Właśnie wydała swoją (kolejną) autobiografię. Trochę spontanicznie i bez specjalnej okazji, a trochę po to, by spojrzeć na życie z nowej perspektywy, ale też, by sobie pogratulować. Czego? „wszystkie rzeczy, które były trudne, które wyszły nie tak, jak planowałam, były potrzebne, ważne i w gruncie rzeczy takie, jakie miały być”, mówi. Kasia Miller, psycholożka, autorka książek, wierszy i piosenek. Przewodniczka i przyjaciółka wielu kobiet. Matka swoich „przybranych” dzieci. Królowa frajdy.
Rozmawiamy w wyjątkowym momencie: tuż po twoich urodzinach, a przed premierą książki „Z życiem, proszę”...
...i przed ukazaniem się okładki „Zwierciadła”, a właściwie dwóch okładek ze mną w roli głównej. Dzieją się więc rzeczy, które karmią, zachwycają, bawią i nagradzają.
Urodziny jako temat mnie niespecjalnie interesują, nie obchodziłam ich jakoś szczególnie, po prostu poszłam na fajny koncert w miłym towarzystwie. Mam na koncie ładną liczbę lat, do której się nie przyznaję...
Dlaczego?
Dlatego, że postanowiłam przyznać się dopiero do niezwykle spektakularnego wieku. Będę wtedy mówiła: „A widzicie, jak świetnie sobie radzę?!”. Na razie mój wiek nie jest aż tak spektakularny, szczególnie że sporo osób daje mi mniej, niż mam. Ci, co wiedzą, to wiedzą, reszta może się domyślać.
Natomiast sesja okładkowa to było naprawdę coś! Wasz pomysł, żebym była na niej niczym królowa Charlotta z serialu „Bridgertonowie”, który uwielbiam, tak mnie ucieszył, że wprost nie mogłam się jej doczekać. Była przecudna ekipa, były peruki, była coraz bardziej lubiana przez mnie fotografka, były też fajne rozmowy i różne inne przyjemności. Po prostu całodniowa zabawa, ale też ciężka praca, która trochę mnie kosztowała.
A książka? Prawie dekadę temu ukazało się „Bez cukru, proszę”, mój wywiad rzeka, książka lubiana i czytana. No i ponieważ z ważnych powodów nie udało się zrobić jej kolejnych wydań, a ludzie ciągle o nią pytali na spotkaniach ze mną, postanowiłam niektóre historie przypomnieć jeszcze raz. Opowiadam więc Beacie Biały podobne rzeczy, w końcu życia nie zmienię, ale mówię je z innej perspektywy. Drodzy czytelnicy, którzy znają tamten tytuł, mogą oba porównać...
Zobaczyć, czy gdzieś nie ubarwiasz albo nie przekłamujesz?
Na pewno nie przekłamuję, natomiast ważne rzeczy opowiadam podobnymi słowami, bo mam je w sobie już ułożone. Sama jestem ciekawa, jak to się będzie czytało, czy po latach czegoś nowego w sobie nie odkryję. Może jeszcze troszeczkę dojrzałam...?
Poza tym przez te 10 lat dużo nowego się zdarzyło. Mam na koncie coraz więcej książek, od trzech lat na YouTubie prowadzę kanał „Na chwilę”, który subskrybuję 110 tysięcy osób! Ukazały się dwie płyty „Choćby tylko na chwilę” i „Dziewczyny chcą więcej” z napisanymi i zaśpiewanymi przeze mnie piosenkami. Melodie również stworzyłam sama, a aranże są dziełem znanych muzyków.
W poprzedniej książce nie było tak wielu moich wierszy, tutaj Beata rozpoczyna nimi każdy rozdział. Bardzo mnie ucieszyło, że tak jej się spodobały.
Jak już oddałyśmy cały materiał do druku, to poczułam ogromną satysfakcję. Pomyślałam: „Jakie ja miałam ciekawe i fajne życie!”. Wszystkie rzeczy, które były trudne, które wyszły nie tak, jak planowałam, były potrzebne, ważne i w gruncie rzeczy takie, jakie miały być. Mogę sobie z czystym sercem powiedzieć: „Gratuluję ci, Kasiu” i „Dziękuję ci, Boziu kochana”, bo wiesz, że mam swoją osobistą Bozię, która się mną opiekuje i którą bardzo kocham. (Choć nie ma ona nic wspólnego z religią).
