„Zawsze wierzę, że się podniosę, że wszystko dobrze się ułoży. Choćby się wydawało, że słońce już nigdy nie wzejdzie” – mówi Joanna Brodzik, aktorka, choć – jak twierdzi – aktorstwo jej nie definiuje. „To tylko zespół narzędzi, którymi przyszło mi robić to, co jest dla mnie najważniejsze”. Dziś aktorka obchodzi 50. urodziny. Z tej okazji przypominamy wywiad, którego nam udzieliła w 2021 roku.
Rozmowa pochodzi z archiwalnego numeru miesięcznika „Zwierciadło” (wydanie 7/2021).
Wyobrażam sobie, że kiedy aktorka wspomina mijający rok, wygląda to tak: zagrałam w tym serialu, w tym przedstawieniu, w tym filmie. Bo przecież często sprawy zawodowe w dużym stopniu nas określają. Ubiegły rok był inny. Jak będziesz o nim myśleć?
Pewnie znacznie trudniej bym przez niego przeszła, gdybym nie miała za sobą doświadczenia pierwszych trzech lat z moimi synami, a szczególnie kluczowego pierwszego roku, kiedy cała uwaga skoncentrowana musiała być na tym, żeby chłopców wyprowadzić z wcześniactwa. To wiązało się praktycznie z zamknięciem w domu i zredukowaniem wszystkich innych aktywności do czynności niezbędnych. Po prostu wiem, że w takich sytuacjach trzeba zacisnąć zęby i wytrzymać. Że trzeba być dla siebie dobrym i pozwalać sobie na popełnianie błędów i bycie momentami nie najlepszą wersją siebie. I że to jest okej. I że każdy z „domowych bytów” ma do tego prawo. W zrozumieniu, cierpliwości, tolerancji i szacunku daliśmy radę przetrwać ten covidowy czas. Mam głębokie przekonanie – które jest teraz, po mojej pierwszej dawce szczepienia, mocniejsze – że to już za chwilę się skończy. Że będziemy bezpieczniejsi. Tą przydługą dygresją chciałam powiedzieć jedno: nie spodziewałam się, że tamto do tej pory najtrudniejsze doświadczenie tak bardzo przyda się do przejścia tego, co w ciągu ostatniego roku było udziałem nas wszystkich.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
To, co pewnie wielu z nas najbardziej dolega, czyli „uwięzienie” w domu, u Ciebie było już oswojone.
Tak, co nie znaczy, że łatwe. Ale znałam już ten stan „dnia świstaka”, w którym rytm wyznacza liczba skłonów przy pralce i zmywarce. Z tą różnicą, że teraz zamiast przewijać i karmić, noszę i wynoszę talerze z zaciemnionych pokojów, w których świecą dwa komputery.
Wtedy, kiedy dzieci były maleńkie, toczyłaś walkę, której towarzyszyła chyba większa niż teraz niepewność i lęk.
Tak, choć nie było czasu, żeby to analizować. Tamten okres wymagał ogromnej koncentracji przy bardzo dużej liczbie czynności, które trzeba było wykonać precyzyjnie, jak podanie leków czy zabiegi pielęgnacyjne, a te przy wcześniakach bywają skomplikowane i wymagają skupienia, żeby nie uszkodzić maleńkiego człowieka. Tamto doświadczenie mnie na tyle zahartowało, że potrafiłam teraz przejść w tryb trochę automatyczny, w rodzaj medytacji w ruchu, która pozwala wykonywać te same czynności i nie wiedzieć, czy jest środa, czy sierpień.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Ale z kolei duże dzieciaki to inna trudność – teraz mówi się, że to właśnie dzieci najbardziej ucierpiały na tym, co nas spotkało.
