Zanim para wpadnie w poważne turbulencje, pojawiają się sygnały ostrzegawcze. Ale często nie chcemy ich dostrzegać. Kiedy powinna się nam zapalić czerwona lampka? Odpowiada psycholożka Olga Daliga.
Każdy ma prawo do błędów, słabości, ale są pewne granice, nazwijmy je czerwonymi liniami, których przekraczać nie możemy. Ani tym bardziej nie możemy się zgadzać na ich przekraczanie przez partnera. Co powinno budzić naszą czujność?
Chciałabym zacząć od uwagi: są pewne zachowania, jak agresja, z którymi się nie dyskutuje. Jeżeli ktoś ma takie cechy, to może ujawniać je już od początku, bo nie będzie w stanie ich hamować. I na to nie można się zgadzać. Trudno jednak wyodrębnić listę czerwonych linii jednakową dla wszystkich, dla każdego będą inne. Na przykład dla jednej osoby nawet zdrada będzie w porządku – pod warunkiem, że się ją przepracuje. Dla innej zdrada oznacza definitywny koniec relacji. Dla jednego fakt, że partner ma dzieci z poprzedniej relacji, jest OK, a dla innego to nie do przyjęcia. Myślę więc, że warto zastanowić się na początku, jak sama widzę owe czerwone linie, co dla mnie jest w porządku, a co nie, co jest filarem relacji, a na co absolutnie się nie zgadzam. Polecam wyodrębnić pięć cech związku, które są dla mnie poza dyskusją, oraz dziesięć, którymi może charakteryzować się relacja, ale nie musi. Na przykład zapytać siebie, czy podniesiony głos to jest coś, co mnie zamyka, czy możemy o tym dyskutować, bo według mnie akceptowalny jest włoski typ związku.
Czerwone lampki najbardziej czujemy w ciele?
Ciało najlepiej nam je sygnalizuje. Taki przykład: siedzę z kimś, nawet się śmieję z tego, co on mówi, ale w ciele czuję, że to mnie ukłuło, zabolało, że mi to zaszkodziło. Dobrze jest zwrócić uwagę na to, co dzieje się w ciele w czasie pierwszego kontaktu. Czy naturalnie się przysuwamy do osoby, z którą rozmawiamy, czy mamy odruch, żeby się odsunąć. Jeżeli od początku źle się czuję w czyimś towarzystwie, jest mi z nim niewygodnie, nie jestem spontaniczna, to czucie tego w ciele będzie mi długodystansowo robiło źle, a nie dobrze.
Czytaj także: Ciało nie da się oszukać [Psychosomatyka – w kontakcie z ciałem]
Znam parę, której znakiem rozpoznawczym jest szydzenie męża z żony, krytykowanie jej przy ludziach, ironizowanie. Kiedy ktoś zapytał ją, dlaczego to toleruje, odpowiedziała, że to taka jego konwencja, specyficzne poczucie humoru. Czy jednak nie powinna zapalić się jej czerwona lampka?
Kpienie z partnera, a potem mówienie: „Bo ty nie masz poczucia humoru, ja tylko żartowałem” może być formą przemocy niebezpośredniej, psychicznej. Mogą nam pomóc ją dostrzec inne osoby, bo na początku związku, kiedy widzimy świat przez różowe okulary, sami tego nie zauważamy, mamy skłonność do machania na to ręką. Uważamy, że on tak ma i na pewno się zmieni. Myślę, że ważna jest informacja zwrotna od zaufanych osób, na przykład: „To nie w porządku, że on tak się do ciebie odzywa”. Albo: „To, co on mówi do ciebie, to obiektywnie raniące słowa”.
Osoba, która ignoruje kpienie z niej, może to robić na podstawie doświadczeń z dzieciństwa czy okresu dorastania, kiedy bliscy byli dla niej niemili i ona nauczyła się, że ludzie tak się do siebie odnoszą. Sygnał od kogoś z boku może zainspirować ją do zastanowienia się, czy faktycznie się na to godzi, nad swoimi granicami, nad tym, co jest dla niej w porządku, a co nie. Czasami partner, który rani, nawet nie wie, że to robi. Ale gdy granica jest stawiana drugi, trzeci, piąty raz, to być może ta osoba się zatrzyma i być może będzie w stanie pomyśleć, że faktycznie ma tendencję do agresji werbalnej. I zmieni swoje zachowanie.
Osoba, która cierpi w cichości, nie powinna zgadzać się na takie traktowanie też dlatego, że jej brak reakcji utrwala zachowanie partnera.
