Mówi się o nich coraz więcej, ale wciąż wiemy zbyt mało, by w pełni zrozumieć i wykorzystać ich potencjał. – Myślę, że wielu osobom przydałby się alfabet podstawowych emocji – powiedziała podczas jednej z naszych rozmów psycholożka Joanna Flis. Zabrzmiało to jak dobry pomysł na nowy cykl.
Poznawanie alfabetu to wstęp do nauki czytania. A po co nam właściwie alfabet emocji? Czyżbyśmy mieli problem z ich odczytywaniem?
To może się wydawać dziwne, ponieważ emocje są naturalną częścią naszego życia psychicznego. Jeżeli potrafimy je właściwie rozpoznać, możemy dzięki nim lepiej rozumieć siebie i świat, który nas otacza. Jeśli jednak w toku wychowania nie zdobyliśmy tej kompetencji, emocje mogą stać się ogromnym obciążeniem. I tak, niestety, często się dzieje, ponieważ z jakichś powodów nikt nam ich nie objaśnia, nie uczy przypisywania im konkretnych potrzeb, a przez to nie jesteśmy w stanie ich we właściwy sposób zaspokajać. Jeżeli czuję smutek i potrafię go nazwać, mogę się dowiedzieć, co utraciłam. Jeżeli czuję złość i mam tego świadomość, to mogę sobie odpowiedzieć na pytanie, która moja granica została naruszona. Niepokój pozwala zidentyfikować rodzaj zagrożenia, dzięki czemu mogę określić, jakich zasobów potrzebuję, żeby z tym zagrożeniem lepiej sobie poradzić. A kiedy świadomie przeżywam szczęście, to dla mnie informacja, czego powinnam robić w życiu więcej. Umiejętność nazywania i rozpoznawania emocji jest kluczem do identyfikacji potrzeb. Wymaga to jednak paru kompetencji, a ich zdobywanie we współczesnym świecie staje się coraz trudniejsze.
Dlaczego?
Po pierwsze, dlatego że poprzednie pokolenia nie miały szczególnie dobrego kontaktu z emocjami. Doświadczenie wojny i związanych z nią traum ma duży wpływ na to, że ludzie się od niektórych emocji odcinają. Myślę, że nieokazywanie strachu w czasach okupowanej Polski zapewne było jakąś mądrością. I choć doświadczenia naszych przodków nijak się mają do tego, co tu i teraz, oni wciąż podświadomie „udzielają” nam rad. W efekcie do dziś żyjemy w kulturze, która traktuje emocje jako słabość, więc nadal uczymy się je tłumić, nie ulegać im. Wolimy być postrzegani jako silni, a emocje nas demaskują, odsłaniają nasze miękkie części, często ujawniają naszą wrażliwość. Mówienie o nich to dla wielu zdradzanie się z tym, kim tak naprawdę jesteśmy, jakie mamy potrzeby, jak reagujemy na świat, co jest dla nas ważne. Ale tłumimy je również dlatego, że nie potrafimy ich właściwie regulować. Uczymy się w szkole geografii, budowy pantofelka, poznajemy przeróżne aspekty świata, ale z jakichś powodów emocje uznaliśmy za mało ważne, niewarte wyjaśnień.
Zaczynam rozumieć, dlaczego tyle czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że to, co dzieje się z moim ciałem, to nie choroba, ale strach.
Emocje manifestują się w nas różnymi drogami, co też nie ułatwia ich rozpoznawania. Choć kojarzone są głównie z dość nieuchwytnym obszarem czucia, silnie wpływają także na ciało, stymulują wydzielanie różnego rodzaju hormonów, neuroprzekaźników, powodują zmiany w układzie nerwowym. Manifestują się również w postaci myśli, różnego rodzaju ocen i zachowań, którym ulegamy pod wpływem jakiegoś impulsu. Nie na wszystkie z tych kanałów jesteśmy tak samo wrażliwi. Każdy z nas ma też różny stopień umiejętności łączenia życia emocjonalnego ze swoimi myślami, zachowaniem czy ciałem. Dlaczego moje plecy są wiecznie napięte? Co się dzieje z moimi nogami, które ruszają się nawet wtedy, gdy siedzę? Z jakiego powodu z taką determinacją skubię skórki i co znowu robię w kuchni przy szafce ze słodyczami? Mamy skłonność do tego, by przypisywać różnego typu objawy czy zachowania czynnikom zewnętrznym, a nie wewnętrznym. Nie łączymy właściwie kropek.