Dodajmy, że jest to książka bogato ilustrowana. Można w niej zobaczyć twoje różne oblicza. Kasia Miller nieznana.
Od słodkiego niemowlęcia, przez naprawdę niezłą laskę, do dzisiejszej starszej pani bez godności, jak lubię o sobie mówić.
Ale nadal laski.
Grubej, rudej, starej laski.
Kiedy pierwszy raz poczułaś, że jesteś dorosła?
Były w moim życiu różne dorosłości. Pierwsza to był moment, w którym postanowiłam, że przestaję chodzić na religię, do spowiedzi i do kościoła.
Bo?
Bo życzę sobie być odpowiedzialna sama za siebie. Skoro człowiek ma wolną wolę, to podejmuje decyzje w zgodzie ze sobą i jest odpowiedzialny za ich konsekwencje. Wszystkie błędy idą na jego rachunek, choć dziś uważam, że człowiek nie popełnia błędów, tylko zbiera doświadczenia. Owszem, może wyrządzać krzywdę czy robić rzeczy złe, ale nie nazwałabym tego błędem. Tymczasem spowiedź służy do tego, by ludzie zrzucali z siebie winę i grzeszyli dalej. Ja tak nie chciałam. Poza tym to ja wiem, co jest mi potrzebne, nie Kościół.
Miałaś zaledwie dziesięć i pół roku...
I dokładnie wtedy przekroczyłam swój pierwszy próg dorosłości. Kolejny był w momencie, w którym próbowałam popełnić samobójstwo, co na szczęście mi się nie udało. Miałam wtedy około 15 lat. Pożegnałam się z życiem, bo stwierdziłam, że w tym momencie, w tym mieszkaniu, w którym byłam z mamą, pozbawiona mojej najukochańszej niani i wspaniałego ojca, jest ono nie do zniesienia. Owszem, ubóstwiałam szkołę i moich rówieśników, miałam wielu przyjaciół i chłopaka, z którym zresztą chcieliśmy się razem zabić – ostatecznie go o tym samowolnym kroku nie uprzedziłam, za co miał do mnie, być może słuszne, pretensje. Ktoś powie: „A co to za dorosłość?!”. Dla mnie to właśnie była największa dorosłość. Świadomie żegnałam się z życiem przez parę miesięcy, o czym mówię w książce. Kochałam je, a jednocześnie miałam go dosyć.
Na szczęście to nie był koniec, ale dopiero początek. Jaki był następny krok w dorosłość?
Już na studiach, na które uciekłam od mamy do Warszawy, postanowiłam, że nigdy nie będę próbowała się zabić, że wybieram życie, bo świat jest większy i szerszy, niż mi się wydawało, już nie jestem skazana na życie w małej klatce z drugą tygrysicą, a tak się wtedy czułam. Poza tym poznałam nowych ludzi: zarówno tych z roku, jak i tych, którzy nas uczyli, a także wielu spoza studiów. Byłam zafascynowana psychologią, filozofią i generalnie drugim człowiekiem. Zaczęłam uczyć się treningu psychologicznego i początków psychoterapii. Oraz mądrze zrezygnowałam ze zdawania na studia aktorskie, które mnie pociągały. Do dziś lubię grać i jestem częściowo aktorzycą...
...co widać na zdjęciach z naszej sesji.
A dziękuję. Studia psychologiczne i staże w Ośrodku Synapsis bardzo mnie rozwinęły, o wiele bardziej, niż zrobiłaby to szkoła aktorska. Potem poszłam na filozofię, zaczęłam nawet doktorat, ale go nie skończyłam, bo pomyślałam: „A na cholerę mi on”. Wybrałam psychoterapię i okazało się, że nie tylko ja tego chciałam i że było to strzałem w dziesiątkę, a nawet setkę, bo też chciano mnie. Zaczęłam pracować z alkoholikami, którzy bardzo wiele mnie nauczyli.