Tak, ale to jest też kwestia autentyczności. Jeżeli w swojej bliskiej relacji przestaję być autentyczna, czyli cierpię w samotności, czasem dzielę się tym z innymi, a w obecności partnera robię dobrą minę do złej gry, to może to oznaczać, że coś jest nie w porządku. Bo jeżeli w bliskiej relacji zaczynam grać, ukrywać się, wycofywać, to gdzie mam tak naprawdę czuć się bezpiecznie?
Psycholożka Ewa Woydyłło w jednym z wywiadów powiedziała mi, że według niej papierkiem lakmusowym relacji z partnerem jest to, czy chcę wracać do domu. Jeśli nie chce mi się wracać, jeżeli cieszę się, że partner wyjechał, to zły prognostyk.
Znam historię pani, która wydłuża wyjazdy służbowe, bo woli być sama w hotelu w obcym miejscu, niż wrócić do domu. Nie zdawała sobie sprawy, dlaczego tak robi, miała na to mnóstwo racjonalizacji: „bo będzie mi wygodniej”, „bo nie będę musiała się zrywać rano”. Znajdujemy różne wytłumaczenia naszych zachowań, nie zastanawiamy się, jaką mają funkcję.
Co nam da zastanawianie się?
To, że może dowiemy się czegoś o naszej relacji, o tym, jaka ona jest. Czasami to trudna konfrontacja, bo na przykład ktoś po 20 latach dowiaduje się, że był w związku, który w ogóle nie dawał mu nic pozytywnego, było tylko unikanie.
Po latach trudniej zauważyć czerwone lampki ostrzegawcze?
Po latach mogą wydawać się żółte, czasem różowe. To konsekwencja przywiązania do drugiej osoby. Przez lata powstaje siatka powiązań: z dziećmi, rodzinami, znajomymi, wspólnymi dobrami materialnymi. Utrata relacji jest utratą całej tej siatki, bo ona na pewno się spruje.
Chorobliwa zazdrość powinna nas zaniepokoić?
Patologiczna zazdrość na pewno, bo to nie jest nawet zazdrość, tylko próba podporządkowania sobie drugiej osoby, brak zaufania. Trudno mieć dobrą relację, jeżeli nie ma między nami zaufania, jeżeli ktoś cały czas w nas wątpi. Pytanie, czy to jest związek, w którym możemy się bezpiecznie rozsiąść, czy taki, w którym jest ciągła niepewność. Bo różni ludzie akceptują różne rzeczy, mogą też na różne rzeczy się umawiać. Z wyjątkiem tego, że ktoś łamie prawo, niszczy komuś zdrowie i życie – reszta jest umowna. Nie możemy mierzyć wszystkich jedną miarą. Z mojej perspektywy coś jest nie OK, ale z perspektywy kogoś innego to może być w porządku.
Częste sięganie partnera po kieliszek też powinna nas niepokoić?
Ważne, żeby zastanowić się, jakie alkohol pełni funkcje w jego życiu. Jeżeli widzimy się ze znajomymi raz na miesiąc i partner wypije kieliszek wina, w dodatku mógłby wypić zamiast tego każdy inny płyn – to jak najbardziej jest w porządku. Jeżeli natomiast szuka okazji, żeby się napić, tłumaczy, że po pracy musi się odstresować, to powinna zapalić się nam czerwona lampka. Możemy zaproponować mu poszukanie innych metod na odstresowanie, jak spacer, kąpiel, siłownia. Tylko pytanie, czy partner będzie na to gotowy, czy zechce przyjąć nasze wsparcie.
Zakochana kobieta ma nadzieję, że on przestanie pić dla niej, że jej miłość go zmieni.
Nie można uratować kogoś, kto nie chce brać udziału w swoim procesie zdrowienia. Poza tym jeżeli jedna osoba w związku jest uzależniona, to druga jest współuzależniona. I obie powinny iść na terapię. Jeżeli partner nie chce tego zrobić, to nie sprawimy, żeby przestał pić tylko dlatego, że my tego chcemy. Nie ma takiej opcji, on musi sam tego chcieć.
A jeśli nie chce, to trzeba zadać sobie pytanie, czy chcemy takiego życia.
Myślę, że to pytanie chroni nas przed dojściem do ściany. Dobrze je sobie zadać także w innych przypadkach. Jeżeli partner jest pracoholikiem, a jego praca wiąże się z częstymi wyjazdami, zapytajmy siebie, czy chcemy takiego życia. Bo może jestem w stanie zaakceptować tydzień rozłąki, ale nie dłużej. Potem zacznie mnie to męczyć, ponieważ zależy mi na tym, żebyśmy dzielili się obowiązkami.
Czytaj także: „Pije się tam, gdzie nie chce się czuć drugiego człowieka. Również przy świątecznym stole” – mówi Robert Rutkowski
Ważne, żeby wiedzieć, czego się chce. I jasno to zakomunikować.