Jak zatem to robić?
Zachęcałabym do holistycznego spojrzenia, zastanowienia się, czy w momentach, w których czujesz kołatanie serca, boli cię głowa albo brzuch tudzież kiedy podejmujesz destrukcyjne działania, identyfikujesz w sobie jakąś emocję. Jeśli tak, to o jakich potrzebach cię ona informuje? Warto spróbować wyjść im naprzeciw, a następnie zweryfikować, czy dzięki temu czujesz się lepiej. W ten sposób można sprawdzić, czy to, co się z tobą działo, było wypadkową tej właśnie emocji, czy też wynikało z działania zupełnie innych czynników.
Mówi się, że już samo wypowiedzenie na głos nazwy konkretnej emocji osłabia siłę jej działania. To prawda?
Kiedy rozpoznam, co się ze mną dzieje, mogę podjąć odpowiednie działania. Jeśli coś uwiera mnie w bucie i zorientuję się, że to kamień, wiem, co zrobić, żeby odzyskać komfort chodzenia. Z identyfikowaniem emocji jest podobnie. Nazwanie ich pozwala je „odwstydzić”, zaakceptować, uznać za coś ważnego, dzięki czemu dajemy sobie prawo do posłuchania i wyrażenia danej emocji. Poza tym kiedy mówimy o swoich emocjach, często otrzymujemy wsparcie od innych ludzi, którzy są dla nas źródłem oksytocyny, czyli poczucia bezpieczeństwa. Ich interwencje często są bardziej trafne niż nasze, szczególnie kiedy jesteśmy zanurzeni w silnych emocjach i mamy ograniczone możliwości poznawcze.
Ilustracja Joanna Rusinek
Wciąż mam w pamięci scenę jednego z pierwszych dni w przedszkolu mojego czteroletniego wówczas syna, który niewyspany, oderwany od jakiejś fajnej zabawy w sali, sfrustrowany rozstaniem z mamą i przestraszony nową sytuacją, rozpłakał się dramatycznie podczas spaceru. Przedszkolanka uklękła przy nim i powiedziała: „Widzę, że jesteś zdenerwowany, opowiedz mi, jaką emocję czujesz”. Rozumiem, że postąpiła podręcznikowo, ale przecież nawet dorośli w momencie silnego wzburzenia nie są w stanie precyzyjnie określić, co się właściwie z nimi dzieje. Czy w tej analizie i potrzebie nazywania emocji nie posuwamy się współcześnie jednak za daleko?
W momentach wzmożonego stanu emocjonalnego ważniejsze są pytania: „Czego teraz potrzebujesz? Co chcesz zrobić? Gdzie w twoim ciele jest to, co czujesz?”. To nie jest odpowiedni czas na pracę poznawczą, czyli nazywanie emocji. Niestety, ja również obserwuję nadmierną intelektualizację naszego życia wewnętrznego, która staje się dominującym sposobem radzenia sobie z emocjami. To atomistyczne myślenie zaczęło się, kiedy psychologia próbowała zająć swoje miejsce w nurcie nauk medycznych, co miało ją uwiarygodnić, podnieść jej status. Ale takie podejście w badaniu życia wewnętrznego człowieka zwyczajnie się nie sprawdza. Szkoda, że wciąż uparcie idziemy tą drogą, bo choć oczywiście umiejętność nazywania emocji jest cenna, to przede wszystkim musimy umieć w nich być, akceptować je, doświadczać tego stanu. Efekt jest taki, że choć żyjemy w kulturze terapii, wciąż rozmawiamy o emocjach, nazywamy je – to nasze życie niewiele się zmienia, nie wpływa to na naszą dojrzałość emocjonalną.
Czy próby dokładnego określenia emocji w ogóle mają sens?
Prawda jest taka, że najczęściej czujemy kilka emocji, a do tego dochodzą różnego typu uczucia i nastroje, zupełnie inne rzeczy, które dzieją się jednocześnie. W reakcji na niedźwiedzia mogę czuć i strach, i ciekawość, i jakąś ekscytację. Te stany się nie wykluczają. Dlatego celem rozpoznawania emocji nie jest wyłuskanie tej jednej jedynej, która nam w danym momencie towarzyszy. Istotniejsze jest zadanie sobie pytań: „Jak się teraz czuję? Jaki wachlarz różnych doświadczeń emocjonalnych się we mnie pojawia?”. Naszym zadaniem jest zobaczenie dynamiki rządzącej życiem. Bo mogę rozrysować sobie mapę różnych uczuć, które się we mnie kłębią, ale kiedy skończę to robić, często się okazuje, że czuję już coś zupełnie innego. Czasem emocje trwają zaledwie kilka sekund. Pytanie więc, czy w ogóle potrzebujemy przywiązywać się do wizji, że jest jakaś jedna dominująca emocja?
