1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Piękne miejsca
  4. >
  5. Beskid Niski – miejsce, gdzie człowiek czuje, jakby wrócił do korzeni

Beskid Niski – miejsce, gdzie człowiek czuje, jakby wrócił do korzeni

Aby sfotografować w Beskidzie puste drogi, jak ta prowadząca do wsi Bartne, nie trzeba wstawać o świcie. Kiedy jedzie się kilometrami, nie mijając żadnych innych pojazdów, człowiek ma wrażenie, że przypadkiem trafił do zupełnie innej czasoprzestrzeni. Trudno pojąć, że we współczesnym, zabieganym i zatłoczonym świecie są jeszcze takie enklawy. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)
Aby sfotografować w Beskidzie puste drogi, jak ta prowadząca do wsi Bartne, nie trzeba wstawać o świcie. Kiedy jedzie się kilometrami, nie mijając żadnych innych pojazdów, człowiek ma wrażenie, że przypadkiem trafił do zupełnie innej czasoprzestrzeni. Trudno pojąć, że we współczesnym, zabieganym i zatłoczonym świecie są jeszcze takie enklawy. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)
Monumentalna przyroda, dzikie, nietknięte cywilizacją tereny, niezadeptane ścieżki i coś, co sprawia, że człowiek czuje się tutaj, jakby wrócił do korzeni. To właśnie przyciąga ludzi z różnych stron polski w Beskid Niski. Niektórzy decydują się nawet zostać tu na zawsze.

Wołowiec to nie Zakopane, a Beskid Niski to nie Tatry. Żaden dziewiętnastowieczny literat nie odkrywał piękna dziewiczej Puszczy Karpackiej, żaden malarz nie oddawał na swych obrazach uroku łagodnych, lesistych wzgórz, żaden budowniczy nie pracował nad wołowieckim stylem w architekturze. Żaden dziewiętnastowieczny poeta nie przechadzał się tu w zadumie, zachwycając kwiatami i zbierając poziomki, podziwiając zachody słońca na zamglonym niebie, nikt nie pisał poematów o przyrodzie ani filozoficznych traktatów o naturze. Biedny Beskid Niski. Czasami w myślach tak właśnie o nim mówię: Beskid Biedny, nieinteresujący nikogo łącznik między skalistymi, czarującymi „nieporównanym wdziękiem romantyczności” Pieninami a trudno dostępnymi połoninami Bieszczad, ziemia nieznana – w tych kilku zdaniach książki „Pusty las” mieszkająca od lat w Beskidzie Monika Sznajderman zamknęła właściwie esencję tego regionu. Nad podziw długo nie wiedziano o istnieniu tego miejsca. Dopiero w połowie XIX wieku po łemkowskich wsiach zaczęli wędrować etnografowie, dla których był to świat równie egzotyczny, jak plemienne kultury Afryki czy Azji, tyle że położony trochę bliżej. W latach 30. ubiegłego stulecia w Beskid Niski zaczęli przybywać pierwsi turyści, którzy doceniali jego cichą urodę, a odkrywaniu tego nieznanego lądu poświęcano wówczas sporo miejsca w turystycznych periodykach. Wszystko na nic.

: Co roku w październiku owce z pastwisk w Beskidzie Niskim wędrują do Nowego Targu. Redyk bacy Klimowskiego rusza z hal w Czarnem i pokonuje około 180 kilometrów, idąc po cichu przez beskidzkie góry, lasy, łąki, przełęcze i wsie: Konieczną, Regietów, Wysową, Ropki, Banicę. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) : Co roku w październiku owce z pastwisk w Beskidzie Niskim wędrują do Nowego Targu. Redyk bacy Klimowskiego rusza z hal w Czarnem i pokonuje około 180 kilometrów, idąc po cichu przez beskidzkie góry, lasy, łąki, przełęcze i wsie: Konieczną, Regietów, Wysową, Ropki, Banicę. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