Jesteś, jak ja, Koziorożcem, więc i pragmatyczką. I jako pragmatyczka wiesz, że każda sytuacja składa się zarówno z plusów, jak i minusów. Bo z jednej strony tak, to niełatwe, a z drugiej – patrzę, jak nieprawdopodobny skok rozwojowy wykonały dzieci, jeśli chodzi o obcowanie z cyfryzacją, widzę łatwość, z jaką przyswajają materiał bez obecności żywego człowieka, to, że dają radę utrzymywać z rówieśnikami więź bez kontaktów fizycznych. Są tacy, którzy mówią, że to przekleństwo tych czasów, ja myślę inaczej. To trochę jak z erą kina. Kiedy telewizja weszła do powszechnego użytku, mówiło się, że to śmierć kina. A okazało się, że ono nie umarło. Teraz, jak pokazała ostatnia ceremonia oscarowa – zresztą moim zdaniem świetna, lepsza od tych poprzednich, nadętych – wydaje się, że nasza rzeczywistość wchodzi w kolejny etap. Inny, nie gorszy. I myślę, że dzieci zostały właśnie wyposażone w nowe narzędzia, w nowe elementy, które stały się codziennością. My, dorośli, zresztą także. Rok temu nie wiedziałam, co to Zoom. Teraz uważam, że to bardzo praktyczne narzędzie. Nie muszę na spotkanie jechać, spalać benzyny, niszcząc przyrodę. Mogę usiąść na tarasie, założyć słuchawki i być równie dyspozycyjna i skuteczna; robić, co do mnie należy, bez generowania tych wszystkich kosztów, nad którymi przed pandemią tak rzadko się zastanawialiśmy. Niektóre aspekty codzienności zniknęły i już chyba nie wrócą. Dla mnie to spoko. Nastąpiło przewartościowanie. Przyglądam się temu bez lęku, raczej z ciekawością, jakie „plusy dodatnie” najszybciej wypłyną na powierzchnię.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Jeszcze jakieś „plusy dodatnie” widzisz dla siebie?
Przed pandemią, kiedy wychodziłam do warzywniaka, przynajmniej kilka osób mnie rozpoznawało. „Dzień dobry, jak wspaniale panią widzieć, a co pani taka malutka, a dlaczego pani taka smutna” (na to zwykle odpowiadałam: „Ja tak wyglądam, kiedy się nie uśmiecham” – bo przyzwyczaiłam ludzi, że na plakatach i okładkach suszę zęby). I było to miłe, ale, przyznam, czasem marudziłam. A przy drugim lockdownie zdałam sobie sprawę z tego, jak strasznie mi brakuje tej wymiany energii. Że moja rzeczywistość do czasu pandemii była pozytywnie odkształcona, bo dużo ludzi się do mnie tak po prostu uśmiechało. Mocno za tym tęsknię, ogromną przyjemność sprawia mi, kiedy ktoś poznaje mnie po głosie albo po oczach znad maseczki. I z wielką radością zdejmę tę maseczkę i będę znowu mogła wymieniać z ludźmi energię. Zrozumiałam i doceniłam, że to jest mój kapitał, zasób, coś wyjątkowego.
Jesteś silną kobietą. Czy ta wewnętrzna siła to coś, co sama pracowicie budowałaś, czy dostałaś ją od kobiet, które Cię wychowywały?
Długą drogę musiałam odbyć i całkiem sporą pracę wykonać, żeby z otwartą przyłbicą i miękkim brzuchem, o którym mówi Brené Brown, iść do świata z komunikatem: słabość jest moją siłą, siła jest moją słabością. Jak próbujesz dźwigać wszystko na plecach, zwykle nie wychodzi z tego nic dobrego.
A jeszcze próbujesz?
Coraz rzadziej, ale oczywiście tak. Nie ustaję w usiłowaniach! Jak tylko zdarzy się sprzyjająca okazja. Na szczęście coraz częściej się orientuję, co robię, i „spuszczam powietrze”, ale ciągle mi się zdarza.
Dostałam od loterii genowej, Wyższego Porządku – tu każdy może wpisać, co chce – zespół cech psychicznych i fizycznych, które sprawiają, że dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna. Choćby nie wiadomo co się działo, zawsze wierzę, że się podniosę, że dam radę, że wszystko się ułoży. I że rzeczywistość mi sprzyja, choćby się wydawało, że słońce już nigdy nie wzejdzie. To ogromne szczęście mieć takie nastawienie. Ja je mam i doceniam. Towarzyszy mi ono od dziecka. To jedno. Ale oczywiście są też te dwie wspaniałe kobiety, mama i babcia, które mnie ukształtowały i wychowały. Czasem słyszałam: „Taka jesteś biedna, bo chowałaś się praktycznie bez ojca”. Takie są fakty – moją „walizkę” pakowały głównie kobiety. Ostatnio cudownie teraz obecny w moim życiu tata i wspaniały dziadek dla chłopaków powiedział coś niezwykle cennego na temat tej krzywdzącej łatki: „Pomyśl, co mogłoby się stać, gdybym ja był obecny w twoim życiu!”. Być może gdyby wychowywał mnie silny emocjonalnie, autorytarny mężczyzna, nie byłabym tym, kim jestem. Każdy z nas ma walizkę wypakowaną gotowymi do wyjęcia elementami. Niektóre z nich są ciężkie. I teraz pytanie, co z nimi zrobimy. Czy przywiązujemy sobie te „kule” do nogi i wleczemy, obwieszczając światu, jak na każdym kroku jest trudno…
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Znamy takie osoby.
Znamy. Ale można też wziąć tę kulkę i trenować nią, wyrabiając sobie „mięśnie emocjonalne”. Bo rzeczy pozornie obciążające to przecież też zasób. Władysław Bartoszewski, najwspanialszy chłopak RP, mający graniczne doświadczenia ograniczenia wolności, powiedział, że to, czego nikt nam nie może zabrać, to wolna wola. Czyli to, co zrobimy z tym, co nas spotyka. I to też jest mocno o minionym roku.
Kochasz podróże. Można by sobie wyobrazić, że usiądziesz i będziesz płakać, bo nie da się na Seszele.
Ani nigdzie. Jeden z moich synów powiedział mi parę dni temu: „Mamo, ja to mogę pojechać nawet do Szczecina”. „A dlaczego do Szczecina, syneczku?”, pytam, usiłując zachować powagę. „Bo w Szczecinie nie byłem!”. Więc powiedziałam: „Słuchaj, jak tylko zaszczepię się drugą dawką, jedziemy do Szczecina!”. I to dopiero będzie wyprawa! Właśnie skończyłam pisać felieton zainspirowany tą sytuacją, pod tytułem „Lecim na Szczecin”. (śmiech)
Tak się złożyło, że od roku piszę felietony do miesięcznika podróżniczego. Przymus pisania o podróżach, kiedy siedzę zamknięta między pralką, zmywarką a kanapą, sprawia, że co miesiąc wyruszam ze sobą w podróż. A to w podróż w czasie, a to w podróż w głąb, a to w podróż marzeń. Tak więc w sumie od roku podróżuję. Mogłabym odmówić, bo propozycja przyszła do mnie w absurdalnym momencie, właśnie wtedy, kiedy nas zamknęli, ale pomyślałam sobie: „Cholera, może to właśnie jest dobry znak?”. I okazało się, że tak.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Mówiłaś o ekstremalnie trudnych doświadczeniach walki o zdrowie dzieci. W wywiadach opowiadałaś o ciężkim pierwszym roku studiów aktorskich, byłaś o krok od rezygnacji. Nawet w tych sytuacjach coś w środku mówiło ci: będzie dobrze?
Tak. Czasem muszę poszukać tej iskry, sprawdzić, czy się tli, ale zawsze ją znajduję. Na pewno to, że regularnie sprawdzam, stanowi rodzaj treningu. Czuję nawet, gdzie to jest w ciele. Jakoś tak pomiędzy miejscem, które katolicy uznają za miejsce zamieszkania duszy, a tym, które hinduiści pokazują jako środkową czakrę, czakrę splotu słonecznego. To jest energia, ciepło, miejsce, które karmi się miłością, przyjaźnią. Ja czasem czuję to ciepło fizycznie, kiedy dzieje się dużo dobrego. To światełko, ta energia, jest tam zawsze. Choć bywa maluśka.
A kiedy sprawdzasz i widzisz, że to tylko iskierka, wiesz, co robić, żeby ją rozpalić?
