Czarne charaktery gra tak, że widownia go za nie kocha. Kiedyś samotnik pędzący ku autodestrukcji, dziś człowiek pogodzony ze sobą, który znalazł własne miejsce w świecie i najbliższą, najdroższą osobę. Gary Oldman o błędach młodości i chorobie alkoholowej mówi z zaskakującą szczerością.
Słyszałam różne historie o tym, jak się poznaliście z Paolem Sorrentinem, u którego zagrał pan właśnie w „Bogini Partenope”. Która jest prawdziwa?
Dwa lata temu byłem gościem festiwalu filmowego w Giffoni Valle Piana, we włoskim regionie Kampania. I podczas wywiadu od jednego z dziennikarzy usłyszałem: „Miał pan bardzo długą i bogatą karierę, pracował pan z największymi. Stephen Frears, Oliver Stone, Francis Ford Coppola, David Fincher, Christopher Nolan, Alfonso Cuarón… Kogo ze swojej listy marzeń jeszcze nie spotkał pan na planie?”. Niewiele się zastanawiając, rzuciłem, że Paola Sorrentina. Kocham jego filmy, na niczym tak nie śmiałem się i nie wzruszałem jak na „Wielkim pięknie”. Wypowiadając te słowa na głos, chyba wysłałem do wszechświata jakiś komunikat, bo parę dni później w mojej skrzynce odbiorczej pojawił się mail od Paola. „Słyszałem, że jesteś moim fanem, tak się składa, że ja też lubię to, co robisz. Właśnie przygotowuję się do filmu, w którym mam dość małą, ale za to bardzo interesującą rolę. Załączam scenariusz. Daj mi proszę znać, czy zechciałbyś ją zagrać”. Odpisałem bez czytania: „Paolo, u ciebie zagrałbym cień na ścianie. Zagram papieża, zagram świętego Mikołaja, co każesz”. Scenariusz „Bogini Partenope” okazał się piękny, ale to prawda, że zgodziłbym się w ciemno. Pracowałbym z Paolem przy czymkolwiek, bo opowiada historie jak nikt. To filozof, ma wyjątkowy wgląd w ludzką duszę i psychikę. Potrafi zestawiać ze sobą żywioły, które pozornie w ogóle do siebie nie pasują, ale u niego to działa. Sorrentino jest mistrzem piękna!
Ten film powstawał zresztą w przepięknych miejscach, między innymi na Capri i w Neapolu. Czy to był dodatkowy atut?
Cóż mam powiedzieć! Nie dość, że miałem zakosztować pracy z Sorrentinem, to jeszcze mogłem przy okazji spędzić 10 dni na Capri – wiadomo, że się zgodziłem [śmiech].
John Cheever, którego pan gra, to postać autentyczna, pisarz, autor powieści „Falconer”.
Jedyny tekst Cheevera, jaki znałem, to „Pływak”, słynne opowiadanie, na podstawie którego powstał film z Burtem Lancasterem. Obejrzałem też wywiad, jakiego pisarz wieki temu udzielił Dickowi Cavettowi [słynnemu amerykańskiemu dziennikarzowi telewizyjnemu, wieloletniemu gospodarzowi popularnego programu „The Dick Cavett Show” – przyp. red.]. Oglądałem uważnie, żeby jakoś Cheevera wyczuć, ale w „Bogini Partenope” gram go tak, jakbym nie grał jego, tylko jakiś rodzaj konstruktu – romantyka, melancholika, pijącego i cierpiącego artystę. Postać bardziej symboliczną niż faktyczną. Wystarczyło wiedzieć troszeczkę na jego temat, żeby sobie resztę wyobrazić.
Robi się ciekawie, gdy do tego równania dorzucimy jeszcze taką zmienną, że Cheever miał żonę i rodzinę, ale był homoseksualistą, co skrzętnie ukrywał przed światem. A więc tajemnica, udawanie, czyli mówimy tu także o poczuciu winy, wstydu, żalu, pogardzie dla samego siebie – o tym wszystkim, co popchnęło go w stronę alkoholu. Wydaje mi się, że często ludzie nadużywają alkoholu dlatego, że za dużo czują i muszą to jakoś zagłuszyć. Oczywiście to nie jedyny powód, ale wielu wielkich pisarzy miało podobną motywację: Hemingway, Faulkner, Fitzgerald. To wszystko strapione, umęczone dusze, które kultura romantyzuje, utrwalając wizerunek artysty nad szklaneczką absyntu. Tymczasem oni zalewali się w trupa, dawali w żyłę i uzależniali się od morfiny. Mało romantyczne…
Kadr z filmu "Bogini PArtenope" (Fot. materiały prasowe)
Picie to już nie jest pana codzienność.
Od 27 lat już nie.
Było trudno?
Bardzo, ale dziś już o tym nie myślę. Jakby to wszystko się wydarzyło w jakimś innym życiu. Dla mnie to proste: gdybym wtedy nie przestał pić, nie zagrałbym i w tym, i w wielu innych filmach. Nie zagrałbym, bo byłbym martwy. Niektórym udaje się przestać pić, innym nie.
W moim odczuciu to jest kwestia zrozumienia sytuacji. Tego, że się jest alkoholikiem. Pamiętam taki cytat z Cheevera właśnie, bardzo zapadł mi w pamięć podczas przygotowań do „Bogini Partenope” : „Trzęsącą się ręką sięgam po telefon, by zadzwonić do Anonimowych Alkoholików, ale zamiast telefonu chwytam whisky, dżin, wermut i wszystko inne, co jest w zasięgu mojej drżącej dłoni”. On odkładał wytrzeźwienie na jutro, dla niego to nie była sprawa na dziś. „Poczekam jeszcze chwilę”, myślał. Tylko, że tej „jeszcze jednej chwili” w pewnym momencie zabrakło.
Picie i używki, jak pan słusznie zauważył, przez lata były romantyzowane. Mówiło się: „Ale on ma superrockandrollowe życie!”. Niech żyje seks, narkotyki i rock’n’roll?
Seks? Może. Ale z pewnością w moim życiu nigdy nie było narkotyków. Na żadnym jego etapie. Nie było w nim też przemocy. W mediach nie znajdzie pani zdjęcia, jak wściekły wybiegam z klubu nocnego po bójce, bo zawsze piłem sam.
Muszę przyznać, że zaskakuje mnie otwartość, z jaką pan o tym wszystkim mówi.
Wydaje mi się, że dla ludzi takich jak ja anonimowość jest po prostu niemożliwa. Nawet gdybym próbował w tajemnicy pójść na odwyk, zawsze w którymś momencie ktoś by to odkrył, pojawiłby się nagłówek, artykuł. Oczywiście można udawać, że się schudło naturalnie, podczas gdy w rzeczywistości bierze się ozempik, ale prędzej czy później pojawiają się efekty uboczne i wtedy trzeba wymyślić nowe kłamstwo, żeby zakryć to poprzednie.
Nie, nie chce mi się w to bawić. Dlatego od samego początku otwarcie mówiłem o mojej drodze do trzeźwienia. Przyznawałem, że miałem taki problem, ale nad tym pracuję. Wolałem grać w otwarte karty, tym bardziej że bardzo niewielu niepijących alkoholików utrzymuje się w trzeźwości przez 27 lat. To naprawdę maleńki odsetek. Także można powiedzieć, że zdarzył się cud.
Mówimy o cudzie w kontekście religijnym?
Pamiętam, że na etapie walki o trzeźwość miałem taką myśl, że Bóg – taki, jakim każdy z nas go postrzega dla
własnych potrzeb – dał mi talent i umożliwił bardzo miłe, wygodne życie, a ja to wszystko rozwalam w drobny mak. I że to skrajnie nieodpowiedzialne. Miałem głębokie poczucie, że mogę postąpić lepiej. Wtedy spotkałem moją żonę. Musiałem na nią czekać 58 lat, ale udało się – wreszcie poznałem kogoś, kto mnie wspiera, jest kreatywny, ciepły, jest autentycznie dobrą osobą.
Sorrentino jest dowcipny: miejsce akcji wybrał słoneczne, ale w tym filmie jest wiele smutku, a pana postać jest być może najsmutniejsza ze wszystkich.
Wielu osobom wydaje się, że jeśli przeprowadzą się z dnia na dzień na południe Francji, ich życie nagle stanie się niekończącym pasmem uśmiechów, ale to nieprawda. Wszystko będzie dokładnie takie, jak wcześniej. No, może poza tym, że będzie się to działo na południu Francji. Dopóki nie włożysz pracy w naprawianie samego siebie, to, gdzie jesteś, nie będzie miało znaczenia. Wiem, co mówię, bo kiedy tak strasznie piłem, bywałem w najpiękniejszych miejscach na świecie. I gówno mnie obchodziło, gdzie jestem i co widać przez okno, wolałem upić się do nieprzytomności w pokoju hotelowym. Smutek był do mnie przylepiony jak mokra koszula. Tym ciekawszy wydaje mi się kontrast, o którym pani wspomniała: w „Bogini Partenope” mamy wizualnie raj, a jednocześnie bohatera głęboko zanurzonego w mroku. Paolo daje swoim widzom takie właśnie postaci: ekscentryczne, złamane, ale jaśniejące wewnętrznym pięknem i mające dobrą duszę.
Melancholia jest uczuciem panu bliskim?
Wie pani, kiedy człowiek pije, wszystko jest jedenastką w skali od jednego do dziesięciu. Uderzysz się paluszkiem o framugę? Jedenastka! W tym samym czasie trzeźwy człowiek powie: „A niech to” i pójdzie dalej. Po alkoholu wszystkiego doświadcza się na maksa, dramatów, turbulencji, chaosu. Alkohol ma sprawiać, że poczujemy się lepiej, ale przez połowę czasu tak naprawdę obniża nam nastrój, przyczynia się do depresji.
Poznałem kiedyś osobę, która miała mnie nauczyć języka rosyjskiego do filmu. Bardzo ją lubiłem, świetnie się dogadywaliśmy. Któregoś dnia powiedziała mi: „Ty jesteś jak Rosjanin. Zawsze nasiąknięty wódką i melancholią”. Dziś oczywiście to porównanie ma inny wydźwięk, ale ta kombinacja była dla mnie wtedy prawdziwa. Czułem się jak wrażliwy wyklęty poeta, przeciwko któremu zwrócił się świat. Chciałem mu pokazać środkowy palec i powiedzieć, że w ogóle mnie nie obchodzi.
Faktycznie pana nie obchodził?
Trudno powiedzieć, bo dziś jestem zupełnie innym człowiekiem i mam wrażenie, że jest to częściowo związane także z upływem czasu. Mam cudowną żonę, podróżuję z rodziną, nie jestem już tak wyizolowany i samotny, jak bywałem w przeszłości. Kiedyś, słysząc pod koniec zdjęć komendę „cięcie”, zamawiałem coś do jedzenia do pokoju i otwierałem butelkę.
W naszym filmie w którymś momencie profesor mówi, że chodzi o to, by przejrzeć na oczy, by dostrzec naturę pewnych rzeczy. Ja uważam, że aby tak się stało, trzeba dojrzeć, dojść do pewnego wieku, żeby nie tylko patrzeć, ale też widzieć.
Im człowiek starszy, tym bardziej poukładany. Już nie muszę żyć w wyparciu, udając, że wciąż mam 25 lat. Kiedy po tym wywiadzie wstanę z krzesła, hałas, jaki wydadzą moje stawy, przypomni mi, w jakim jestem miejscu życia.
Lubi pan to miejsce?
Tak. Jestem szczęśliwy i bardzo podoba mi się moje życie. Od dłuższego czasu gram w serialu „Kulawe konie”, aktualnie kręcimy już piąty jego sezon. Podoba mi się rola Jacksona Lamba. Podoba mi się też, że mogę się na parę dni urwać z planu serialu, żeby zagrać u Sorrentina albo podskoczyć na plan do Chrisa Nolana i pojawić się w „Oppenheimerze”.
Zagrałem w życiu wiele głównych ról, ale mam głębokie przekonanie, że aktor nie może być większy niż film. Czasami dobrze jest zagrać rolę mniejszą, ale ważną. Zresztą ja zawsze postrzegałam siebie jako aktora charakterystycznego, a aktor charakterystyczny nie zawsze stoi w pierwszym szeregu. Więc to, że często występowałem na pierwszym planie, jest trochę dziełem przypadku. A ci wszyscy okrutnicy, w których się wcieliłem? Lee Harvey Oswald, Drakula, Zorg, Korshunov… toż to niezły dowcip, że ich zagrałem, wystarczy tylko na mnie spojrzeć. Na pierwszy rzut oka widać, że jestem nieśmiałym, delikatnym i wrażliwym typem.
Gary Leonard Oldman rocznik 1958. Aktor, scenarzysta, reżyser i producent filmowy. Uwielbiany za role Syriusza Blacka w serii o Harrym Potterze oraz Jacksona Lamba w serialu „Kulawe konie”. Jest laureatem Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę w filmie „Czas mroku” (2017), gdzie wcielił się w Winstona Churchilla. Najnowszy film z jego udziałem „Bogini Partenope” do polskich kin wszedł w marcu. Wywiad przeprowadzono po premierze filmu na festiwalu w Cannes.