– Beskid niezwykle starannie selekcjonował przybyszy. Jeszcze 30 lat temu, aby tu dotrzeć, jechałam z Warszawy osiem godzin PKS-em do Gorlic, a następnie pokonywałam rowerem 30 kilometrów przez góry. Alternatywą była ponadsześciogodzinna wędrówka. Nie każdy miał ochotę na takie poświęcania. Do dziś tu, gdzie mieszkam, nie dociera komunikacja publiczna – mówi Maria Strzelecka, autorka książek i malarka. Sama, podobnie jak wielu innych, trafiła w Beskid Niski przypadkiem. – Od dziecka zaczytywałam się w Curwoodzie i Londonie, marzyłam o tym, by mieszkać na odludziu, przemierzać ze swoim wilkiem dzikie, górskie tereny. Wakacje często spędzałam u krewnych na Podhalu, a na początku studiów zapisałam się do speleoklubu. W tym czasie w moim życiu pojawił się też długo wyczekiwany „wilk”, husky Cockney, z którym jeździłam w Tatry, ale nie mogłam go zabierać na teren tamtejszego parku narodowego. Kiedy odkrywałam kolejne jaskinie, on czekał na mnie w bazie. A przecież nie tak to sobie wyobrażałam, mieliśmy być nierozłączni – opowiada. Postanowiła, więc poszukać innych gór, w których psy mogą towarzyszyć swoim ludziom. Wsiadła na rower i razem z kolegą ruszyła z Podhala w stronę Bieszczad. Nie było GPS-ów, mieli tylko papierową mapę, na którą rzadko zerkali, wychodząc z założenia, że kierując się na obrany azymut, w końcu jakoś dotrą do celu. I tak los poprowadził nas w jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce. Było pusto i kompletnie dziko, nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy, jak to miejsce się nazywa. Beskid Niski był mi wówczas nieznany. Mało kto o nim mówił, jeździli tam tylko starzy beskidnicy i badacze kultury łemkowskiej. W końcu dotarliśmy do jakiejś chaty. Później dowiedziałam się, że to Kowalka, dom, w którym przez osiem lat mieszkali Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk, ale nam drzwi otworzył już kolejny lokator, Jacob, poeta z Sopotu. Byłam zachwycona, że można jeszcze tak żyć, bez prądu, bez bieżącej wody, bez kontaktu ze światem. Pomyślałam, że los, kierując mnie tutaj, chciał mi chyba wynagrodzić to, że mimo mojej ogromnej miłości do dziewiczych przestrzeni nie urodziłam się w Kanadzie. Zapytałam więc, czy jest tu jakaś ziemia do kupienia. Okazało się, że pojawiłam się w idealnym momencie. W tej pięknej dolinie wydzielono właśnie nowe działki na sprzedaż, na których miały stanąć dacze myśliwskie – wspomina. Razem z kilkoma kolegami, którzy mieli podobny pomysł na życie, pojechała na przetarg do gminy. Ziemię kupiła za pieniądze zarobione na myciu samochodowych szyb w Berlinie. Od kiedy odkryłam to miejsce, wydawało mi się, że jestem stąd, a do miasta jeżdżę tylko po to, żeby odbyć obowiązkową edukację i coś zarobić. Koledzy, którzy razem ze mną przystąpili do licytacji, rozjechali się po świecie, ale wciąż mają tu swoje kawałki beskidzkich łąk. Trzymają je, by chronić ten teren przed działalnością człowieka, żeby niczego w tym krajobrazie nie zmieniono – mówi.

Podążając przez Beskid Niski Szlakiem Architektury Drewnianej, odkrywa się fragmenty odchodzącego już świata, urocze niewielkie kościółki, piękne łemkowskie cerkwie, jak te w Brunarach Wyżnych, Kwiatoniu (na zdjęciu), Owczarach i Powroźniku, które są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Podążając przez Beskid Niski Szlakiem Architektury Drewnianej, odkrywa się fragmenty odchodzącego już świata, urocze niewielkie kościółki, piękne łemkowskie cerkwie, jak te w Brunarach Wyżnych, Kwiatoniu (na zdjęciu), Owczarach i Powroźniku, które są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Zero atrakcji

Z perspektywy tych, którzy się tu urodzili albo, podobnie jak Maria Strzelecka, osiedlili się kilka dekad temu, Beskid mocno się zmienił, zaludnił, ale ci, którzy odkrywają go dopiero teraz, wciąż są zaskoczeni dzikością tego regionu. Mówi się, że największą atrakcją Beskidu jest brak atrakcji. I faktycznie, jeśli ktoś nie dostrzega piękna otaczającego świata, nie zobaczy tu nic ciekawego. Nie ma lunaparków, meleksów, plastikowych rozrywek i migających światełek. Lokalne wydarzenia rzadko są nagłaśniane. Na przykład redyk bacy Klimowskiego, tak samo spektakularny, jak ten który do Szczawnicy przyciąga tysiące turystów z całej Polski, po cichu, bez zbytniego rozgłosu, praktycznie nieniepokojony przez podglądających, przemierza góry, lasy, łąki i przełęcze Beskidu Niskiego. Idzie przez Konieczną, Regietów, Wysową, Ropki, Banicę, Mochnaczkę w stronę Krynicy i dalej do Nowego Targu. O tym, kiedy baca wyrusza w drogę, w Beskidzie się raczej szepce, niż krzyczy. Szczęściarze przynależący do internetowych grup beskidzkich, może natrafią na jakiś post, ale nie robi się tu z tego wydarzenia ogólnopolskiej atrakcji.

