Oswajała dzikie gatunki, ale jej, wyrodnej potomkini artystycznego rodu, nie dało się oswoić. Nie uznawała kompromisu w walce o dobro przyrody. Zawsze zawzięta, czasem wredna. Widocznie nie wszystkie superbohaterki noszą pelerynę. Niektóre, tak jak Simona Kossak, witają turystów dubeltówką.
Gdy podjęła decyzję o przeprowadzce z rodzinnego Krakowa do Białowieży, bliscy pytali, czy przypadkiem nie zwariowała. A gdy już trochę pomieszkała w puszczy, zrobiono z niej turystyczną ciekawostkę. O, patrzcie, to ta słynna Simona Kossak, która porzuciła przywileje krakowskiej bohemy, by mieszkać w starej, drewnianej chacie bez prądu. Raz nie wytrzymała. Kiedy pod jej białowieskim domem zatrzymała się wycieczka, a przewodnik wykładał gapiom sensacyjną historię Simony Kossak, wybiegła z domu z dubeltówką i zagroziła, że jeśli natychmiast się nie rozejdą, zacznie strzelać. Tę barwną anegdotę regularnie przytacza się w opowieściach o przyrodniczce, której legenda nabrzmiała od kontrowersji jeszcze za jej życia.
Wchodziła w zażarte konflikty ze środowiskiem naukowym, narażając się na wykluczenie z hermetycznej grupy akademików. Kochała przyrodę i matkowała przygarniętym zwierzętom, więc łatwo redukować ją do stereotypu naiwnej hipiski. Tymczasem Simona Kossak była również niezwykle ambitna. Wszystko, czym zajmowała się w życiu – projekty badawcze, książki, filmy – robiła z potrzeby serca, ale też po to, by zaspokoić ego, łase na uznanie. Ludzi trzymała na dystans. Zresztą sama była wobec nich nieufna, bo nie raz doświadczyła zdrady i odrzucenia. Nie wszyscy ją lubili, nie wszyscy się z nią zgadzali. Prowokowała pewnością siebie, drażniła wolnością. Od córek ważnych ojców oczekuje się pokory, od naukowczyń – umiejętności trzymania emocji na wodzy, a od kobiety na tradycyjnej wsi – że będzie prowadzić schludny dom i siedzieć cicho. Simona Kossak miała te wszystkie oczekiwania w głębokim poważaniu.
Jej matka była piękna. Miała w sobie wdzięk przedwojennej gwiazdy filmowej, oglądało się za nią pół Krakowa. Jej ojciec był sławny. Choć nie imponował posturą typowego amanta, hipnotyzował kobiety nonszalancją artysty i szlachetnym rodowodem. Miał już córkę z pierwszego małżeństwa, więc marzył, że druga żona da mu syna, który przedłuży linię Kossaków, cenionych malarzy batalistów, ale Elżbieta najpierw urodziła Jerzemu Glorię, a potem Simonę. Nigdy się z tym nie pogodziła. „Matka, jak każda istota ludzka, miała wady. Była bardzo oziębła wobec dzieci. Nie miała uczuć macierzyńskich, nie była ciepła, była egoistką. Odrzuciła nas. Po porodzie mówiła: nie będę tego karmić, zabierzcie to. Właściwie do śmierci nie akceptowała tego, że ma córki” – to fragment archiwalnego wywiadu, który cytuje reżyserka Natalia Koryncka-Gruz w filmie dokumentalnym „Simona” z 2022 roku.
Krakowski dom rodziny Kossaków wyglądał jak muzeum, bo każdy przedmiot był tam ważny i cenny – od rodowych sreber, przez meble antyki, po dzieła sztuki. A dorastało się w nim jak w wojskowych koszarach. Dziewczynki nie mogły zapraszać do siebie znajomych ze szkoły, zaraz po lekcjach wracały do otoczonej murem Kossakówki i tam spędzały cały czas wolny. Nie wolno im było śpiewać i głośno się śmiać. Nie mogły marudzić, bo to przecież nie przystoi pannie z dobrego domu. Za łapczywe zjadanie obiadu albo niezjadanie go w całości, za łokcie na stole czy ramię na oparciu krzesła były wymierzane srogie kary. „Simona była bita szpicrutą po całym ciele, także po głowie, gdzie popadnie. Za to, że się spóźniła albo czegoś nie zjadła, za to, że czegoś nie zrobiła. Trudno powiedzieć, czy była przywiązywana do krzesła, żeby nie uciekała od stołu i zjadała wszystko, co dostała na talerzu, jak to czasem bywało w dobrych ziemiańskich domach przed wojną, ale wiadomo, że jak nie mogła zjeść, ukrywała jedzenie za kredensem, za co też dostawała od matki lanie” – pisze Anna Kamińska w książce „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak”.
W Kossakówce powtarzano, że jeśli córki nie będą w przyszłości malować jak ojciec, niech przynajmniej piszą jak słynne ciotki, siostry Jerzego Kossaka, Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Gloria zrobiła więc karierę w rajdach samochodowych, a Simona została profesorką nauk leśnych. Starsza Kossakówna przejawiała jednak talent artystyczny, po zakończeniu kariery rajdowej malowała pejzaże i mimo uzależnienia od alkoholu pozostała faworytą matki, która tuż przed śmiercią wydziedziczyła Simonę.
Czytaj także: Simona Kossak, wielka orędowniczka zwierząt, we wspomnieniach przyjaciela Lecha Wilczka
„Wspaniały był pierwszy pobyt w Puszczy Białowieskiej. Przyjechałam tu, szukając pracy, na rekonesans, to był listopad. I gdyby ktoś chciał kogoś zrazić do puszczy, to powinien go przywieźć w listopadzie. Bo jest to las niżowy z przewagą drzew liściastych” – mówiła Ewie Michałowskiej w reportażu „Pani na Dziedzince” zrealizowanym dla Polskiego Radia. „Ja duchowo i estetycznie byłam wychowana na lesie górskim. To jest zupełnie coś innego, on jest cały rok śliczny, natomiast niżowe lasy liściaste, jak już opadną im liście, to wszystko gnije, to jest beznadziejnie melancholijne, smutne i – co tu dużo mówić – brzydkie. Przyjechałam tu rozmawiać z kierownikiem placówki, żeby się zatrudnić, po południu miałam czas, więc gdzież ja oczywiście skierowałam kroki? Pobiegłam szybciutko do bramy rezerwatu ścisłego, żeby przynajmniej zajrzeć przez płot, zobaczyć, jak też ta cudowna Puszcza Białowieska wygląda, no i wyglądała fatalnie. I to było moje pierwsze spotkanie z Puszczą i sobie pomyślałam: kurczę, ale ten las to nie dla mnie. W związku z tym ja tu przyjadę, ale tylko na trzy lata. Zrobię szybciutki doktoracik i fru w Bieszczady”.
Simona Kossak nigdy nie przeniosła się w Bieszczady. Całe dorosłe życie spędziła w Białowieży, wbrew troskliwym przestrogom rodziny, przyjaciół, współpracowników. „Gdybym posłuchała rad osób, które uważałam za mądrzejsze od siebie, to dzisiaj byłabym zwykłym mieszczuchem krakowskim, zgorzkniałym w tym całym światku, jaki tam był, i miałabym niespełnione marzenie, że mogłam mieć zupełnie inne życie” – to z kolei cytat z wywiadu dla Radia Białystok. Białowieża była jej powołaniem, nawet jeśli chwilę zajęło jej odkrycie własnej życiowej misji. Simona Kossak najpierw zdawała na akademię teatralną. Nie dostała się. Rozpoczęła więc studia polonistyczne, ale te ją nudziły, więc przerwała naukę po roku. Poszła na biologię. Od dziecka kochała zwierzęta, a do swojego pokoju w Kossakówce znosiła ranne ptaki, by je opatrzyć, ale to na zajęciach z zoopsychologii profesora Romana Wojtusiaka zdała sobie sprawę, że analiza zwierzęcych instynktów służy odkrywaniu prawdy o naturze człowieka. Marzyła, że zostanie badaczką dziko żyjących gatunków, ale zewsząd słyszała, że dzicz nie jest odpowiednim miejscem dla kobiety, przecież i tak będzie bała się pójść sama do lasu. Simona Kossak zatrudniła się więc najpierw w Zakładzie Badania Ssaków, a potem w Instytucie Badawczym Leśnictwa i zamieszkała w należącej do Białowieskiego Parku Narodowego leśniczówce Dziedzinka, gdzie nie było prądu, bieżącej wody i ogrzewania. W ramach doktoratu badała zachowania saren, a jej praca zmieniła dotychczasową wiedzę na temat tego gatunku zwierząt, które wcześniej uważano za szkodniki.
W domu prowadziła szpital polowy dla poturbowanych i porzuconych zwierząt, które znosili jej miejscowi. Rysica spała z nią w jednym łóżku, a locha, nazwana Żabką, spędziła w domu Simony 18 lat. W Dziedzince mieszkała też cała armia innych zwierząt, m.in. oślica Hepunia, popielice, puszczyk i kruk Korasek, złośliwe ptaszysko, które terroryzowało okolicę. Atakował rowerzystki, kradł portfele leśnikom. Tylko dla Simony był miły, więc we wsi plotkowano, że to czarownica, która zna tajemny język zwierząt. Mieszkańcy Białowieży mówili o niej „cyrkówka”, bo przyjechała na tradycyjną polską wieś, ale zachowywała się jak wyzwolona, nowoczesna mieszczka. Jeździła motorowerem, piła piwo pod sklepem, nie miała dzieci, nigdy nie wyszła za mąż.
Czytaj także: Simona Kossak – najpiękniejsze cytaty o miłości do zwierząt i natury
Jej zdanie o mężczyznach? „Worek z plemnikami na dwóch nogach, który ma dotrzeć do jak największej liczby kobiet, by przedłużyć gatunek. To, że on zdradza, nie ma nic wspólnego z psychiką, z emocjami, z relacją, z więzią, z działaniem z premedytacją. To nie jest tak, że faceci są źli, oni taką mają biologię” – tak sławną ciotkę cytuje w książce „Simona” Joanna Kossak, ukochana siostrzenica. Radykalny pogląd na mężczyzn mógł zakiełkować w głowie przyrodniczki, gdy doświadczyła pierwszego odrzucenia. Jeden z przyjaciół domu, dobrze urodzony młody mężczyzna, regularnie bywający w Kossakówce, założył się o wino z przebojową flirciarą Glorią, że uwiedzie jej młodszą siostrę, cichą samotnicę. Intryga wyszła na jaw po wspólnie spędzonej nocy. „To było pierwsze zabicie Simony” – stwierdza Joanna Kossak w filmie Natalii Korynckiej-Gruz. Simona uciekała z Krakowa, od nieczułej matki, toksycznej siostry i jej zepsutych przyjaciół. Białowieską Dziedzinkę przyszło jej dzielić z fotografem Lechem Wilczkiem. Zresztą o tych początkach życia w puszczy i relacji z Wilczkiem opowiada fabularny film „Simona Kossak” z Sandrą Drzymalską i Jakubem Gierszałem w rolach głównych, który wszedł do kin 22 listopada. Kossak i Wilczek najpierw mieszkali jak sąsiedzi, w dwóch osobnych mieszkaniach, z czasem zaczęli być parą. Ale związek, w którym spotkały się dwie zamknięte emocjonalnie osoby, nie mógł być łatwy. „Omijaliśmy temat tego, co między nami było. Uczucia były tabu. Nikt nie mówił: »kocham cię« – opowiada Lech Wilczek w książce Anny Kamińskiej. – Wspaniała była świadomość, że ten nasz nigdy niepotwierdzony związek jest taki trwały, choć nikt nam stułą rąk nie wiązał i nie gwarantował go pieczątką. My sami też nigdy nie daliśmy sobie słowa, że będziemy nawzajem wierni albo na zawsze razem”. On wierny nie był, podobno Simona doskonale wiedziała, z kim spotyka się, gdy wyjeżdża do Warszawy, zazdrość ją spalała, a w Dziedzince często odbywały się karczemne awantury. „Ale były też osoby bardziej wtajemniczone, które się orientowały, że ten Wilczek, podkreślający, że jest feministą od urodzenia, czasem traktuje Simonę wręcz niehumanitarnie. Patrzę na siebie z tamtych lat i gryzie mnie sumienie” – puentuje fotograf w książce „Simona”.
Była wycofana i ostrożna w relacjach z ludźmi, ale zwierzętom okazywała wyjątkowo dużo czułości, notorycznie poddając krytyce definicję idealnie obiektywnego naukowca. Bo czy badacz może zbudować głęboką, emocjonalną więź z obiektem badania? Obserwowane zwierzęta często traktowały Simonę Kossak jak matkę i pod tym względem polską przyrodniczkę łączy bardzo wiele z Jane Goodall, angielską prymatolożką i jedną z najwybitniejszych badaczek dzikiej fauny na świecie. „Człowiek, który kieruje się w życiu bystrym umysłem, ale zapomina o sercu, języku miłości i współodczuwania, to zwykły cwaniak. Nie zależy mu” – powiedziała kiedyś Goodall, choć równie dobrze te słowa mogłyby paść z ust Simony Kossak, która na początku lat 90. poszła na wojnę z Polską Akademią Nauk, gdy w Puszczy Białowieskiej rozpoczęły się pomiary telemetryczne wilków, a zwierzęta odławiano, używając metalowych sideł i narażając je na trwałe okaleczenie lub śmierć. Badacze PAN-u zasłaniali się oficjalnymi pozwoleniami, a gdy Simona zabrała z lasu kilka potrzasków, oskarżyli ją o kradzież narzędzi badawczych. Kossak, wielokrotnie krytykowana za uleganie impulsom, co miało dyskredytować ją jako rzetelną naukowczynię, nie dała za wygraną, a tamta batalia sprzed 30 lat przyniosła przełomową zmianę w procedurach.
Była żarliwą ekofeministką, niestrudzoną propagatorką upodmiotowienia przyrody i godnego traktowania zwierząt, z którymi – na równych prawach – dzielimy planetę. Pogląd o absolutnej równości wszystkich żywych istot dziś zgodnie głoszą chociażby aktywiści i aktywistki klimatyczne, ale w latach 70., kiedy Simona Kossak sprowadzała się do Białowieży, był uważany za herezję. I gdyby nie ona, być może herezją by pozostał. Gdy w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski, urzędujący wówczas na stanowisku prezydenta, przyznał jej tytuł profesorki nauk leśnych, w środowisku zawrzało, że się nie należy, a niedługo później wśród znajomych przyrodniczki podniosły się głosy, że to już nie ta sama osoba. Niby wciąż piła hektolitry mocnej, czarnej kawy, paliła zdecydowanie za dużo papierosów i potrafiła siarczyście zakląć, ale też zaczęła chodzić do fryzjera i zadzierać nosa. Zatracała się w pracy, zarywała noce, odpisując na listy od fanów, coraz bardziej izolowała się od bliskich. Powtarzała buńczucznie, że takiej geniuszce jak ona należy się Nobel.
Chciała zarazić innych miłością do przyrody, pokazać jej fascynujące bogactwo, uświadomić, jak niewiele się od siebie różnimy, my i zwierzęta. Pisała książki o Puszczy Białowieskiej, kręciła filmy nagradzane na festiwalach amatorskiego kina przyrodniczego, nagrywała wciągające gawędy „Dlaczego w trawie piszczy?” dla Radia Białystok. Ale Simona Kossak miała jeszcze jedno marzenie. Pragnęła zmienić publiczne skojarzenia z nazwiskiem, które ciążyło na niej niczym klątwa, i dowieść, że można podążyć własną ścieżką i odnieść sukces. Może nie była uznaną artystką jak dziadek czy cenioną poetką jak ciotka, ale sztukę bezkompromisowego życia na własnych zasadach opanowała do mistrzostwa.