I tu wracamy do naszych filarów, do tego, co jest dla nas najważniejsze. Być może to, że partner nie będzie często dostępny, to nie jest nasz filar, ważniejsze jest, żeby dawał nam poczucie bezpieczeństwa. To jest też o tym, że jeżeli coś zyskuję, to coś tracę. Na przykład partner mniej dostępny w domu może więcej zarabiać. Praca służy przecież temu, żeby życie rodziny było lepsze. Trzeba więc zastanowić się, na czym mi zależy. Myślę, że często szukamy kolejnej książki, audycji, czegoś, co nam podpowie, jak żyć, da gotowy przepis, tymczasem odpowiedź jest w nas. Szukamy, kiedy wszystko się wali, a warto szukać, wprowadzać zmiany także wtedy, gdy jest OK.
Kiedy jest dobrze, to raczej nic nie zmieniamy.
Możemy jednak coś zrobić, żeby było lepiej. Trzeba przede wszystkim dbać o utrzymanie tego, co działa. W obecnych czasach jest jednak presja, by ciągle coś robić, stale być zajętym. Mało kto jedzie samochodem i rozmyśla, zaraz musi włączyć podcast lub audiobook.
Inny przykład. Kobieta spotyka mężczyznę, który mówi: „Nie musisz pracować, wszystko ci zapewnię”. Mnie od razu zapaliłaby się czerwona lampka.
I słusznie. Często to jest oferta wygodnego życia, z której, owszem, można korzystać, ale kobieta powinna mieć też drugą nogę, na której może się oprzeć: pracę, pasję. Trzeba pomyśleć o swoich pieniądzach. Bo często próbuje się nas, kobiety, zamknąć w złotej klatce, ale to mężczyzna ma do niej klucze. I znów wraca pytanie, czy chcę takiego życia, które jest być może wygodne, ale nie moje, bo to ktoś inny pociąga za sznurki. W książce „Relacja. Jak zrozumieć siebie i stworzyć dobry związek” piszę, że warto zachować balans między ja, ty, my. Jeżeli w relacji dominuje kawałek ty albo my, to powstaje nierównowaga.
Czytaj także: Przemoc ekonomiczna w rodzinie
Bezdyskusyjną czerwoną linią jest fizyczna przemoc?
Uważam, że tak. Granice psychologiczne są bardziej płynne, można je łatwiej wytłumaczyć: że ktoś tylko podniósł głos, powiedział coś bez zastanowienia. Natomiast przekroczenie granicy fizycznej pokazuje, że agresor ma problem w kontrolowaniu swoich emocji. A poza tym w przemocy fizycznej jest tak, że jeżeli ktoś raz coś zrobił i nie było postawienia granicy, to będzie to robił częściej.
Jak wtedy zareagować? Czasem przemoc nie dotyka bezpośrednio kobiety, tylko dzieci.
Trzeba jasno to nazwać: „Uderzyłeś mnie albo dziecko. Nie zgadzam się na to”. To powinna być zdecydowana reakcja. Być może znajdziemy w sobie przestrzeń, żeby dać partnerowi jeszcze jedną szansę, ale nie można udawać, że nic się nie stało. To nie jest tylko kwestia bólu fizycznego, ale tego, co mi to robi psychicznie. Doświadczam poniżenia, zawstydzenia, lęku, braku poczucia bezpieczeństwa.
Czasem zanim partner zastosuje przemoc wobec kobiety, wyżywa się na przedmiotach lub słabszych. To też powinno nas zaalarmować, prawda?
Zdecydowanie. Ważne jest to, co mówi na ten temat. Bo jeżeli umniejsza to, co zrobił – że to tylko szklanka, talerz, pies czy dziecko – to pokazuje, że sobie nie radzi z emocjami i jego przemocowe zachowanie może eskalować. Jeżeli natomiast powie: „Straciłem głowę, nie wiem, co się stało, przepraszam” i wykona pracę, żeby to się nie powtórzyło, to znaczy, że sam potraktował to zdarzenie jako lampkę ostrzegawczą.
Co wtedy, gdy widzimy u partnera symptomy autoprzemocowe?
Przemoc wobec samego siebie może przybierać różne formy: ludzie się kaleczą, wyrywają sobie włosy, przejadają się. I znów – ważne jest to, co z tym robią. Stwierdzenie, że tak mam, to jest też czerwona lampka. OK, tak funkcjonowałeś przez 30 lat, ale teraz wchodzisz w relację i otwiera się nowy świat. Jeżeli tak masz, ale tak nie chcesz mieć, to mogę uznać to za żółtą lampkę i wesprzeć cię w tym, żebyś to zmienił.
Czasem zapala nam się czerwona lampka, gdy poznajemy rodzinę partnera. A może to błąd, może nie powinniśmy definiować go przez jego rodzinę?