Ludzie na całym świecie tak samo odczuwają?
Tak, ale dotyczy to tylko siedmiu emocji podstawowych, opisanych przez Paula Ekmana, czyli radości, zdziwienia, smutku, strachu, wstrętu, pogardy i złości. Ludzie wszędzie przeżywają je w bardzo podobny sposób i wyrażają za pomocą podobnej mimiki, dzięki czemu są dla nas czytelne, potrafimy je bez problemu rozpoznawać nawet u osób pochodzących z zupełnie odmiennych kultur. Nie musimy władać tym samym językiem, żeby wiedzieć, że ktoś jest wściekły, przestraszony albo zdziwiony. Te emocje mają fundamentalne znaczenie dla naszego przetrwania, dlatego natura dała je wszystkim, całemu naszemu gatunkowi.
Reszta emocji, czy w zasadzie uczuć, jest już bardziej związana z kulturą i naszym stosunkiem do różnych rzeczy, który ta kultura reguluje. Na przykład wstyd jest uczuciem, czyli naszą oceną danego zachowania w kontekście społecznym. Natomiast emocje podstawowe wynikają bezpośrednio z naszej relacji z różnymi czynnikami zewnętrznymi i wewnętrznymi, są czystymi, ponadkulturowymi drogowskazami.
A czy emocje można przeżywać dobrze lub źle, prawidłowo lub nieprawidłowo? Zdarza mi się słyszeć, że jestem zbyt emocjonalna, co sugeruje, że jest jakiś kanon przeżywania, w którym czasami się nie mieszczę.
Myślę, że prawidłowo przeżywane emocje to takie, które po prostu pomagają nam lepiej funkcjonować. Jeżeli to, co robię, nie krzywdzi innych ludzi, a mnie przybliża do dobrostanu, to znaczy, że jest dobre. Nie ma jakiegoś prawidłowego i nieprawidłowego wzorca radzenia sobie z emocjami, powiedziałabym raczej, że mamy adaptacyjne i nieadaptacyjne sposoby ich przeżywania.
Skąd się bierze nasz wzorzec reagowania na emocje? Uczymy się go czy dziedziczymy?
W dużym stopniu jest on wyuczony, choć są też dziedziczone reakcje na emocje, na przykład kiedy czujemy wstręt, ktoś obok nas kaszle, kicha albo widzimy zepsute jedzenie – natychmiast się odsuwamy, a zatem nasze ciało reaguje samo, poniekąd automatycznie. Są też kulturowe uwarunkowania, na przykład w Japonii występuje kompletnie nieznana w naszym kręgu kulturowym emocja amae. A często po prostu powielamy wzorzec reagowania na emocje od swoich bliskich. Jeżeli pod wpływem złości mama tłucze talerze o podłogę, to jest duże prawdopodobieństwo, że ja w przyszłości też będę w ten sposób postępowała ze złością.
Czy te ukształtowane na wczesnym etapie życia reakcje na emocje można trwale zmienić, czy i tak będą one powracać?
W neurologii jest taka stara zasada, że co pierwsze, to silniejsze, jeżeli więc będę rozładowywała jakieś napięcie w dzieciństwie na przykład słodyczami, to jest duże prawdopodobieństwo, że w dorosłym życiu pod wpływem silnych emocji sięgnę po czekoladę. Mogę oczywiście iść na terapię i wypracować sobie nową strategię, dzięki czemu jest większa szansa, że przyłapię się na tym automatycznym działaniu i powiem: „A nie, przecież już umiem inaczej”, po czym na przykład wsiądę na rower i pojadę na wycieczkę. Nie liczmy jednak na to, że staniemy się innymi ludźmi z całkiem nowym wyposażeniem i już nigdy, przenigdy w chwili napięcia nie sięgniemy po czekoladę. Takie czarno-białe myślenie o efektach terapii jest czymś, co potem ludzi bardzo rozczarowuje: „Tyle nad sobą pracuję, a znowu wieczorem po ciężkim dniu zajadam chipsy”. Ale to właśnie dzięki tej pracy jesz chipsy 15, a nie 360 razy w roku! Miejmy jakiś margines akceptacji dla siebie. Nie mamy wpływu na to, co nam się czuje. Jeżeli mam wyuczoną skłonność do reagowania niepokojem na pewne sytuacje, to ona będzie się pojawiać.