Katarzyna Miller (Fot. Weronika Kosińska)
Kolejna dorosłość przyszła koło trzydziestki. Wiesz, zawsze było dla mnie ogromnie ważne, że nigdy nie brałam kasy od mamy... Najpierw na studiach – niestety – miałam rentę po tacie, który przedwcześnie umarł, potem miałam stypendium doktoranckie, a było bardzo przyzwoite, no a jeszcze potem zaczęłam zarabiać. Niedużo, był to w końcu środek socjalizmu, ale wszyscy tak wtedy żyli i umieli się ze sobą dzielić tym, co mieli. W każdym razie wtedy poczułam, że dobrze sobie radzę w życiu.
Do dziś pamiętam, jak moja przyszywana ciocia Zosia, przyjaciółka mamy, powiedziała: „Kaśka, po 45. roku życia dopiero poczujesz, co to znaczy być kobietą”. Po latach przyznałam jej rację. Okres między czterdziestką piątką a pięćdziesiątką wspominam jako rewelacyjny. I powiem ci, że nigdy się nie bałam, że będę miała coraz więcej lat, cieszyło mnie, że się starzeję, zawsze. Dziś jestem przeszczęśliwą staruszką, która jeszcze sobie pewnie pożyje, albo i nie. Epikur swojego czasu genialnie to ujął: „Śmierć wcale nas nie dotyczy. Bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma”. Mogłabym, jak już ci zresztą kiedyś mówiłam, umrzeć, gdyby przyszedł na mnie czas, ale skoro nie umieram, to żyję sobie z radością.
Jesteś jedną z niewielu osób, jakie znam, która rzeczywiście zdaje się nie mieć pretensji o to, że czas upływa.
Znam jeszcze parę. Owszem, dziewczyny słusznie mówią – i ja się z nimi zgadzam – że fajnie byłoby mieć zdrowe, sprawne, śliczne i jędrne ciałko. Miałam takie, choć wtedy, o ironio, wydawało mi się, że jest nie takie, jak trzeba. Dzisiaj to ciałko jest o wiele większe, bardziej pomarszczone, ale nieźle się z nim czuję. Nawet jeśli trudniej mi się poruszać, to ono wewnętrznie jest o wiele bardziej satysfakcjonujące. Teraz jest mi lepiej z samą sobą i z innymi ludźmi. Więc na co mam narzekać?
Z wiekiem nabiera się większej wprawy w życiu?
Ależ oczywiście. A jaka to jest ulga! Kiedy patrzę wstecz, przypominam sobie, że wcześniej ciągle coś musiałam udowadniać –sobie i innym. Wiecznie musiałam być jakaś”. No może z wyjątkiem wczesnego dzieciństwa, takiego przedszkolnego. Ponieważ miałam cudowną nianię, a tata bawił się ze mną i pozwalał mi być łobuzem, do tego jako dzieciak nie byłam za nic odpowiedzialna – robiłam, co chciałam. Dopiero potem zaczęło się to wieczne niezadowolenie mamy, ale też niektórych dorosłych.
Na przykład nauczycielka historii, a zarazem nasza wychowawczyni – krzyczała na nas, biła linijką po rękach. Wiecznie miała do mnie pretensje: że ziewam, że rozsiadam się wygodnie w ławce czy głośno się śmieję. Pisała do mojej mamusi, że źle się zachowuję, a mamusia dostawała spazmów, jak ja to mogę JEJ robić. Ten dominujący wtedy przykaz, by być grzeczną i „zachowywać się” był dla mnie bardzo męczący. Na szczęście szybko zaczęłam sama wybierać, jaka chcę być. Nawet to na sobie ćwiczyłam. Ale pamiętam też, że jak mi zależało, żeby kogoś poznać, na przykład wydałam swoje wiersze na studiach i chciałam pokazać je komuś, z czyim zdaniem się liczyłam, to miałam takiego pietra, że mnie całkowicie paraliżowało. „Co to będzie?! A jak się nie spodobam?! A jak się spodobam?!... No tragedia będzie”. Przecież tak nas wychowywano. Tymczasem kiedy wydawałam drugą płytę z moimi piosenkami, miałam taką fajną, niezbędną tremę: „No co będzie? Jednym się spodoba, a innym nie. Już wystarczająco długo żyję, by poradzić sobie zarówno z pierwszym, jak i z drugim. A poza tym jeśli mnie się coś podoba i jest dla mnie ważne – to dlaczego ten pomysł jest dobry? Bo jest mój!”. Przestałam się starać pod innych. Robię swoje.
Opowiem ci o sytuacji, o której nie piszemy w książce, ale która miała dla mnie ogromne znaczenie. Swojego czasu przez kilka lat pracowałam na oddziale odwykowym, gdzie byłam niezwykle popularna wśród pacjentów. Kochana i szanowana. Wiedzieli, że jestem dla nich i z nimi całym sercem oraz rozumem. Czułam się tam normalnie jak gwiazda. Kiedy wracałam z jakiegoś urlopu, to chłopaki – na odwyku było wtedy więcej mężczyzn niż kobiet, bo kobiety nie przyznawały się, że piją – wnosili mnie niemalże na rękach. Któregoś razu spotkałam pewną damę, która zaproponowała mi „gościnne występy” w swoim ośrodku. Miałam tylko przyjść i zachęcić uczestników do wzięcia udziału w prowadzonych przez siebie warsztatach. Pestka. No więc stoję przed drzwiami tego ośrodka i czuję, jak zalewa mnie fala lęku: „O Boże! Przecież ja idę do ludzi, którzy mnie nie znają. Przecież oni nie wiedzą, jaka jestem dobra i fajna. Jak mam ich do siebie przekonać?”. Byłam tak spięta, że chyba bełkotałam. Ostatecznie na zajęcia zapisały się trzy osoby. I wtedy powiedziałam sobie: „Droga Miller, weź się teraz zbierz do kupy. Ta woda sodowa ma ci się z tej główki wylać i masz się stać na powrót normalnym, skromnym człowiekiem”. Do dziś dziękuję mojej Bozi za tamto doświadczenie. I wszystkie podobne. Bo one uczą dystansu i pokory. Poszłam taka wielka, a wyszłam taka malutka. Wreszcie stałam się po prostu zwyczajna. I to był kolejny próg mojej dorosłości.
Oczywiście opowiedziałam o wszystkim chłopakom z oddziału, bo bardzo sobie nawzajem ufaliśmy. Ile ja się nauczyłam z ich wystąpień na tak zwanych piciorysach! Pokazywanie siebie prawdziwym, niełatwym, niedoskonałym jest bardzo leczące.
Katarzyna Miller (Fot. Weronika Kosińska)
Meryl Streep, aktorka, którą wielbisz, powiedziała całkiem niedawno: „Kiedyś wchodziłam do pokoju pełnego ludzi i zastanawiałam się, czy oni mnie lubią. Dziś wchodzę i zastanawiam się, czy ja ich lubię”.
I czy w ogóle będę chciała z nimi w tym pokoju zostać. O, tak!
Spotkałam się kilka dni temu z moją przyjaciółką, aktorką Marią Maj, z którą występowałam w szkole i łódzkim MDK-u. Coś sobie nawzajem opowiadamy, aż w pewnym momencie obie mówimy: „Boże, jak ja lubię być starzejącą się kobietą! Nie muszę już wyglądać, być taka, jak chcą. Mogę mówić, co czuję, i robić, co chcę, bo w to wierzę i wiem, że to jest przemyślane, przeżyte i nie jest przeciwko nikomu”. Dlaczego my, kobiety, mamy cierpieć z powodu tego, że pojawiają nam się zmarszczki albo że mamy ciało w kształcie ludzika Michelina, a nie gitary?
Bo przez wieki nam wpajano, że wszystko, co ma kobieta, to wygląd. Na szczęście powoli się to zmienia.
Kobiety mają dziś talenty, pieniądze, majątki i nazwiska.
Na przykład nazwisko „Miller”. Jest dziś dosyć znane.
Nie dla wszystkich, bo i nie o to chodzi, ale dla niektórych tak. Mam świadomość, że jestem dla wielu – szczególnie kobiet, choć wiem, że nie tylko – jakoś istniejąca i przyjemnie ważna. I bardzo mnie to rozczula. Bo nie po to to robiłam, po prostu samo wyszło. Występowałam w jednej audycji radiowej, jakaś pani zadzwoniła i spytała: „Pani Kasiu, a co można pani przeczytać?”, „A nic, bo ja książek nie piszę”. „No to niech pani zacznie”. I zaczęłam.
Najnowsza książka jest już chyba twoją 40. Pamiętasz jeszcze pierwszą?
No pewnie, „Chce być kochana tak, jak chcę”, napisałam ją, rozmawiając z Ewą Konarowską. Wiesz, że dziewczyny ciągle mówią, że to jedna z najważniejszych dla nich książek? Ma ciągłe dodruki. W przyszłym roku upłynie 20 lat od jej wydania. Ale i z tobą zmajstrowałam kilka fajnych, choćby nasze karty emocji i symboli.
Przy okazji: jesteś świetna w wymyślaniu ich tytułów. „Bez cukru, proszę” odczytuję jako prośbę o to, by ci nie ściemniać i nie schlebiać, ale też deklarację, że ty też nie będziesz „słodzić”. Co w takim razie znaczy „Z życiem, proszę”?
Po pierwsze, wartko, energicznie. Po drugie, że teraz to już opowiadam o całym życiu, a trochę się nażyłam. Ale to jest też tekst, który pamiętam z mojego pierwszego wyjazdu na kolonie w roli wychowawczyni. Od razu po przyjeździe dyrektor ośrodka spojrzał na mnie i machnął: „A ty, dziecko, do tej najstarszej grupy”, „Nie dziecko, tylko wychowawczyni” – odpowiedziałam z godnością. „Aha, a to z życiem, proszę”. Bardzo mi się to spodobało i jakoś ze mną zostało. Jesteś tu, masz coś do zrobienia, no to z życiem! Ja wszystko, co robię, robię z życiem. Zawsze się angażuję na sto procent. Potem mogę być padnięta i wymęczona, ale to moje.
W dodatku zawodowo zajmujesz się życiem właśnie.
Ja przede wszystkim żyję życiem! Ale masz rację, od zawsze płacili mi – i płacą – za bardzo przyjemne zajęcia, które i tak bym robiła, gdyby mi nie płacili i gdybym była bogata. [śmiech] Wiem, co robię, i wiem, jak to robić. W dodatku większość ma z tego korzyści. Oczywiście nie wszyscy, bo nie wszystkim pasuję. Zresztą zawsze powtarzam: wybierzcie sobie, od kogo chcecie się uczyć. I jestem dumna, że mogę o swoich podopiecznych mówić: moje dzieci. Czasem – w sposób metaforyczny, podczas sesji – nawet je rodziłam. I dostawałam potem kartki z różnych stron świata z takim dajmy na to tekstem: „Jurek, synek, ma się bardzo dobrze i całuje mamusię”. No cudeńko!
Wyznam ci, że kiedy zabierałam się do waszej książki, to spodziewałam się, że większość historii już znam i nic mnie nie poruszy. Po czym popłakałam się już na wstępie. Sprawiły to słowa twojej polonistki z podstawówki, cudownej kobiety...
Oj, bo i ja zaraz się popłaczę...
Na jednej z lekcji poprosiła, żebyście opowiedzieli o swoich rodzicach. Ty wtedy wstałaś i... nagadałaś na mamę. Bardzo się bałaś, że ci się oberwie, bo jak można mówić takie rzeczy o własnej mamie. A ona w ramach podsumowania lekcji powiedziała: „Różne macie związki z rodzicami i wydawałoby się, że czasami niedobre. Ale jest tu jedna dziewczynka, która bardzo kocha swoją mamę...I jest to Kasia”. Zrozumiała, że pod tymi słowami skargi było ogromne pragnienie uczucia i tęsknota za miłością.
Pani Siewierska, moja ukochana polonistka.
Katarzyna Miller (Fot. Weronika Kosińska)
Chciałam to podkreślić, bo swoją rozpoznawalność wypracowałaś między innymi, otwarcie mówiąc o waszych trudnych relacjach, pomagałaś innym kobietom w ich kłopotach z mamami. Wiem też, że wiele osób miewa ci to za złe. „Ciągle mówi o mamie, stale to wyciąga, przykro się tego słucha” – piszą czasem.
I tu proszę zaznacz: hihi, Miller się śmieje.
Dlatego tym wszystkim osobom chciałabym powtórzyć to, co powiedziała ci pani Siewierska.