Pytanie, jak często chcemy utrzymywać z nią kontakt. Bo być może będziemy spotykać się tylko raz w roku. A może będziemy odwiedzać ich albo oni nas co tydzień. Dużo zależy też od tego, co mówi partner, bo być może on też widzi problem i to może być impuls do wspólnego popracowania nad rozwiązaniem. A może on już umie stawiać granice rodzinie? Natomiast jeżeli mówi, że nie da się tego zmienić, to pojawia się pytanie: „Czy chcę cierpieć po tych spotkaniach na bóle głowy, brzucha?”. Być może to nie jest trud, który chcę podjąć na całe życie, bo jeśli zdecydujemy się na dzieci, to problemy mogą się pogłębić.
Szansa na to, żeby moje działania spowodowały zmianę rodzinnych relacji, jest nikła.
Z jednej strony tak, zwłaszcza kiedy partner nie widzi kłopotu, jeżeli mówi: „Naczytałaś się poradników, naoglądałaś się seriali”. Jeśli jednak dostrzega problem, ma pole na refleksję i chce popracować, to wspólnie mamy większe szanse wpłynąć na rodzinne relacje.
Czasem, na ogół w dojrzałym wieku, kobietom zapala się czerwona lampka: „W czym ja tkwię? Ten związek nie daje mi szczęścia”.
To moment konfrontacji zysków z kosztami. Czasem wynika z niej, że jednak przeważały koszty. Bo to raczej nie jest tak, że mając 40 lat, budzę się i widzę, że nie chcę być w tej relacji, tylko że przez 20 lat chciałam widzieć zyski jako wyższe, a teraz orientuję się, że wyższe są jednak koszty. I nie chcę ich dalej ponosić. Nie chcę się samooszukiwać. Staję przed sobą naga, opadają mi ręce i widzę, że przez lata grałam w teatrze. To trudny moment.
Dlaczego nie widzimy czerwonych lampek? Boimy się samotności? Tak bardzo pragniemy bliskości, że jesteśmy gotowi płacić wysoką cenę za pozostanie w związku?
Boimy się chyba tego momentu przejścia: gdy zamykają się poprzednie drzwi, a te nowe jeszcze do końca się nie otworzyły. W tym przejściu pomiędzy znanym i nieznanym jest zazwyczaj zimno, niewygodnie.
Boimy się zmiany?
Tak. Być może boimy się też konfrontacji z tym, że potrzebujemy wykonać jakąś pracę nad sobą. Jeżeli kończę trudną relację, a nie przepracuję tego, co się wydarzyło, prawdopodobnie w kolejnej będzie podobnie, bo nie nauczyłam się mówienia o swoich potrzebach, emocjach, granicach. Być może to sygnał, żeby zacząć współpracę z psychologiem czy psychoterapeutą? Relacja jest jak taniec, nie zawsze wszystko zależy ode mnie. Dużo zależy od tego, jaka jest ta druga osoba. Jeżeli jest empatyczna, to da mi przestrzeń na to, że mogę się zachowywać inaczej niż w poprzednich relacjach, w tych, w których nie byłam szczęśliwa.
Co dzieje się z nami, gdy zaczynamy zauważać czerwone lampki?
Pojawia współczucie dla samej siebie. Takie samozatrzymanie, zapłakanie nad sobą może być początkiem procesu zmian.
Łatwo nie będzie. I tego też się boimy.
Jest takie powiedzenie: „Wolimy znane piekło niż nieznane niebo”. Ono jest o tym, że zostajemy w relacji, która nie jest dla nas do końca satysfakcjonująca. Mamy wtedy dwa wyjścia: możemy bezwiednie w niej trwać i wtedy nie mamy poczucia wpływu na swoje życie. Albo możemy świadomie dokonać takiego wyboru – zostaję, stawiam na rodzinę. I choć nic się nie zmieni, to jednak zyskuję poczucie sprawczości. Kobieta może powiedzieć: „Mój mąż już się raczej nie zmieni, ale ja nauczę się nie przyjmować do siebie jego raniących zdań, nauczę się stawiać granice”. Ważne, żeby mieć świadomość, że to jest mój wybór.
Do tego potrzeba też chyba odwagi?
Właśnie o niej chciałam jeszcze powiedzieć. O odwadze podjęcia ryzyka, skonfrontowania się z tym, że dotychczasowe życie mi nie odpowiada. Kobiety często mówią, że z rozwodu muszą się tłumaczyć w pracy, znajomym, dzieciom, a najczęściej najtrudniej tłumaczyć to samej sobie. Naprawdę warto podjąć odważne decyzje, postawić tamę toksycznym relacjom ze świadomością lekcji, jaka płynie z poprzednich związków. I nigdy nie jest na to za późno, w każdym momencie można poszukać lepszej jakości życia.