Ale często słyszymy przecież: zapanuj nad swoimi emocjami.
Nie wiem, jak to się stało, że pop-psychologiczna część kultury terapii nauczyła nas stawiać sobie takie nierealistyczne cele. Jakoś nikt nam nie mówi, że jeśli będziemy systematycznie ćwiczyć, to przejmiemy kontrolę nad rytmem pracy swojego serca. Oczywiście możesz się nauczyć rozpoznawać moment, kiedy masz arytmię, możesz brać leki, ale nikt ci nie zagwarantuje, że od tego czasu twoje serce będzie bić wyłącznie tak, jak sobie tego życzysz.
Z emocjami jest podobnie. Fantazje, że możemy przejąć kontrolę nad tym, co i jak czujemy, można włożyć między bajki o Świętym Mikołaju, sprawiedliwym świecie i o tym, że dobro zawsze zwycięża. Życie tak nie wygląda. Nam się czują i myślą różne rzeczy. Możemy świadomie w terapii zmieniać to, jak na te uczucia reagujemy, uczyć się nowego regulowania tego, co czujemy, świadomego wybierania, jak chcemy myśleć o danej sytuacji i zmieniać swoje zachowanie, ale emocje i myśli są jak wiatr. Mogę się dowiedzieć, jak reagować na to, że wieje, ale nie jestem w stanie go zatrzymać.
Emocje to chemia, działają podobnie do krwiobiegu, układu moczowego czy trawiennego. Możemy robić różne rzeczy, żeby wspierać te układy, lepiej się odżywiać, więcej ruszać, ale nie obiecujmy sobie, że przejmiemy kontrolę nad woreczkiem żółciowym. Oczywiście są takie nurty terapii, jak poznawczo-behawioralna czy terapia akceptacji i zaangażowania, które pomagają zobaczyć, co nam się czuje, co nam się myśli i jakie nadajemy temu znaczenie, dzięki czemu poszerzają nasz wpływ na własne życie. Ale to nie jest tak, że dzięki nim nie będziesz czuła niepokoju. Marzenie o tym to iluzja, która współcześnie zamyka się w modnym słowie „przepracowane”. Jeśli coś sobie przepracuję, to już nie będzie miało na mnie wpływu. Akurat! Jestem praktykującą terapeutką od ponad 15 lat i nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak przepracował historię swojego życia, żeby ona już kompletnie nie miała na niego wpływu.
Wydaje mi się, że ta iluzja kontroli jest taka nośna, ponieważ coraz gorzej znosimy negatywne emocje.
Problem polega na tym, że jeżeli nie będziemy mieć dostępu do nieprzyjemnych emocji, to nie będziemy rozpoznawać zagrożeń, a to oznacza, mówiąc w dużym uproszczeniu, że wyginiemy jako gatunek. Te nieprzyjemne emocje są bardzo ważne, bo chronią nas przed niebezpieczeństwami, pokazują, na co się nie zgadzamy, co chcemy, a czego nie. Współczesny człowiek ma jednak bardzo małą zdolność do znoszenia jakiegokolwiek dyskomfortu. Jesteśmy coraz bardziej skoncentrowani na dobrostanie, kompulsywnym działaniu, które jest motywowane przez nasz układ dopaminergiczny. Chcemy robić tylko to, co jest przyjemne, jeść to, co smaczne, oglądać to, co zabawne. Tymczasem to, jak radzimy sobie z dyskomfortem, przynajmniej w 50 procentach wpływa na to, co w życiu osiągamy, kim się stajemy, na jakie zachowania nas stać i czy potrafimy postępować zgodnie ze swoimi wartościami. Obniżenie zdolności do znoszenia dyskomfortu to dla ludzi wielka strata. Bo jak na przykład wytrwać w żałobie?
To może nasz emocjonalny alfabet zaczniemy od smutku?
Wolałabym od złości.
Dlaczego?
Bo złość nas ogranicza.
Joanna Flis, psycholożka, badaczka, autorka podcastu i książki „Madame Monday – po dorosłemu”. Na Zwierciadlo.pl można posłuchać jej cyklu podcastów o współuzależnieniu „FLISolo”.