Gdybym to umiała, tobym była Dalajlamą. (śmiech) Czasem wystarczy wsłuchać się w siebie, upewnić się, że jest. Nakarmić na zapas tej energii się nie da, ale na pewno wymienianie jej z ludźmi pomaga. Miałam jakiś czas temu ważną rozmowę z moją siostrą. Ona mówi: „Moje życie tak bardzo się nie zmieniło, wciąż się spotykam z tą samą małą grupą osób, z którą chcę się spotykać, ale twoje, siostra, to się zmieniło o 180 stopni”. Fakt. Nie mogę iść grać do teatru, nie mogę spotkać się z ludźmi na planie, nie mogę wymieniać się z nimi energią, głęboko rozmawiać. Rozmowa online to inna jakość, dużo umyka, nie da się „poczuć” drugiego człowieka, nie widać, jak oddycha, nie czuć, jak pachnie… A kiedy już gdzieś wychodziłam, pojawiał się niepokój, żeby nie narazić nikogo i nie zarazić siebie. Żeby pamiętać o umyciu rąk, żeby nikogo nie przytulić. A przecież moje życie składało się z tego, że przytulałam i byłam przytulana przez wielką liczbę ludzi, również całkiem mi obcych! (śmiech) Tego mi brakuje. Czekam, żeby wróciło. I żeby móc to jeszcze bardziej docenić. Karmić tym tę moją iskierkę.
Ale karmisz ją też z przyjaciółmi, bliskimi?
Oczywiście, to grono było i jest wokół mnie cały czas. Nawet kiedy wymagało to wysiłku, tego, żeby zapakować w samochód rodzinę, wszystkie potrzebne rzeczy i psa i jechać 500 kilometrów, żeby pobyć z najbliższymi chwilę, a potem znowu w samochód i 500 kilometrów z powrotem.
A, to jest i pies?
Gdybym miała wskazać kogoś, dzięki komu my, jako rodzinne stado, daliśmy radę i nie zwariowaliśmy w ciągu tego roku, to byłoby to dziesięć kilogramów szczęścia noszące imię Karmel! Jedyny pies, który tańczy i kłania się jak Fred Astaire. Wzięliśmy malucha z Fundacji dla Szczeniąt „Judyta”, nosiłam go na początku w starym plecaku jak kolejne dziecko. Najkochańszy, najpiękniejszy i najmądrzejszy pies świata. Oczywiście jestem, mówiąc to, całkowicie obiektywna, zupełnie jak w przypadku dzieci. (śmiech)
Karmel trafił do nas rok przed pandemią. A teraz, kiedy wciąż byliśmy razem w domu, obserwuję, że się przez tę naszą obecność całkowicie uczłowieczył. Komunikujemy się idealnie. Prowadzę z nim rozbudowane dyskusje na różne tematy. Zresztą nie tylko ja.
Działa terapeutycznie na całą rodzinę?
Tak, choć na każdego inaczej. Najbardziej rozpuszcza go „ludzki ojciec”. Jeśli chodzi o sępienie smakołyków z szuflady, u niego Karmel ma największą skuteczność. Ja jestem od dyscypliny i wyczesywania sierści, a chłopcy – całowanie, miętoszenie i odpowiedzialność. Jeden ma spacer rano, drugi – popołudniowe wybieganie. Naprzemiennie. Mają powiedzenie: „Tyle miłości wymaga trochę odpowiedzialności”. Jestem dumna z tego, jak opiekują się „psim bratem”.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Pytanie aktorki o role to nie jest nic specjalnie oryginalnego…
Nawet jest na miejscu, powiedziałabym!
Ale zanim o rolach aktorskich, to jeszcze chwilę pogadajmy o rolach życiowych. Czy masz taką, z którą się bardziej utożsamiasz? Joanna aktorka? Joanna matka? A może Joanna kucharka?