: Położone wśród gór malownicze Jezioro Klimkowskie to ciągnący się przez ponad sześć kilometrów sztuczny zbiornik, który utworzono w 1994 roku, zalewając w całości dawną wieś Klimkówka. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) : Położone wśród gór malownicze Jezioro Klimkowskie to ciągnący się przez ponad sześć kilometrów sztuczny zbiornik, który utworzono w 1994 roku, zalewając w całości dawną wieś Klimkówka. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Kilka dni po przejściu owiec z pastwisk w Regietowie Wyżnym wraca do stajni w Stadninie Koni Huculskich „Gładyszów” ponad setka klaczy ze źrebiętami, pędzona rozległymi łąkami przez jeźdźców. Przez moment mamy swoje „Yellowstone”. Różnica polega na tym, że serial oglądają miliony widzów, a do Regietowa dociera garstka zapaleńców. Beskid Niski nie zabiega o atencję. Jakby ci, którzy tu żyją, strzegli swego miejsca albo nie dowierzali, że ktokolwiek chciałby je zobaczyć. Być może dlatego nikt zawczasu nie zadbał o to, by wydzielić ścieżki do położonego wśród gór malowniczego Jeziora Klimkowskiego. Tego, które przed laty zagrało Dniepr w filmie „Ogniem i mieczem”, a w zeszłym roku pojawiło się na wielkim ekranie w Cannes za sprawą nagrodzonego dwoma Oscarami filmu „Strefa interesów”. Poza wydzieloną plażą linię brzegową szczelnie chronią prywatne ogródki. Wstęp wzbroniony. Trzeba wiedzieć, gdzie iść, żeby znaleźć się na dzikich, ukrytych głęboko w lesie plażach. Z kolei ścieżka rowerowa, którą zamierzano otoczyć jezioro, nagle urywa się przed urwiskiem, jakby Beskid stawiał granice: dalej nie pojedziesz, tutaj kończy się wasza cywilizacja. Ci, którzy dotarli nad Klimkówkę minionego lata lub jesieni, mogli odnieść wrażenie, że samo jezioro też powoli się kończy. Od kilku miesięcy spektakularnie wysycha, kurczy się z dnia na dzień. W listopadzie napełnienie wynosiło zaledwie 14 procent, co uznano za rekord 10-lecia. Mówi się tu, że po roztopach woda wróci i znów zaleje odsłonięte teraz dawne asfaltowe drogi, drzewa, pozostałości domów, cerkwi i cmentarza – świat, który miał zniknąć na zawsze 30 lat temu, kiedy zalano wieś Klimkówka, tworząc malowniczy zbiornik. Spacer po dnie jeziora jest zatem jak podróż w czasie. Można zobaczyć to, co było, ale także to, co będzie, jeśli nie powstrzymamy zmian klimatu.

Wybudowaną w drugiej połowie XVII wieku cerkiew w Kwiatoniu ze względu na proporcje uznaje się za jedną z najpiękniejszych cerkwi w Polsce. Jest utrzymana w stylistyce późnego baroku. Zachowało się tu kompletne wyposażenie, m.in. ikonostas (ściana z ikonami) autorstwa Michała Bogdańskiego z 1904 roku. W 2013 roku cerkiew została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Wybudowaną w drugiej połowie XVII wieku cerkiew w Kwiatoniu ze względu na proporcje uznaje się za jedną z najpiękniejszych cerkwi w Polsce. Jest utrzymana w stylistyce późnego baroku. Zachowało się tu kompletne wyposażenie, m.in. ikonostas (ściana z ikonami) autorstwa Michała Bogdańskiego z 1904 roku. W 2013 roku cerkiew została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Drzwi bez domu

Przyroda w tym rejonie wyraźnie zaznacza swoją siłę, dyktuje warunki, nie negocjuje z człowiekiem, trzeba się dostosować, poznać swoje miejsce w świecie. W rozległych dzikich lasach wciąż jeszcze można się zgubić. Niektórych przeraża mroczna, gęsta, potężna Puszcza Karpacka. Ci, którzy przywykli do przejrzystych, słonecznych równinnych lasów, muszą się z nią oswajać stopniowo. Beskidzkie góry, które wydają się niezbyt wysokie, potrafią zaskoczyć surowym charakterem i stromością. Słynną „ścianę płaczu” prowadzącą na Lackową (997 m n.p.m.), najwyższą górę naszej części Beskidu Niskiego, uznaje się za najbardziej strome podejście w polskich Karpatach. Trudniej jest tylko w Tatrach. To jeden ze szczytów Korony Gór Polski, więc jak na beskidzkie standardy bywa tu tłoczno. Wybierając jednak inne szlaki, można wędrować godzinami, nie spotykając ani jednego człowieka. Próżno też szukać schronisk na mapie. Co prawda ciągle działa jeszcze Bacówka w Bartnem, ale najwyżej położone, najstarsze beskidzkie schronisko na Magurze Małastowskiej zamknięto trzy lata temu i choć podejmowano próby remontu, budynek coraz bardziej niszczeje.

Spektakl „Dziady Beskidzkie” międzypokoleniowa grupa teatralna Plemię wystawia zazwyczaj wyłącznie w listopadzie, dlatego bilety warto rezerwować z wyprzedzeniem, a na spektakl ubrać się ciepło, bo w starych beskidzkich kaplicach nie ma ogrzewania. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Spektakl „Dziady Beskidzkie” międzypokoleniowa grupa teatralna Plemię wystawia zazwyczaj wyłącznie w listopadzie, dlatego bilety warto rezerwować z wyprzedzeniem, a na spektakl ubrać się ciepło, bo w starych beskidzkich kaplicach nie ma ogrzewania. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Wędrując po Beskidzie Niskim, wszelkie wygody trzeba nieść sobie w plecaku. Oczywiście podczas wędrówki kiedyś w końcu dotrze się do jakiejś wioski, a tam z pewnością będzie sklep czy klimatyczna agroturystyka. Ale może być też tak, że we wsi nie zastanie się już nikogo. Nieznajowa, Czarne, Długie czy Lipna, kiedyś tętniące życiem, zupełnie opustoszały po ostatecznym wysiedleniu podczas akcji Wisła ostatnich Łemków. Dziś w miejscach nieistniejących już wsi stoją tylko proste, drewniane drzwi, takie, jakimi wchodziło się do dawnych chyży. Ustawione w środku łąk „Drzwi do zaginionego świata” to projekt autorstwa Natalii Hładyk, który zachęca do tego, żeby ten świat odnaleźć. Nie jest to jednak łatwe. Po dawnych gospodarstwach zostały tylko przydrożne krzyże i kapliczki, malutkie cmentarze, cerkwiska, porośnięte trawą kamienne podmurówki, zdziczałe sady, ukryte wśród łąk pozostałości po studniach. Tak, w tej części świata, natura jest piękna i bujna, ale to pejzaż tylko pozornie niewinny – pisze Sznajderman. Droga do nieistniejących już wsi meandruje i kilkakrotnie przecina rzekę, którą trzeba przechodzić w bród. Latem jej poziom zazwyczaj jest niski, ale jesienią i wczesną wiosną przeprawa może być dużo trudniejsza. Tym bardziej że łatwo tu pobłądzić, bo w tej części Beskidu nawigacje są bezużyteczne, nie ma zasięgu, nie ma drogowskazów, trudno spotkać ludzi, których można by zapytać o drogę. Nowych mieszkańców jest niewielu.

Rozeta karpacka, czyli sześcioramienna gwiazda, nazywana też kwiatem życia, uważana była na tych terenach za symbol magiczny, pełniący funkcję ochronną. Rozetę wciąż jeszcze można wypatrzyć na powałach i sosrębach starych chyż. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Rozeta karpacka, czyli sześcioramienna gwiazda, nazywana też kwiatem życia, uważana była na tych terenach za symbol magiczny, pełniący funkcję ochronną. Rozetę wciąż jeszcze można wypatrzyć na powałach i sosrębach starych chyż. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Skąd jesteś?