I to jest prawda. Całe życie. Te czasem gorzkie słowa tak naprawdę są wyznaniem miłości. Gadam jej stale do nieba: „Wiesz, Millerowa – bo też tak do niej mówię – pomogłaś mi strasznie. Służysz mi do tylu ważnych rzeczy. Wiem, że było ci piekielnie trudno, że miałaś gorzej niż ja z tobą – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – ale byłam na tyle mądra, że nie przekazałam tego dalej żadnej córeczce, za to przekazałam innym cudownym córkom to, że mogą czuć się ze sobą coraz lepiej”. Ogromnie dużo mamie zawdzięczam, ale nie chcę uświęcać cierpienia w imię zasady: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Bo mnie prawie zabiło.
Kiedyś opowiedziałam ci o pewnej uroczej parze, którą spotkałam na wystawie. Byli z kilkuletnią wnuczką i od razu było widać, że dziadek i dziewczynka świetnie się dogadują. Podeszłam do tej pani i powiedziałam, jak cudowny jest to widok. Na co ona: „Tak, oni poza sobą świata nie widzą, ale ja jeszcze bardziej kocham córkę. Ona jest źrenicą mego oka”. I ja, dorosła baba, mająca to wszystko dawno przepracowane i będąca w dobrym kontakcie ze swoją wewnętrzną matką, poszłam wtedy do kibla się wyryczeć. Poczułam, że gdybym miała taką mamę, to nie wiem, kim bym była, ale na pewno kompletnie inną osobą.
Może nie zostałabyś terapeutką...
A kto tam wie! Zresztą nieważne, byłabym po prostu kochanym dzieckiem. Miewam takie napady smutku. My się z tym smutkiem lubimy, on jest moim wyposażeniem i moją głębią, ja to wszystko wiem, ale nie mogę też nie pomyśleć, jakby mi lżej było bez niego...
Kiedyś mama opowiadała o koledze: „Ten Janusz chwalił swoją córkę pół godziny, jak tak można?!”. „Wiesz, jak bym chciała, żebyś kiedyś o mnie coś takiego powiedziała?” „Phi” – usłyszałam tylko.
No nie umiała tego ci dać.
Jak miała umieć, skoro była nieszczęśliwa? A ja jestem szczęśliwa. I to w dodatku, kurde, coraz bardziej. [śmiech]
W nowej książce otwierasz się też – oj, czuję, że weszłam tu w narrację tabloidową: „Otworzyła się na temat swojego męża” – w każdym razie dużo mówisz o swojej relacji z Edkiem. Nie jest łatwo, bo on nie jest łatwym mężczyzną, a ty łatwą kobietą – choć łatwa bywasz (dwuznaczność zamierzona). Ale też – co mnie zaskoczyło – wyznajesz, że nie lubisz, jak jest łatwo.
Żeby nie było, zdaję sobie sprawę z tego, że wyszłam za swoją mamusię, jak to się mówi w psychoanalitycznym slangu. Bo my na partnerów wybieramy albo osoby podobne do naszego ojca albo do naszej matki. Edek jest bardzo interesujący, ale i trudny. Jest nam ze sobą coraz lepiej, tylko najpierw było to piekielnie wymagające. Rzucałam go kilka razy.
Trzy razy naprawdę od niego odeszłaś...
Ale zawsze wracałam, bo nikt inny mnie nie obchodził tak jak on. Mówię mu czasem: „Misiek, uważaj, bo sobie pójdę”, na co on: „Ja wiem, że potrafisz”. Bo on mnie za to szanuje. Mam z nim robotę do zrobienia, rozumiesz? Tak jak miałam z mamą. My wszyscy mamy w życiu jakąś robotę do zrobienia. Ona nas może rozwalić na łopatki, ale możemy też wygrywać, nawet mając chwilowe zapaści. I ja mam poczucie, że przy Edku uczę się wygrywać siebie. Nie robić z niego kogoś innego, choć przez te wspólne lata w pewnych sprawach się zmienił, ale stawać się bardziej spokojną, tolerancyjną, coraz mniej czepialską. Kiedyś, jak mi tylko powiedział coś, co mi się nie spodobało, to od razu miałam uczucie jak przy mamie: „Dlaczego? Za co? Przecież on ma mnie kochać”. No ale chwilami mnie przecież nie lubi.
Powiedział ci też: „Ja cię i wtedy kochałem”.
To mnie urzekło! Kiedy powtórzył mi to kilka razy, powiedziałam sobie: „Boże, weź to, kobito. I zapamiętaj sobie raz na zawsze, że jesteś kochana. Przez mamusię nie byłaś, ale przez niego jesteś. I niania cię kochała, i tata. Uwierz w to wreszcie”.
Dałaś mu przeczytać fragmenty o nim przed drukiem?
Nawet sam mnie o to poprosił. „Jak będę chciała” – odrzekłam, bo ja zawsze mówię, że zrobię coś, jak będę chciała. [śmiech] Ale dałam mu, przeczytał i powiedział, z takim jakby zdziwieniem i uznaniem: „No, postarałaś się”. [śmiech]
A mówiłaś, że już się nie starasz...
Tu się postarałam, bo chciałam dobrze nazwać to, co między nami jest, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z naszej prywatności. Sama za tym nie przepadam, a Eduś to już w ogóle. Kiedyś dostaliśmy propozycję wystąpienia w cyklu „Taka miłość się nie zdarza”, odmówił: „Nie będę sprzedawał swojej miłości. Nigdzie”. Dlatego w książce jest tylko jedno jego zdjęcie.
Niedawno ktoś pokazał mi artykuł, gdzie było wyszczególnionych 10 najważniejszych powodów, dlaczego z kimś jesteś. Na pierwszym miejscu było: „Dlatego, że ci się podoba”, więc Edek po prostu mi się spodobał. Potem dopiero zaczęłam się nim bliżej zajmować i interesować, okazało się, że poza swoją atrakcyjnością ma jeszcze więcej do zaoferowania. Coś czyta, ogląda, coś go obchodzi, umie o czymś porozmawiać, ale i pośmiać się, w dodatku lubimy takich samych ludzi. To są szalenie ważne rzeczy. Oprócz tego, że bywa trudno, jest też po prostu fajnie.
Wyszliście z podobnych domów.
Inteligenckich, z pewnym kulturowym backgroundem, ale wynieśliśmy z naszych domów też pewne braki i tęsknoty, które nas połączyły. Każde z nas miało więc jakieś swoje dziurki i one nas do siebie przyciągnęły. Zwykle tak się dzieje, tylko potem te braki, które są tak fascynujące i tak dobrze znane, zaczynają przeszkadzać. Ona mówi: „Ty mnie miałeś dopełnić”, a on: „Nie, to ty miałaś dopełnić mnie”. Wreszcie oboje zaczynają rozumieć, że żadne nie jest w stanie dopełnić drugiego, mogą jedynie dać sobie luz, akceptację, ciepło i święty spokój. Ja uwielbiam to, że mam przy swoim mężu święty spokój. Że mogę być, kim chcę, nikogo nie udawać.
Wróćmy do tematu przewodniego naszej sesji. Lubisz „Bridgertonów”, ale czy lubisz też królową Charlottę? To nie jest jednoznaczna postać. Bywa wyniosła, kapryśna, domagająca się hołdów i uwagi. Odnajdujesz z nią jakieś cechy wspólne?
Lubię ją, bo mnie bawi i interesuje, oraz za jej relację z lady Danbury. Dostrzegam w Charlotcie ogromne zaciekawienie innymi kobietami. Oczywiście jednym daje, a innym zabiera, jak to królowa. A czy bywam taka jak ona? Czasami tak.
I tak jak ona, masz władzę.
Oj tak, terapeuci mają ogromną władzę i dlatego bardzo powinni uważać, by z niej właściwie korzystać.
Popularność, rozpoznawalność to też władza. Z jednej strony pewnie nie raz przyjmujesz hołdy, z drugiej – każdy chce dotknąć choć skrawka twojej szaty. Trudno w takiej sytuacji stawiać granice, by nie wyjść na wyniosłą, niewdzięczną, zarozumiałą.
Masz rację, to jest pewien problem, ale gdybym miała powiedzieć o momentach, w których czułam prawdziwą władzę, to wspomniałabym raczej czasy, kiedy byłam kierowniczką działu społeczno-wychowawczego w spółdzielni mieszkaniowej. Czułam, że się do tego nadaję, kilka osób powiedziało mi, że dawno nie miało tak fajnej przełożonej, ale jednocześnie było to dla mnie tak męczące, że postanowiłam sobie: „nigdy więcej”. Kiedy jest się szefową zespołu, trzeba być wyczuloną na różnice między ludźmi: jeden pracuje porządnie, drugiemu się nie chce, tego pochwalisz i jest szczęśliwy, tamtemu nieba byś przychyliła, a i tak powie: „za mało”. Jedną dziewczynę nawet zwolniłam.
I jakie to jest uczucie?
Nie powiem, że się tego bałam czy że miałam poczucie winy, bo ona naprawdę nie przykładała się do pracy, ale miłe to też nie było. Sama uczyłam później ludzi, że trzeba umieć i pochwalić, i zganić, bo inaczej człowiek daje sobie wejść na głowę.
Katarzyna Miller (Fot. Weronika Kosińska)
Bywasz rozkapryszona?
Bywam, zwłaszcza wobec Edka. I uwielbiam, że on na to czasami rozkosznie reaguje. Bywam też wygodna, lubię, jak ludzie mi coś podają, przynoszą, podstawiają. Ale korzystam z tego tylko wtedy, kiedy widzę, że chcą. I bardzo się pochylam nad tym, czego potrzebują. Staram się każdego traktować wyjątkowo. Wiedzieć, kogo oszczędzić, a komu przysolić.
Ściąć go!
Cytujesz Królowę Kier z „Alicji w Krainie Czarów”.
Jako dziecko bardzo ją zapamiętałam. A ty jaką królową – z historii, ale też z literatury – najbardziej cenisz lub pamiętasz?
Nie była wprawdzie królową, ale ogromnie lubiłam „Brzydką księżniczkę” Liona Feuchtwangera, czyli opowieść o Małgorzacie Maultasch, księżniczce Tyrolu. Była kobietą bardzo brzydką, bardzo mądrą i bardzo wrażliwą. I bardzo kochaną przez pewnego pazia.
Fascynowała mnie i nadal fascynuje królowa Elżbieta I, uważam ją za geniusza wśród władców. Była kobietą z ogromnym intelektem, z jednej strony miała w sobie surowość, a z drugiej silne poczucie misji. A jeszcze przy okazji potrafiła kochać, szczęśliwie i nieszczęśliwie. Cudownie zagrała ją Cate Blanchett w dwóch filmach. Cenię królową Elżbietę z „Zakochanego Szekspira” w wykonaniu Judy Dench, dostała zresztą za nią Oscara. Judy Dench i Helen Mirren uwielbiam zresztą w każdej roli. Mirren też grała Elżbietę w serialu. Te damy plus niedawno zmarłą Maggie Smith, Meryl Streep i Susan Sarandon. Dla mnie wszystkie są królowymi życia, urody, mądrości i kobiecości. Bo królowa to musi być kobieta w każdym calu, jednocześnie powinna mieć też porządny kawałek animusa.
A ty jesteś królową czego?
Frajdy, zabawy, zmysłów, życiowej namiętności. Śmiechu, intensywności, chyba też spontaniczności.
Katarzyna Wielka? Bo wielka jesteś...
Jestem. [śmiech] Wystarczy spojrzeć.
Ale wielka też w innym znaczeniu. Oprah Winfrey powiedziała kiedyś: „Myśl jak królowa. Ona nie boi się ponosić porażek, bo każda z nich jest kolejnym krokiem do wielkości”.
Zgadzam się, absolutnie. A ponieważ wiele rzeczy w sobie przepracowałam, zrozumiałam to, o czym już mówiłam w tej rozmowie: nie ma błędów i nie ma porażek, są tylko doświadczenia. To, co według mnie mi się nie udało, zawsze do czegoś się przydaje. Szanujmy to, co było, ale też to, co jest. Nie wymyślajmy sobie czegoś, czego nie ma. Iluzje tworzą czasem piękne książki i filmy, głównie romanse, ale, kochani, one nie istnieją.
Katarzyna Miler jedna z najbardziej rozpoznawanych polskich psycholożek. Psychoterapeutka z kilkudziesięcioletnią praktyką w zakresie terapii indywidualnej, małżeńskiej i grupowej. Wykładowczyni na licznych warsztatach rozwojowych dla kobiet. Felietonistka „Zwierciadła”. Autorka i współautorka wielu bestsellerowych poradników. Nakładem Wydawnictwa Zwierciadło ukazała się jej najnowsza książka (napisana wspólnie z Beatą Biały) „Z życiem, proszę”.