Bliskie mi w tym obszarze jest zjawisko intersekcjonalności, czyli umiejętności rozpoznawania wielorakich tożsamości, ról, które na siebie nakładamy albo które nakłada na nas rzeczywistość. Umiejętność wychodzenia z tych ról, żeby sprawdzić, co mogę zyskać albo co się wydarzy, jeśli nie będę się z nią utożsamiać, czy to mnie wzbogaci, czy ograniczy – to wyzwanie. W którym się teraz z dużą radością odnajduję. Identyfikuję kolejne „Brodziki” i sprawdzam, jaki jest kawałek tej Brodzi w Brodzi. I dzięki temu mogę ze swobodą powiedzieć, że dziś, idąc na spotkanie z Tobą, trochę przebrałam się za Joannę Brodzik aktorkę. (śmiech)
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Co jest najfajniejszego w rozkminianiu wielotożsamowości, z której każdy z nas przecież się składa? Przede wszystkim wolność, ale też możliwość i świadomość, żeby rozpoznawać prawa i przywileje, w których funkcjonujemy. Bez tej świadomości nie ma prawdziwej wrażliwości. Jeśli na przykład nie rozumiałabym, jak wielkim przywilejem jest to, że jestem biała, wykształcona, w miarę bezpieczna finansowo, to nie mogłabym wejść w buty kogoś, kto ma inaczej.
Wejść w buty, czyli go zagrać?
Czyli prawdziwie zrozumieć perspektywę, która jest inna niż moja. No i tak, również zagrać, bo żeby zagrać, to trzeba zrozumieć. Ważne są wysiłek, trud i niewygoda płynące z prawdziwego kontaktu z innymi ludźmi, z rozumienia, empatii, bo umiejętność wchodzenia w czyjeś buty z zachowaniem swoich granic to empatia, ale i dojrzałość emocjonalna – wybieram tę drogę, żeby na niej wzrastać, rozwijać się; taką dostałam możliwość od świata, niezrobienie tego byłoby marnotrawstwem. I kto wie, dokąd mnie to zaprowadzi, sama jestem ciekawa.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Empatia jest super, ale osoby nadmiernie empatyczne same siebie wyczerpują.
To nie jest empatia, to przyzwolenie na przekraczanie granic.
A Ty potrafisz tych granic bronić?
Ja się tego uczę, między innymi po to poszłam do szkoły Trop i zrobiłam dyplom Szkoły Trenerów.
Jak się uczysz?
Nie da się inaczej niż przez praktykę, poprzez pracę z ludźmi. Ale najpierw – tak skonstruowany jest program szkoły – uczysz się siebie. Pracuje się nad mechanizmami, jakie powstają w grupie, obserwuje się siebie, dostaje się feedback od innych członków grupy. Ja na przykład dzięki mojej partnerce ze szkoły dowiedziałam się, że kiedy jestem skupiona na celu, przestaję zwracać uwagę na innych. To była dla mnie niezwykle cenna lekcja pokory. Kiedy pojawia się napięcie, muszę podjąć decyzję, czy chcę wywiązać się z zadania, niezależnie od tego, ile mnie to kosztuje, czy powiedzieć: halo, przecież mogę skorzystać z pomocy. I o nią poprosić. To było dla mnie odkrycie Ameryki, a nawet więcej. Nazywa się to syndromem Kolumba. Myślałam, że płynę do Indii, a odkryłam zupełnie nową przestrzeń! Nowy Świat złożony z wypływającego ze mnie komunikatu: hej, potrzebuję was! I nic się nie dzieje, nie lecą pioruny, wręcz przeciwnie, świat jest fajniejszy i ludzie są wdzięczni, że się ich widzi, że się ich prosi o pomoc. Magiczna sprawa!
Umiesz to już?
Jestem w procesie. (śmiech)
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Związałaś się jakiś czas temu z Ashoką – fundacją innowatorów na rzecz dobra.
Jestem szczęściarą. Mam szczęście spotykać wspaniałych ludzi na swojej drodze. Ludzie są moim największym skarbem i Ashoka jest tego najlepszym dowodem. Przyjaciółka zabrała mnie na warsztaty do szkoły Trop. Poszłam na nie, w wyniku czego skończyłam kurs trenerski, w wyniku czego trafiłam do środowiska tropowców i razem z moją Fundacją „Opiekun Serca” znalazłam się na Festiwalu Empatii, na którym byli przedstawiciele Ashoki. Dowiedzieli się, że nie tylko jestem aktorką, ale robię też inne rzeczy, że potrafię rozmawiać z ludźmi, a przede wszystkim ich aktywnie słuchać. I kiedy przygotowywali cykl filmów pokazujących członków programu „Hello”, czyli uchodźczynie i uchodźców robiących fajne rzeczy na poziomie zmiany społecznej – zwrócili się do mnie. Osiem osób – pięcioro uchodźców, dwójka członków Ashoki i laureatka prokobiecego programu WzmocniONE – to mój prezent od losu na pandemię. Miałam zrobić z nimi wywiady, musiałam się więc przygotować, czyli zgłębić osiem fascynujących życiorysów, a w dodatku z większością z tych osób spotkałam się na żywo i przez osiem cudownych godzin rozmawiałam, a właściwie słuchałam ludzi, którzy to światełko w środku mają po prostu jak wielkie ognicho. I dzielą się tym z innymi. Dla mnie ten program to też rodzaj sprawdzianu, gdzie jestem w tym aktywnym słuchaniu. Jak z tym rezonują inni, czyli potencjalni odbiorcy, i jak tak zwana opinia publiczna ma się z tą zmianą mojego wizerunku, jak ja sama przebudowuję siebie i tworzę przestrzeń dla następnego kawałka życia.
I już wiesz, jak on będzie wyglądać?
Niekoniecznie potrzebuję to wiedzieć. Wiem, w którym kierunku chcę iść. I wiem na pewno, że nie jest to robienie sobie zdjęć z torebkami na Insta. (śmiech)
Czuję się zaszczycona tym, że mogłam usiąść z tymi ośmioma wybitnymi osobami, by ich posłuchać. Chciałabym tę drogę rozbudowywać.
Czyli role pozaaktorskie to ważna część Ciebie?
Nie definiuje mnie uprawianie aktorstwa. To tylko zespół narzędzi, którymi przyszło mi robić to, co jest dla mnie w życiu najważniejsze.
Czyli?
Wymienianie z ludźmi dobrej energii, pomnażanie jej. A role – mówię o aktorstwie – które wybieram, wybieram świadomie. Decydując się na ich przyjęcie – Kasi z „Kasi i Tomka”, Magdy M. i Małgosi znad rozlewiska – wiedziałam, że wiążę się z postacią, która będzie stanowiła część mojej zawodowej tożsamości już na zawsze. Że to z jakiegoś powodu jest ważne. I że musi być na tysiąc procent.
Potrafisz coś robić na mniej niż tysiąc procent?
Inaczej to przecież bez sensu! Jak zaczynam myć okna, to dlaczego miałabym to robić byle jak? Przecież i tak je myję, więc niech będą umyte najlepiej jak umiem.
(Fot. Agnieszka Kulesza i Łukasz Pik)
Powiedziałaś kiedyś: „Gdyby mnie ktokolwiek zapytał: »Joasiu, co ty potrafisz robić najlepiej?«, odpowiedziałabym bez wahania: »Gotować!«”. To aktualne?
Tak, w tym przypadku jestem absolutnie nieskromna. Myślę, że moim największym talentem jest nawet nie tyle dryg kulinarny, ile przede wszystkim talent do tego, by składniki zamieniać w czystą energię. Umiem karmić, odżywiać ludzi miłością, to jest obszar, który mnie fascynuje. Jestem tropicielką historii, smaków, połączeń, przypraw, możliwości, właściwości. I całkiem dobrze się na tym znam!
A nie masz takiej modnej dietetyczno-zdrowotnej nakładki? Nabiał absolutnie nie, owoce tak, ale tylko przed południem...
Kocham dobre jedzenie, nienawidzę ograniczeń, które sprawiają, że ludzie odmawiają sobie prawa do tego, żeby odżywiać swoje ciała najwspanialszymi rzeczami, które najpiękniej pachną, są niezastąpionymi nośnikami energii. Jedyne, czego w mojej kuchni nie ma, to biały cukier. Używam zamienników. Ale to nie przypadek, tylko efekt głębokiej rozkminy.
Gotuję na co dzień i nie jest to dla mnie żaden problem. Oczywiście teraz, po roku przy kuchennej wyspie, poszłabym sobie do knajpki, i żeby był wykrochmalony obrus, i tłok, i żeby stary, znudzony, ofukany kelner zaserwował mi jakieś boskie danie… Pamiętasz te zatłoczone knajpki, małe, lokalne, z tłumem ludzi? Tęsknię nawet za tym, żeby trzeba było czekać, aż zwolni się miejsce! Fajnie by było, gdyby to już… No, ale póki nie już, to trzeba gotować. Zresztą z gotowaniem to mam tak, że ono się dzieje jakby mimochodem. Przygotowywanie świąt to dla mnie nie jest żaden trud, znój i ciśnienie, wystarczy zaplanować i „pykać” po kolei. A w Wigilię o 17 na stole jest, co ma być na stole, a reszta czeka na balkonie. Jeśli jest zimno. Bo jak nie, to trzeba do lodówki wszystko schować – i to dopiero jest świąteczne wyzwanie.
A jakie ściśle aktorskie sprawy ostatnio Ci się wydarzyły?
Dwie niewielkie, ale dla mnie wielkie. Jedna będzie w czerwcu na Playerze, druga jesienią w TVN. Ta pierwsza to trochę zasługa moich dzieci. Parę lat temu dwóch chłopaków po krakowskiej akademii teatralnej, Marek Hucz i Jan Jurkowski, założyło kanał Grupa Filmowa „Darwin”. Tysiące fajnych historii, świetne role, wspaniałe teksty. I cel: żeby to było jak najlepszej jakości. Dzieci mi to pokazały, „Orek z Majorki” słuchaliśmy non stop. A że dźwiękowiec, z którym pracuję, stworzył z Grupą Filmową „Darwin” etiudę dźwiękową, powiedziałam: „Robert, przekaż, że jakby coś, to jestem”. I kiedy mieli to „coś”, to się odezwali. Projekt „Misja”. Miniseria, której akcja toczy się w 2060 roku na stacji kosmicznej. Przysłali mi propozycje zagrania jednego z trzech epizodów – do wyboru. Przeczytałam… Zadzwoniłam do Marka, producenta: „Musisz wiedzieć, że nie można aktorce wysyłać trzech fajnych propozycji, bo ona będzie chciała zagrać wszystkie!”. Dostałam trzy role! Trzy kompletnie różne postaci, ogromna przyjemność i doświadczenie zupełnie nowej jakości pracy. A ta druga sprawa – to miniserial w reżyserii Tomasza Szafrańskiego, w którym będę grała matkę głównej bohaterki. Matkę zołzowatą, upierdliwą i z pretensjami. Nie mogę się doczekać! (śmiech)
Wychodzimy z pandemii i będzie lepiej.
Tak. Pojedziemy do Szczecina, pójdziemy do zatłoczonej restauracji. I na koncert. Alebym sobie zasznurowała glany i popogowała do Organka albo do Majki Jeżowskiej!
Joanna Brodzik, aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Seriale, które przyniosły jej popularność, to: „Kasia i Tomek”, „Magda M.”, „Dom nad rozlewiskiem” i jego kontynuacje. Współpracowała z takimi reżyserami, jak: Jerzy Hoffman, Roman Polański, Jacek Borcuch, Łukasz Palkowski. Założycielka i prezeska Fundacji „Opiekun Serca”, zajmującej się między innymi poprawą jakości życia osób z niepełnosprawnościami. Współpracuje z organizacją Ashoka, międzynarodową siecią innowatorów społecznych. Felietonistka magazynu „PiliPili Travel Buddy”.
Makijaż: Aga Wilk/Van Dorsen Artists, fryzury: Emil Zed/Van Dorsen Artists, stylizacja: Kara Becker, asystentka stylistki: Magdalena Starczyk, produkcja: Magdalena Sobotka. Za pomoc w realizacji sesji dziękujemy dyrekcji i pracownikom Łazienek Królewskich w Warszawie.