Nie tak łatwo „rozgościć się wśród porzuconych resztek, umościć się w śladach po nieobecnych, otoczyć ich rzeczami i nadać im nowy sens – czytam w „Pustym lesie”. Przodkowie aktorki Moniki Babuli postanowili jednak zaryzykować. – Dziadek mieszkał w oddalonych 40 kilometrów stąd Zborowicach, panowała tam wielka bieda. Kiedy więc we wsi pojawili się urzędnicy państwowi i zaczęli zachęcać mieszkańców do przeprowadzki i zajęcia pięknych domów po Łemkach, uznał, że nie ma nic do stracenia. Przyjechał do miejscowości Czarna koło Uścia Gorlickiego i tutaj poznał babcię. Mieli sporo łemkowskich sąsiadów, pochodzących z rodzin mieszanych, bo tylko im pozwolono zostać. Ich język zawsze mnie ekscytował, dla małej dziewczynki brzmiał egzotycznie. Ale kiedy dorastałam i coraz lepiej pojmowałam ten świat, zawsze czułam dziwny niepokój, kiedy przyjeżdżałam do chyży dziadków. Babcia wielokrotnie mi opowiadała, że ci ludzie, którzy tu byli przed nami, musieli stąd bardzo szybko wyjechać, ale po 1956 roku nieliczni zaczęli wracać. Dziadek, jakby zawsze się z tym liczył, bardzo szanował ten dom, do momentu śmierci poprzedniego właściciela utrzymywał wszystko tak, jak zastał, nie wbił nawet nowego gwoździa, choć dawny gospodarz powtarzał wielokrotnie, że już tu nie wróci. Wzrastałam więc w ogromnym szacunku do tych ludzi. Co, jak się później okazało, wcale nie było powszechną narracją. W wielu połęmkowskich wsiach szeptano: przyjadą, odbiorą, trzeba się będzie bronić, nie damy. Dużo było na tych ziemiach niepokoju i nieufności, którą wyczuwa się czasami do dziś. W kontekście tych wszystkich zawirowań historycznych staje się ona jednak zrozumiała – opowiada Monika, która po 10 latach występów na deskach warszawskich teatrów wróciła w Beskid Niski. Rodzina się dziwiła: po co? Co tu będzie robić?

W trzecim lub czwartym tygodniu lipca w Zdyni odbywa się Łemkowska Watra, trzydniowe wydarzenie kulturalne gromadzące artystów i społeczność łemkowską z całego świata. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) W trzecim lub czwartym tygodniu lipca w Zdyni odbywa się Łemkowska Watra, trzydniowe wydarzenie kulturalne gromadzące artystów i społeczność łemkowską z całego świata. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

– Nie chcę idealizować swojego życia w Beskidzie, bo jak to życie, bywa niełatwe, ale kiedy tutaj zderzam się czymś trudnym, to robię trzy kroki, wchodzę do lasu lub idę na pobliskie wzgórze i wracam z inną energią. Uwielbiam takie momenty, gdy jadę z Uścia do Gorlic przez Bielankę i zupełnie nikogo nie mijam po drodze, czuję się wtedy trochę tak, jakby cały ten świat przez 15 minut był wyłącznie dla mnie. W mieście, na ulicy, w autobusie czy metrze jestem jedną z wielu, częścią masy, a tutaj odzyskuję swoją autonomię, przestrzeń. Na początku, kiedy się tu przenosiliśmy, miałam wątpliwości, czy się odnajdę, czy to jeszcze jest moje miejsce, a potem sama sobie odpowiadałam: dziewczyno, przecież twoje prababki zaharowywały się na tej ziemi, ciągle w polu, przy dzieciach, przy zwierzętach. A ja tu sobie robię teatr! – mówi Monika. Razem z aktorem Mariuszem Laskowskim prowadzi międzypokoleniową grupę teatralną Plemię, w której występują amatorzy, ludzie z Beskidu i tacy, których ten Beskid przyciągnął z różnych stron Polski. Wstępują w starych chyżach, w cerkwiach i opuszczonych, zapomnianych kaplicach.

Krywulki z różnokolorowych, szklanych paciorków, noszone dawniej na szyjach przez łemkowskie dziewczęta, świadczyły o ich zamożności. Wykonanie każdego wzoru to wielogodzinna praca. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Krywulki z różnokolorowych, szklanych paciorków, noszone dawniej na szyjach przez łemkowskie dziewczęta, świadczyły o ich zamożności. Wykonanie każdego wzoru to wielogodzinna praca. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

– Bardzo mocno nas inspiruje ten region, identyfikujemy się z nim. Mam wrażenie, że kiedy opowiadam swój beskidzki świat ludziom, którzy mieszkają tu od zawsze, zaczynają dostrzegać to, co być może z przyzwyczajenia przestali już widzieć, czyli ogromną wartość tego miejsca – tłumaczy Monika. Na organizowane przez nią spektakle przyjeżdża widownia z całej Polski. Tradycyjnie wystawiane tylko w listopadzie „Dziady Beskidzkie” część widzów oglądała w tym roku przez okno. – Nie udało się zmieścić wszystkich w kaplicy, w której graliśmy spektakl. Było nam przykro, ponieważ wśród oglądających sztukę zimną nocą na zewnątrz znajdowali się ludzie, którzy przyjechali specjalnie dla nas z daleka. Postanowiliśmy więc zagrać dodatkowy spektakl. To nam uświadomiło, że nasz beskidzki teatr po czterech latach działalności przestał być niszowy i kameralny, Powstaje coś na kształt turystyki teatralnej, ludzie wędrują po górach, a wieczorem opowiadamy im region teatrem. Pakujemy im do plecaków prowincję, Galicję, dramatyczne losy Łemków.

Dom, który stoi obecnie wśród jabłoni posadzonych tu przez pierwszego gospodarza Petra Swysta, wybudowano w 1926 roku w oddalonej o 20 kilometrów stąd Ropie. Mieszkała w nim żydowska rodzina, która w porę wyjechała z Polski. Do Ropek przenoszono go belka po belce i odtworzono w oryginale. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Dom, który stoi obecnie wśród jabłoni posadzonych tu przez pierwszego gospodarza Petra Swysta, wybudowano w 1926 roku w oddalonej o 20 kilometrów stąd Ropie. Mieszkała w nim żydowska rodzina, która w porę wyjechała z Polski. Do Ropek przenoszono go belka po belce i odtworzono w oryginale. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Swystowy sad

Po 10 latach życia w Krakowie do rodzinnej wsi postanowiła wrócić również Grażyna Betlej-Furman, autorka książki „Kuchnia łemkowska z Ropek. Częstujcie się!”. Kiedy jedzie się do jej domu, trudno uwierzyć, że w ukrytych wśród gór kameralnych, cichych Ropkach dawniej mieszkało kilkuset mieszkańców i stało 70 domów. – Niemal wszystko zostało rozebrane i wywiezione. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze tylko tutejszą szkołę i cerkiew, ale to też poznikało – mówi Grażyna. Dom jej dziadków przetrwał. Dziś znajduje się w nim galeria, w której latem wystawiane są prace lokalnych twórców i spektakle teatralne, jak „Beskid bez kitu”, sztuka na podstawie książki Marii Strzeleckiej, wyreżyserowana przez Monikę Babulę. Grażyna znalazła swoje miejsce nieopodal, w dawnym sadzie Petra Swysta, który gospodarzył tu do 1946 roku. – Od jego krewnych, którzy do nas przyjeżdżali, wiem, że kupił tę ziemię za pieniądze zarobione w Ameryce. W dawnej Galicji była ogromna bieda, dlatego wielu ludzi stąd wyemigrowało do Stanów. Po powrocie Swyst przystąpił do licytacji, która odbywała się w lokalnej karczmie. Aby przebić oferty innych chętnych, dorzucił kożuch i oficerki, a następnie wybudował tu piękną, dużą chyżę. Jednak kiedy ponad 20 lat temu kupiliśmy tę ziemię, były tu tylko zarośnięte drzewami fundamenty i resztki piwniczki – opowiada.

Ganek przedwojennego domu, w którym dziś mieszka i przyjmuje gości Grażyna Betlej-Furman, niebawem będzie miał 100 lat. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Ganek przedwojennego domu, w którym dziś mieszka i przyjmuje gości Grażyna Betlej-Furman, niebawem będzie miał 100 lat. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Dom, w którym mieszka i przyjmuje gości, znalazła przy drodze do Gorlic. – Jechałam na zakupy i zobaczyłam umocowaną na porośniętym dzikim winem ganku tabliczkę „Na sprzedaż”. Był to dość pokaźny budynek jak na wiejską chatę. Ludzie, od których go kupiliśmy, mówili, że przed wojną mieszkała w nim rodzina żydowska, która w pobliżu prowadziła duży tartak. Ich potomkowie nadal mieszkają w Stanach. Niestety, nie zapisałam sobie ich nazwiska i ważna część historii przepadła – żałuje. Do Ropek budynek przenoszono belka po belce. Podczas rozbiórki pod blaszanym dachem odkryto dobrze zachowany gont, a na podmurówce datę budowy: 1926. Wnętrze od nowa urządzała Grażyna i jakimś cudem zamknęła w nim właściwie całą historię tego regionu. Zaczęło się od malowania ścian. – Dwadzieścia parę lat temu trudno było zdobyć ozdobne wałki. Jedyny producent spod Łodzi sprzedawał je wyłącznie na rynki zagraniczne, ale uprosiłam go, żeby kilka egzemplarzy wysłał do Ropek. Kiedy zaczęliśmy nanosić wybrany przeze mnie kwiatowy wzór, zorientowałam się, że te kwiatki to barwinki. Te same, które porastają stare, beskidzkie cmentarze i rosną nad pobliskim oczkiem wodnym – mówi.

Grażyna Betlej-Furman przez kilka lat zbierała przepisy łemkowskich gospodyń i niedawno zamknęła je w książce „Kuchnia łemkowska z Ropek. Częstujcie się!”. W swojej agroturystce Swystowy Sad serwuje fantastyczną beskidzką, wegetariańską kuchnię. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Grażyna Betlej-Furman przez kilka lat zbierała przepisy łemkowskich gospodyń i niedawno zamknęła je w książce „Kuchnia łemkowska z Ropek. Częstujcie się!”. W swojej agroturystce Swystowy Sad serwuje fantastyczną beskidzką, wegetariańską kuchnię. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

I tak, podobnie jak w przyrodzie, barwinek zaczął się rozrastać. Pojawił się na podkładkach do jedzenia i poduchach wyściełających ławy, szlabanki lub szlufanki, które dawniej służyły również do spania. – To nabytki z różnych rozbieranych w okolicy starych domów, jedna jest ze Zdyni, inna z Grybowa. Wszystkie miały iść na opał – wyjaśnia Grażyna. Z kolei duże stoły w jadalni, przy których jada posiłki razem z gośćmi, zrobione są z desek odkupionych po rozbiórce szkoły rolniczej w Bystrej, którą wybudowano z materiałów pochodzących z łemkowskich domów. Blaty to tak zwane powały, czyli deski z sufitów dawnych chyż. Do salonu wchodzi się natomiast przez piękne stare podwójne drzwi, które pierwotnie były zamontowane w domu w pobliskiej Hańczowej. – Ich właściciel usłyszał od sąsiadów, że skupujemy tu różne starocie, przyjechał więc i zapytał, czy nam się przydadzą – mówi Grażyna, która takich ofert dostawała mnóstwo. – Nasze zbieractwo stało się sławne w okolicy, ludzie dzwonili i mówili: „Słyszałem, że pani kolekcjonuje stare domy”. Faktycznie dokupiliśmy jeszcze dwa budynki. Jeden malutki, w którym teraz przyjmujemy gości, stał wcześniej przy drewnianym kościele w Kąclowej, a z drugiego wybudowaliśmy salę do jogi – opowiada Grażyna. Znalezione w nich stare szafy, stoły, kredensy i krzesła stoją dziś w domu w Swystowym Sadzie. Nie ma tu prawie żadnych nowych mebli. Jest za to sporo rękodzieła. Na przykład wykonane z metaloplastyki lampy mieszkającej w Ropkach artystki Joanny Szybis, której prace zdobią również butiki Likus i sklepy w warszawskim Vitkacu.

Nic nie łączy ludzi lepiej niż wspólne siedzenie przy stole – uważa Grażyna. Stoły w jej domu wykonano z desek odkupionych po rozbiórce szkoły rolniczej w Bystrej, którą wybudowano z materiałów pochodzących z łemkowskich domów. Blaty to powały, czyli deski z sufitów dawnych chyż. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Nic nie łączy ludzi lepiej niż wspólne siedzenie przy stole – uważa Grażyna. Stoły w jej domu wykonano z desek odkupionych po rozbiórce szkoły rolniczej w Bystrej, którą wybudowano z materiałów pochodzących z łemkowskich domów. Blaty to powały, czyli deski z sufitów dawnych chyż. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Sąsiadką Grażyny jest również artystka malarka Agnieszka Oleszkiewicz. – Znamy się od drugiej klasy szkoły podstawowej, przyjeżdżała tu z Warszawy z rodzicami na wakacje i po latach wróciła na stałe. W maju w naszej galerii w domu dziadków była przepiękna wystawa i aukcja jej prac. Te, które wiszą w jadalni, też miały być sprzedane, ale jakoś tak wrosły w tę ścianę – mówi Grażyna, która w Swystowym Sadzie od 15 lat w sierpniu organizuje również sławne już warsztaty archaicznego śpiewu białym głosem. Prowadzi je Jawhen Jefremow, doktor historii sztuki, profesor Narodowej Akademii Muzycznej Ukrainy i założyciel zespołu Drevo. – Po warsztatach w sadzie odbywa się koncert na świeżym powietrzu. To bardzo głośny rodzaj śpiewu, ponieważ dawniej służył on również do komunikacji na dużych odległościach. Powietrze z przepony wypychane jest na wąskich ustach tak silnie, że pieśni niosą się po całych Ropkach – mówi Grażyna.

Opalany drewnem piec postawiony przez lokalnego zduna jest sercem domu w Swystowym Sadzie. – Przyrządzam tu wszystkie potrawy. Gotowanie na takiej kuchni może wydawać się czymś archaicznym, ale żadna nowoczesna kuchenka nie oferuje takiego zakresu temperatur. Kiedy byłam mała, w Ropkach jeszcze nie było prądu, więc w moim rodzinnym domu całe życie kręciło się wokół takiego pieca. Pamiętam, jak babcia robiła w nim tertianyky, czyli placki ziemniaczane pieczone na liściach kapusty. Czasami wracam do takich prostych smaków – mówi Grażyna. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek) Opalany drewnem piec postawiony przez lokalnego zduna jest sercem domu w Swystowym Sadzie. – Przyrządzam tu wszystkie potrawy. Gotowanie na takiej kuchni może wydawać się czymś archaicznym, ale żadna nowoczesna kuchenka nie oferuje takiego zakresu temperatur. Kiedy byłam mała, w Ropkach jeszcze nie było prądu, więc w moim rodzinnym domu całe życie kręciło się wokół takiego pieca. Pamiętam, jak babcia robiła w nim tertianyky, czyli placki ziemniaczane pieczone na liściach kapusty. Czasami wracam do takich prostych smaków – mówi Grażyna. (Fot. Natalia Pacana i Teodor Włosek)

Poczuć wdzięczność

Beskid Niski w jakiś magiczny sposób przyciąga artystów z różnych dziedzin. A może po prostu ma w sobie coś takiego, co porusza w ludziach czułe struny i sprawia, że nagle odkrywają w sobie nieznane dotychczas sposoby wyrazu? – Przed Plemieniem nie było w tych rejonach teatru, ale kiedy tylko rzuciłam ten pomysł, na spotkanie organizacyjne przyszło 70 osób – wspomina Monika.

Wystarczył impuls, by ludzie, którzy całe życie pracowali w sklepach, szkołach czy pobliskich sanatoriach, poczuli, że bez sztuki, bez wyrażania się na scenie, nie chcą już żyć. Nikt tu na to nie czekał, a wszystkim tego brakowało. – Myślę, że gdyby nie Beskid, nigdy nie napisałabym żadnej książki, bo nic mnie tak nie porusza jak ta przestrzeń – przyznaje Maria Strzelecka. – Nie mam takiej wyobraźni, żeby wykreować cały fikcyjny świat. Miejsca, które opisuję, spotkałam właśnie tutaj, w Beskidzie, wystarczyło je przywołać z pamięci. Kiedy tu jestem, za każdym razem czuję jakiś nieustający zachwyt i wdzięczność za to, że mogę być częścią niezmienionego jeszcze przez człowieka ekosystemu, który jednocześnie nie jest taki groźny, jak na przykład Spitsbergen, nie budzi we mnie strachu. Lubię zimą na biegówkach samotnie iść w stronę Słowacji, przejść przez granicę, wracać przez jakieś wzniesienia, przełęcze, nie wiedzieć, gdzie jestem, nie używać GPS-u, próbować korzystać ze starych, traperskich metod nawigacji. Gdy tak gubię się na beskidzkich odludziach, wciąż jeszcze potrafię się popłakać ze wzruszenia, że świat jest tak pięknie urządzony. Nigdy nie dorównamy przyrodzie swoimi wytworami i „ulepszeniami”, które z coraz większym natręctwem próbujemy wprowadzać, także na takich dziewiczych terenach jak Beskid Niski.

Zdjęcia w tekście to częśc projektu fotograficznego \ Zdjęcia w tekście to częśc projektu fotograficznego "Beskid Bliski" tworzonego przez Natalię Pacanę-Roman i Teodora Włoska

Maria razem z grupą przyjaciół powołała Stowarzyszenie Doliny, którego celem jest zachowanie unikatowego charakteru tego regionu. Opisuje go również w książkach, by pokazać dzieciom i ich rodzicom, z jakimi, przemijającymi już, wartościami mogą tu jeszcze obcować. – Te książki biorą się z potrzeby odpłacenia choćby w niewielkim procencie tego, co tu dostaję, bo czuję, że jestem częścią czegoś wspaniałego, co mnie przyjęło i często odsłania przede mną jakąś mistyczną stronę życia, prowadząc mnie nieoczywistymi ścieżkami. Nie potrafię tego do końca wytłumaczyć, przywołam więc anegdotę.

Wczoraj byłam w drukarni w Krakowie, żeby sprawdzić, jak drukuje się moja najnowsza książka o Simonie Kossak. I kiedy biegłam stamtąd na kolejne spotkanie, rozmawiając przez telefon, przeszłam kilka przecznic za daleko. Zorientowałam się, że błądzę, skręciłam więc w pierwszą uliczkę, by zawrócić, i nagle stanęłam przed znajomo wyglądającym budynkiem. Okazało się, że to Kossakówka, dom, w którym wychowała się Simona. Trwał tam remont, bramy były otwarte, jakby mnie zapraszały do środka. Poczułam, że Simona „mówi” do mnie w ten sposób: „Fajnie, że napisałaś o mnie książkę dla dzieci, cieszę się”. I właśnie tego rodzaju magiczne sytuacje najczęściej spotykają mnie w Beskidzie Niskim – opowiada Maria.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze