Już w samym spojrzeniu Jędrzeja Hycnara jest coś, co natychmiast przykuwa uwagę. Do tej pory dodawało to granym przez niego postaciom sporo uroku. Nie tym razem.
Muszę ci się do czegoś przyznać. Kiedy oglądałam film „Napad”, spokoju nie dawała mi myśl, co by o twojej roli Kacpra powiedziała moja ukochana babcia Ala. Prawdopodobnie załamałaby ręce – taki młody, utalentowany chłopak, a taką postać mu dali do zagrania! Bo babcia Ala zawsze wychodziła z założenia, że bohater „z przeszłością”, jakoś złamany, z mroczną stroną to dla aktora dopust boży. Niepotrzebny kłopot i obciążenie.
No tu nie mógłbym się zgodzić. [śmiech] Bardzo chciałem zagrać Kacpra – postać, która pokazuje mnie trochę z innej strony. Do tej pory zazwyczaj grałem role właściwie amanckie. To znaczy, żeby było jasne, absolutnie na to nie narzekam, nie twierdzę, że jest w tym coś niefajnego, przeciwnie, ale też w zawodzie aktora fantastyczne jest, że masz szansę na „płodozmian”. Kacper przynajmniej z kilku powodów był bohaterem trudnym do zagrania, ale wcielić się w niego, jakoś tę postać rozgryźć, rozłożyć ją sobie na czynniki pierwsze – to była frajda.
Nie mówiąc już o tym, że „Napad” jest też dla mnie filmem wyjątkowym, bo to moja pierwsza duża rola w pełnym metrażu, a nie w serialu czy formacie telewizyjnym. A już poza wszystkim wydaje mi się, że bez takich postaci jak Kacper, bez takich charakterów, życiorysów, całej tej Kacpra niejednoznaczności – zwyczajnie nie da się dotknąć ważnej prawdy o człowieku.
Można o twoim bohaterze mówić wiele złego, ale mnie ciekawi, na czym budowałeś jego jasną stronę, co ci w tej postaci było po ludzku najbardziej znajome, z czego ją sobie zbudowałeś?
Nie chciałbym zdradzić za dużo, ale chyba najbardziej przemówiło do mnie jego podejście do więzi rodzinnych, poczucie odpowiedzialności za najbliższą mu osobę, bezwzględny odruch, żeby tę najbliższą osobę chronić.
A w zbudowaniu roli pomógł mi reżyser Michał Gazda, podrzucając mi dla inspiracji filmy z lat 90., takie jak „Pieskie popołudnie” czy „Informator”.
Bardzo pomocny był też na przykład kostium. Przede wszystkim kurtka i buty, które nosi Kacper. Wcześniej na podstawie scenariusza trochę to sobie inaczej wyobrażałem: właściwie nie znałem realiów, w których rozgrywa się „Napad”, jestem za młody, żeby pamiętać lata 90. W mojej głowie te czasy wyglądały bardziej kolorowo, dostatnio. I kiedy zobaczyłem scenografię, kiedy wybieraliśmy ciuchy, uderzyła mnie ta potworna bieda, szarość, prowizorka. Nie przypuszczałem, że mogło być aż tak.
Nie wiem, na ile to widać w filmie, ale Kacper chodzi w kompletnie zdezelowanej, połatanej kurtce. Zależało nam wspólnie na takim efekcie i ona się faktycznie rozpadała, w czasie zdjęć musiała być zszywana z kilkanaście razy. Sporo jest w „Napadzie” szarpaniny i praktycznie po wszystkich tego typu scenach trzeba było moją kurtkę ratować. Druga sprawa to buty – mocne, ze wzmacnianymi czubkami. Podobne do tych, jakie nosi się na budowie. Taki but jest jak skorupa, strasznie twardy, szorstki, nie daje o sobie zapomnieć. Wymaga odpowiedniego poruszania się. Kacper jest w ciągłym napięciu, cały czas musi trzymać gardę, buty też mi w tym pomagały.
No i muzyka, bo zwykle dużo pracuję na muzyce, tworzę sobie całe playlisty. Nie chodzi o to, czego mój bohater mógłby słuchać, tylko o soundtrack do postaci, który jest w stanie mnie uruchomić, wprowadzić w odpowiedni stan emocjonalny. I w tym przypadku to był przede wszystkim polski hip-hop.
Szczególnie dużo słuchałem takiego numeru Kalibru 44 z z 1996 roku „Brat nie ma już miłości dla mnie”. Tam padają słowa, że w telewizji i radiu słychać wciąż, że „znowu brat zrobił napad”, „znów brat zabił brata”. Idealnie mi się to wpisywało w te historie.
Media lubią cię nazywać polskim Jamesem Deanem. Przed „Napadem” dość konsekwentnie obsadzano cię w rolach, które ten image wzmacniały. Jak się z tym określeniem czujesz? Uważasz, że jest w nim coś więcej niż odniesienie do sposobu ubierania się czy do typu urody?
To dla mnie ciekawe pytanie i to na tyle, że od pewnego czasu intensywnie próbuję sobie na nie odpowiedzieć. Możliwe, że powstanie spektakl w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, w którym będę mógł się z tym tematem skonfrontować, przymierzamy się do niego. Mówię „przymierzamy”, bo jakiś czas temu mój kolega, reżyser Kuba Zalasa, zadzwonił do mnie z pomysłem zagrania podobnej roli. Jako punkt wyjścia Kuba zaproponował „Na wschód od Edenu” Steinbecka. Tytuł ikoniczny w dorobku Jamesa Deana ze względu na słynną ekranizację Elii Kazana.
No więc tak, trudno nie zauważyć, że często znosi mnie w tę stronę. Moją pierwszą większą rolą był Marek Hłasko w „Osieckiej”, wiadomo, że do pewnego stopnia stylizował się na Deana, więc i do mnie w czasie promocji serialu jakoś to przylgnęło i do tej pory wciąż, pod różnymi postaciami, wraca. Sam się zastanawiam, na ile mam w tym mniej lub bardziej świadomy udział, na ile przejmuję Deanowski styl.
W każdym razie James Dean mi się często „przydarza”. I z jednej strony to bywa męczące, bo aktor jednak chce tworzyć coś nowego, zaskakiwać, szukać. Na pewno więc staram się być wobec tego rodzaju porównań czujny, żeby mnie nie ograniczały, nie definiowały. Myślałem w ten sposób w przypadku „Napadu”, bardzo chciałem, żeby w postaci Kacpra nie było ani grama uroku buntownika, postanowiłem szukać w zupełnie innych rejonach. Z drugiej strony nic złego mi się z tytułu tych porównań przecież nie dzieje, więc skoro już mi się James Dean przydarza, staram się jakoś te sytuację „czytać”.
Jeśli się pomyśli o jego życiu, to przecież nie jest to ani długa, ani obfitująca w szczęśliwe wydarzenia biografia. Tak jak i zresztą biografia wspomnianego Marka Hłaski. Obaj byli ludźmi raczej skrywającymi swoje prawdziwe myśli, wolącymi być sam na sam ze sobą. A z drugiej strony potrafili być w tłumie, bardzo ich ciągnęło do dużych skupisk ludzkich. Ja też jestem introwertykiem, któremu dobrze jest w towarzystwie innych.
A może chodzi też o to, że jest w tobie coś retro? Marysia Dębska, kiedy ją spytano o współpracę z tobą i z twoim bratem Marcinem przy spektaklu w Och-Teatrze, powiedziała, że obaj jesteście trochę jakby z innej epoki. Że jest w was „stary duch”.
Sam o sobie myślę w podobny sposób. Czuję, że mam starą duszę.
Co to sformułowanie dla ciebie znaczy?
Na pewno nie chodzi tylko o wychowanie wyniesione z domu, choć oczywiście miało na mnie duży wpływ, jak wychowali mnie mama i tato. Być może dlatego, że łatwo wpadam w nostalgiczne klimaty. Lubię wracać do tego, co było, a nie zawsze być na bieżąco z tym, co jest teraz. Razem z Marciniem bywamy trochę sentymentalni.
W moim przypadku, bo tu mogę mówić już tylko za siebie, wybór zawodu aktora być może też po części wziął się z tej mojej cechy. Jeszcze przed szkołą teatralną czytałem dramaty i od kiedy pamiętam, uwielbiałem w nich to, że przenoszą mnie w inne czasy. Nie mówię o uciekaniu od realnego świata w codziennym życiu, tylko raczej o potrzebie pamiętania o tym, jak było kiedyś.
Ciekawe, że większość moich przyjaciół, niemal wszyscy, są starsi ode mnie. I to się raczej nie wzięło stąd, że wychowywałem się jako najmłodszy z rodzeństwa. Kiedy Marcin wyjechał na studia, ja byłem jeszcze dzieciakiem. Z siostrą ta różnica wieku także jest na tyle duża, że nie było szans, żebym dołączył do jej towarzystwa. Dorastałem z rówieśnikami. Natomiast teraz tak się jakoś dzieje, że ciągnie mnie do bardziej doświadczonych życiowo ludzi.
Jędrzej Hycnar (Fot. Dorota Szulc/Shootme)
Ile jest prawdy w stwierdzeniu, że zostałeś aktorem z powodu swojego starszego brata, Marcina Hycnara?
Oczywiście, że jest w tym ileś procent prawdy, zważywszy na to, że świat profesjonalnego teatru poznałem dzięki Marcinowi. To jest coś wspaniałego i bardzo mu za to dziękuję. Ale to, co potem z tym doświadczeniem zrobiłem, jest już moim indywidualnym wyborem. Z całą pewnością można stwierdzić, że w wieku trzech lat, grając biedronkę, oświadczyłem, że już nigdy nie chcę być aktorem. Ale po drodze, jak widać, zmieniłem zdanie. [śmiech]
Biedronkę, dodajmy, grałeś jako trzylatek w teatrze dla dzieci i młodzieży Tuptusie w Tarnowie. W spektaklu, gdzie występowali także twoi siostra i brat. Coś ci się najwyraźniej nie spodobało, więc złożyłeś poważnie brzmiącą deklarację, że zrywasz z aktorstwem.
W pierwszej klasie liceum było już dla mnie jasne, że jednak chcę robić teatr. I to niezależnie od późniejszej decyzji, że zdaję na wydział aktorski, bo to były dwie różne kwestie. Bo ja najpierw przez kilka lat jako dzieciak grałem w Tuptusiach, potem miałem przerwę, aż w końcu ze znajomymi zajęliśmy się sceną młodzieżową przy tarnowskim Teatrze im. Ludwika Solskiego. Miałem tam okazję reżyserować i odkryłem, że to po prostu uwielbiam. Po drodze był jeszcze brydż sportowy, byłem w tę dyscyplinę mocno wciągnięty, ale kiedy przyszło do wiążących decyzji, co po maturze, padło na teatr. Zastanawiałem się – rozmawiałem o tym z Marcinem – czy nie wybrać najpierw reżyserii, ale koniec końców uznałem, że taka kolejność będzie najlepsza. Chciałem się nauczyć warsztatu aktorskiego, a po skończonej reżyserii zwykle trudno już się na to zdecydować. Ten dwuetapowy plan nadal mam w głowie.
A wracając do twojego pytania i tych procentów, to ważnym momentem – nie wiem, czy determinującym, ale ważnym na pewno – był ten, kiedy zobaczyłem Marcina w „Tangu” w reżyserii Jerzego Jarockiego na scenie Teatru Narodowego. To był moment, w którym dotarło do mnie, jak niesamowicie mocno ten zawód – czy w ogóle teatr – jest w stanie na człowieka wpłynąć. Siedziałem na widowni, nie rozumiejąc, jak to możliwe, że mój brat nie jest moim bratem. Dałem się ponieść na tyle, żeby na chwilę zapomnieć, że na scenie jest Marcin, że odgrywają razem z Grześkiem Małeckim swoje role. Autentycznie o tym zapomniałem, taką to miało siłę rażenia.
Zdaje się, że to jedna z najpiękniejszych recenzji roli, jaką może usłyszeć od kogoś aktor. Ale czy potem na studiach nie byłeś skazany na porównania do brata? Skończyliście przecież tę samą warszawską Akademię Teatralną. Długo nazywano cię bratem Marcina Hycnara?
Dla niektórych już zawsze pozostanę bratem Marcina, okej, naprawdę umiem z tym żyć. To ich sprawa.
A w Akademii chyba dość szybko uświadomiono sobie, że jako ludzie jesteśmy mocno od siebie różni. Pamiętam nawet taki komentarz któregoś z profesorów, który mnie uczył na pierwszym roku, że „dziwi się, że jesteśmy z tej samej matki”. [śmiech]
Moje początki na studiach nie należały do najłatwiejszych, nie byłem najpilniejszy, ale też nie byłem potulnym, układnym studentem. Nie bałem się mówić o tym, co mi się nie podoba.
Studia aktorskie są jednak specyficznym kierunkiem, warto wiedzieć, czego się chce i jakim się jest człowiekiem, żeby się nie pogubić. Bo to z jednej strony jest kierunek, który stawia na jednostkę, próbuje wydobyć z ciebie jakieś indywidualne cechy. Z drugiej – tę jednostkowość i indywidualizm odbiera. To bardzo dziwne połączenie, które może okazać się niebezpieczne, aczkolwiek to już temat na osobną dyskusję, o wiele, wiele dłuższą.
Co dla ciebie osobiście oznacza braterstwo?
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to wsparcie. Pamiętam takie zdanie, tylko nie mogę przypomnieć sobie, z czego to jest, na pewno z jakiejś sztuki. Tak czy inaczej, chodzi mi o takie sformułowanie, że rodzina to jest instytucja, do której przychodzisz, żeby otrzymać radę, i ta rada musi ci być dana. Zapadło mi w pamięć to porównanie do instytucji, bo to pojęcie ma w sobie solidność. Instytucja to coś stałego, z czym trzeba się liczyć i na czym można polegać.
Z bratem lubię rywalizować, ale kiedy gramy w planszówki, squasha albo tenisa. Lubimy sobie dogryzać w różnych tematach, taką sobie wypracowaliśmy formułę. Przy czym mamy wspaniałą braterską relację.
Marcin mi na przykład nigdy nie powiedział, kiedy przychodziłem do niego, żeby się poradzić, żebym czegoś kategorycznie nie robił. Nigdy nie próbował narzucać mi swojego zdania, nie niańczył. Jeśli coś mi radził, to zawsze zostawiając absolutną autonomię. Nie prowadził mnie za rękę, pozwalał się nie raz wypierniczyć na drodze, którą sam wybrałem. Śmieję się, że pewnie w tym momencie ostatnim teatrem, w którym mógłbym być na etacie, byłby Teatr Współczesny [w którym Marcin Hycnar jest zastępcą dyrektora do spraw artystycznych – przyp. red.].
Bo tak sobie wyobrażamy nasz byt w tym zawodzie i nasze indywidualne ścieżki.
Jednocześnie nigdy nie zapomnę takich sytuacji, jak choćby wtedy, kiedy przyjeżdżałem na egzaminy wstępne do Warszawy. Jak nocowałem w mieszkaniu Marcina i jak on mi do późna w nocy tłumaczył i opowiadał przed egzaminem teoretycznym rzeczy, które mogły mi się przydać. Jak się ich razem uczyliśmy na pamięć. Pamiętam, ile Marcin miał dla mnie uważności, i nie potrafię tego wspominać bez wzruszenia.
Nie chciałbym zbytnio się odsłaniać, pewne rzeczy wolę zachować dla siebie, ale powiem tak bardziej ogólnie, że rodzina to w moim życiu bardzo ważny temat.
Jak podsumowałbyś 2024 rok?
Na pewno był intensywny i wymagający, końcówka też taka będzie: za chwilę zaczynamy z Czarkiem Żakiem próby do spektaklu „Pułapka” na podstawie dramatu Edwarda Taylora.
Ten rok był też niesamowity, bo w ciągu jego trwania spełniły się aż trzy moje zawodowe marzenia, wystąpiłem w trzech produkcjach, o których wiedziałem, że jeśli dojdzie do ich realizacji, to ja po prostu muszę w nich zagrać. Wśród tych trzech był właśnie „Napad”, o drugiej produkcji jeszcze nie mogę mówić. A przy trzeciej to już w ogóle doszedłem do wniosku, że naprawdę należy wierzyć w afirmacje.
No wyobraź sobie – jakiś czas temu przyszli do mnie wieczorem przyjaciele, żeby obejrzeć wspólnie film. Siedzimy i gadamy, zastanawiając się, co by tu wybrać. Może komedię? Może kryminał? Mówię do kolegi Julka: „A wi działeś film »Vinci«?”. Który ja pierwszy raz widziałem, kiedy miałem paręnaście lat, potem kilka razy w szkole teatralnej. Bardzo go lubię i tego dnia również postawiliśmy na ten tytuł. A po zakończonej projekcji powiedziałem: „Gdyby kręcili kontynuację, to ja, przysięgam, muszę w niej zagrać. Strasznie, strasznie bym chciał”.
I to było o jakiejś pierwszej nocy, a o dziewiątej rano odezwała się do mnie Magda, czyli moja agentka, że dzwonił Juliusz Machulski. Ma dla mnie propozycję roli w filmie. Zgadnij, w jakim? [śmiech]
Kolejnego dnia już wiedziałem, że tak, powstaje druga część filmu „Vinci”. I że ja w niej zagram. Z „Napadem” było zresztą dość podobnie. Jak tylko na castingu dostałem jedną scenkę do zagrania, myślałem już tylko o tym, że bardzo chcę w tym uczestniczyć. I to też się spełniło. Po czymś takim człowiek zaczyna wierzyć, że jeśli czegoś naprawdę chcesz, to to się po prostu wydarza.
Jędrzej Hycnar rocznik 1997. Ukończył Wydział Aktorski Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Pochodzi z Tarnowa. Aktor filmowy, telewizyjny, teatralny i dubbingowy. Pierwszą jego głośną rolą był Marek Hłasko w serialu „Osiecka”, zagrał też m.in. w takich serialach jak „Kontrola”, „Dziewczyna i kosmonauta”, „Brokat” czy „Receptura”. Jest młodszym bratem Marcina Hycnara.