wcześniej robiłem coś na ringu, ktoś go zapytał, żartobliwie, tak żeby przełamać lody: „I co? Nadaje się?”. Pan Zbigniew potraktował to pytanie zupełnie serio i zripostował: „Nie można nikomu powiedzieć, że się do czegoś nie nadaje”.

Na krytykę, feedback trzeba być gotowym. I trzeba tę gotowość zasygnalizować. Cieszę się, że zawsze miałem w sobie tyle dojrzałości, by wiedzieć, na co jestem gotowy, a na co nie. Staram się podchodzić do tego, co robię, krytycznie w takim znaczeniu, by wyciągać z tego naukę na przyszłość. Ale krytyka i krytyczne nastawienie do siebie nie mogą unieważniać radości z tego, co się udało, co wyszło.

Chciałam cię jeszcze spytać o ciało. W końcu to warsztat każdego aktora. Ale też dzięki temu, że dużo z nim i nim pracujecie, macie często na jego temat ciekawsze przemyślenia niż ci z nas, którzy nie mają czasu i przestrzeni, by na co dzień poświęcić mu tyle uwagi…

…albo też po prostu z nim pobyć. Pokazywanie ciała, wcale nie zawsze nagiego czy rozebranego, jest w naszym zawodzie elementem opowiadania tajemnicy. Podczas gdy powszechnie obowiązują pewne kanony piękna i wyglądu, którym się można podporządkowywać lub nie – akurat ja się raczej nie podporządkowuję – to w roli nagle staje się atutem, że masz brzuszek czy boczki. Że możesz sobie powiększyć zakola, na co w normalnym życiu pewnie nigdy byś nie wpadł [śmiech].

Na przykład ja dogalałem sobie zakola do filmu „Freestyle”, po czym okazało się, że jest tylko jedna scena, w której zdejmuję czapkę, a chodziłem tak przez trzy miesiące. Prywatnie czułem się z tym niezbyt dobrze, ale w roli – znakomicie. Cieszę się, że mój zawód daje mi taką możliwość, by powiedzieć: ecce homo – to jestem ja, to jest człowiek. Ludzkie ciało jest dziełem sztuki, właśnie takie, jakie jest, nie inne. Cudowne, że nasze ciała się od siebie różnią, że każde jest wyjątkowe.

Tym większe zadanie przed wami, aktorami i aktorkami. Ludzie kształtują sobie świat na podstawie tego, na co najczęściej patrzą. A ponieważ patrzą przeważnie na nieprzeciętnie piękne twarze i ciała, niekiedy zoperowane przez najlepszych chirurgów i poddane najlepszym zabiegom, to zaczynają zapominać, jak wyglądają ciała przeciętne, normalne.

Ale też zapominają się nimi zachwycać. Przecież to ciało dzisiaj jest takie, a jutro będzie już trochę inne. Aż w końcu przeminie. Moja siostra oglądała niedawno jakiś album rodzinny i westchnęła: „Boże, ci wszyscy ludzie byli kiedyś tacy piękni!”. Pomyśl sobie, tacy młodzi jak dziś nigdy już nie będziemy.

Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska) Michał Sikorski (Fot. Aleksandra Zaborowska)

Co lubisz w swoim ciele?

Lubię obserwować dłonie, cieszę się, że na moich powoli już widać upływający czas – to nie są dłonie chłopca, ale mężczyzny. Lubię swoje oczy, które są trochę dziwne i przez to też – uważam – bardzo fajne. Lubię wszystkie drobne znaki i ślady, jak pieprzyki, rozstępy, zmarszczki. Oto ja!

Twój syn Jeremi, jak już powiedzieliśmy, niedawno skończył cztery lata. Czego według ciebie nie powinien nigdy utracić?

Nie chciałbym, żeby utracił to, co sam ceni w sobie najbardziej. Nie to, co ja bym wymyślił i uważał w nim za ważne. Jest zupełnie inną osobą niż ja. Może mieć zupełnie inne poglądy, nie takie, jakie bym sobie na przykład życzył. Będę musiał to uszanować. Chciałbym, żeby wiedział, że każdy człowiek ma swoją godność i z tego powodu należy mu się szacunek. I żeby dostał ten należny mu szacunek od innych.

A w tobie co zostało z czteroletniego Michała?

Wiara w to, że marzenia się spełniają, a świat jest piękny.

Michał Sikorski ur. w 1995 roku w Wadowicach. Absolwent PWST w Krakowie. Związany z Teatrem Polskim w Poznaniu, do grudnia ubiegłego roku był na etacie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Nagrodzony podczas festiwalu w Gdyni, festiwalu Off Camera oraz festiwalu Młodzi i Film za rolę Grzegorza Płonki w filmie „Sonata”. Na teatralnych deskach debiutował rolą Emilii w „Zachodnim wybrzeżu”, dziś można go oglądać m.in. w „Cudzoziemce” w Teatrze Polskim w Poznaniu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze