Ida Karkoszka, rocznik ’85, rzeźbiarka postrzegana jako rzeczniczka i sojuszniczka zwierząt. Jak sama mówi, robi sztukę dla pokolenia swoich córek. – To my zostawiliśmy im cały ten bajzel. A to jest mój osobisty krzyk o zmianę – mówi.
Świnia jest piękna?
Trudno mi sobie wyobrazić zwierzę, o którym można powiedzieć, że nie jest piękne, ale tak, świnia jest takim wymarzonym, idealnym modelem dla artystów. Ze względu na budowę ciała i to, że skóra świń przypomina naszą, nie porasta futrem, dzięki czemu lepiej widać anatomiczne detale.
Mnie w ogóle dziwi, że zwykle nie dostrzegamy, jak jesteśmy do świń podobni. Biorąc pod uwagę, że 94 procent naszego DNA jest zbieżne i że przeszczepia się ludzkim pacjentom nie tylko świńską skórę, ale też coraz bardziej zaawansowane są prace nad przeszczepami świńskich organów, to naprawdę zadziwiające, jak bardzo nie chcemy dostrzegać wzajemnych podobieństw. Robimy, co możemy, żeby zohydzić wizerunek świni. Tkwimy w tym głęboko; sama staram się uważać na słowa, ale zdarza mi się, że powiem albo pomyślę o kimś, że zrobił mi „świństwo”, że jest „świnią”…
A dlaczego to właśnie rzeźbę świni umieściłaś na dachu jednego z najwyższych budynków w Warszawie, na gzymsie hotelu Marriott, żeby mogła stamtąd patrzeć na nas z góry?
Świnia nie była sama, towarzyszyli jej kruk i szczur, przedstawiciele jednych z najinteligentniejszych gatunków zwierząt na świecie. Jednocześnie dobrałam tę trójkę tak, że w mojej pracy reprezentują kolejno: ziemię, powietrze i podziemie. Siedziały razem i obserwowały zatłoczoną, zanieczyszczoną Warszawę. Znalazły się w centrum stolicy, w znaczącym punkcie: na budynku, który jest pewnego rodzaju symbolem. Kapitalizmu, luksusu. Marriott oddano do użytku w roku 1989, przełomowym dla Polski, kiedy cały kraj i miasto zaczęły się gwałtownie zmieniać. I to przecież nie była zmiana zrównoważona. Swoją drogą, doceniam otwartość dyrektora Marriotta, który zgodził się ugościć taki projekt.
Fot. Aga Bilska
Twoje zwierzęta opanowały hotel…
Tak, inna rzeźba świni stała przy wejściu do wind, naprawdę trudno było jej nie zauważyć. Były też szczury ustawione w lobby. Wiem, że ludzie składali skargi, bo brzydzili się podejść do recepcji. Nieprzypadkowo wybrałam zwierzęta uważane za nieczyste, odrażające. Może najlepsze notowania z tej trójki ma kruk, bo nikt raczej nie powie wprost „brudny jak kruk” czy „odrażający jak kruk”. Ale kruki z kolei kojarzą się złowrogo, z czarna magią. Zwiastują śmierć i inne nieszczęścia – wojny, zarazy. A szczury, wiadomo, symbolizują już wszystko, co najgorsze. Nie ma chyba bardziej niesprawiedliwie traktowanego gatunku, większość osób wzdryga się na samą myśl o nich. Jakoś nie chcemy pamiętać, jak wiele zawdzięczamy na przykład szczurom laboratoryjnym. Tak jest dużo łatwiej – bo jeśli się myśli o kimś z empatią, skazywanie go na cierpienie w laboratorium czy w rzeźni zaczyna być problemem.
Fot. Aga Bilska
Wcześniej te same zwierzęta przez rok towarzyszyły ci w podróży, w najróżniejszych miejscach, i przyglądały się milcząco katastrofalnej działalności człowieka. Powstała seria zdjęć mocnych w wydźwięku, choć wiele z nich na pierwszy rzut oka wygląda jak malarskie kompozycje. Olbrzymie wysypisko tekstyliów zachwyca wzorami i kolorami, zanieczyszczona benzyną woda połyskuje w słońcu… Byłam ciekawa, jak te wyprawy wyglądały od strony praktycznej, czy długo planowałaś, które konkretnie miejsca zwiedzisz?
Współpracowałam z czterema fotografami i jeszcze z operatorem – bo kręciliśmy też film – i każdy z nich miał trochę inne podejście i sposób pracy. Niektóre z tych wypadów były szczegółowo zaplanowane, ale bywało, że gdzieś byłam zupełnie prywatnie, na przykład na wakacjach z rodziną, i natykałam się na odpowiednie miejsce, więc po prostu robiłam zdjęcia. Przez ten rok zwierzaki jeździły z nami non stop w aucie – szczury czy świnia zawsze były gdzieś pod ręką. Rzeźba całej trójki już rzadziej, bo to większy gabaryt i w ogóle mało poręczny obiekt, szczególnie kiedy chcesz się dostać do opuszczonego budynku po chybotliwej drabince [śmiech]. A szczury wrzucisz do jednej torby, świnię pod pachę i możesz się wspinać. Starałam się, żeby konstrukcja tych rzeźb była jak najlżejsza, a jednocześnie wytrzymała.
Naturalnej wielkości koń, którego w 2019 roku zaciągnęłaś w Tatry, jest bardzo ciężki?
Waży niecałe 100 kilogramów. Chciałam, żeby był jak najlżejszy, dlatego zrobiłam go z autorskiego materiału: żywicy epoksydowej, wysuszonych fusów kawy i odrobiny barwnika. Ta mieszanka dała efekt, na którym mi zależało.
Akcję w Tatrach zorganizowałyście razem z Anną Plaszczyk z Fundacji Viva!, która od lat alarmowała, że konie podwożące turystów na trasie do Morskiego Oka ciągną o tonę za dużo, średnia długość ich przydatności do pracy to 36 miesięcy, po czym większość z nich trafia do rzeźni. Ciągnęłyście na wózku rzeźbę leżącego konia tą właśnie trasą. Pod górę, wśród ludzi, w tym przejeżdżających obok fiakrów, tatrzańskich przewoźników oskarżanych o złe traktowanie swoich zwierząt. Nie bałaś się reakcji ludzi naokoło?
Bałam się potwornie, przed wyjazdem w ogóle nie mogłam spać, źle się czułam, organizm podawał mój pomysł w wątpliwość. Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać na miejscu. Fiakrzy reagowali różnie, ale podejście turystów superpozytywnie nas zaskoczyło. Dołączały do nas pary i całe rodziny z dziećmi, szły z nami, pomagały ciągnąć wózek, co z każdym metrem – im większe było nachylenie terenu – stawało się trudniejsze. Zawsze ktoś nam pomagał, ludzie zmieniali się na trasie, zagadywali, pytali, dlaczego to robimy. Czułyśmy wsparcie, zresztą moja rodzina też tam ze mną była – wspierali mnie mąż i córki. To było w rezultacie piękne wspólnotowe doświadczenie.
Ta rzeźba powstała specjalnie z myślą o tej akcji?
Nie, koń był moją pracą dyplomową. I powstał, jak teraz na to patrzę, bardziej z jakichś przeczuć, wewnętrznej potrzeby, emocji – moja mama zmagała się w tamtym czasie z chorobą. Ja sama byłam w kompletnie innym punkcie życia, jeszcze nie myślałam tak świadomie o swojej sztuce, nie wychodziłam z rzeźbami poza pracownię i przestrzenie wystawiennicze.
Koń najpierw wisiał w pionie. Odcięłam go od tła i położyłam dopiero po kilku latach, a jeszcze trochę czasu minęło, zanim w ogóle pojawił się kontekst Morskiego Oka. To zresztą niesamowite, bo kiedy już zdecydowałam się działać z Fundacją Viva! i robiłam research, znalazłam w sieci informacje o koniu, który padł na tej trasie w czasie pracy, nie udało się go odratować. Sprawa sprzed lat, przeglądałam zdjęcia i uświadomiłam sobie, że tamten koń wygląda na nich zupełnie jak moja rzeźba.
Fot. Aga Bilska
Dlaczego rzeźbisz zwierzęta? Czemu poświęcasz im tyle uwagi?
Od jakiegoś czasu zajmuję się przede wszystkim zwierzętami. Jeśli są wyjątki, to podyktowane okolicznościami, tak jak to było na przykład w czasie czarnych marszów. Może to dziwnie zabrzmi, ale mam wrażenie, że przez to w jakiś sposób wróciłam do siebie, do czegoś, co we mnie było. Bo już w dzieciństwie, kiedy miałam coś ulepić, wystrugać, to zawsze były zwierzęta. Zawsze. No może raz zdarzyło się, że w przedszkolu ulepiłam trzy krasnoludki [śmiech]. Myślę, że w ogóle dobrze szło mi dogadywanie się ze zwierzętami.
Jedną z najważniejszych postaci mojego dzieciństwa był Deko, mój ukochany pies, prawdziwy przyjaciel. Tak zatytułowałam później jedną z moich rzeźb biegnącego psa, to był rodzaj hołdu. Potem całe swoje dorosłe życie też spędziłam z psami, teraz jest z nami Badur [który w pracowni w czasie całej rozmowy, trwającej kilka godzin, nie odstępuje Idy na krok – przyp. red.], ale niezależnie od tego miałam, nadal mam, szczęście do znajdowania najróżniejszych potrzebujących pomocy stworzeń. Udało mi się odchować pliszkę szarą, wykarmić i oddać w dobre ręce jedyną żyjącą jeszcze kurę z trzech, które ktoś wyrzucił do lasu – dochodziła do siebie u nas w mieszkaniu, w bloku. Raz znalazłam dużego psa w typie husky w stanie właściwie agonalnym, którego też udało się uratować…
W sumie do dzisiaj nie do końca wiem, jak to się stało, że nie zostałam lekarką czy właśnie weterynarką, bo do pewnego momentu taki był plan. Pod tym kątem myślałam o maturze i dopiero w klasie maturalnej albo chwilę przed, w wakacje, opcja uczelni artystycznej ostatecznie wygrała, przez co do egzaminów teoretycznych na ASP przygotowywałam się w wariackim tempie, do dzisiaj jestem wdzięczna nauczycielom z mojego liceum za pomoc. Zawsze coś artystycznie robiłam, moi rodzice skończyli ASP, ale do dzisiaj nie potrafię powiedzieć, co ostatecznie zadecydowało o moim wyborze i potrafię sobie wyobrazić, że jednak wybrałabym inaczej.
Ida Karkosza w pracowni (Fot. Aga Bilska)
Czy wychodzenie z zaangażowaną sztuką z komfortowych warunków, jakie gwarantuje przestrzeń galerii, jest dla ciebie trudne?
Czasem jest trudniejsze, czasem łatwiejsze. Bywa też całkiem zabawnie: kiedy przed świętami odwiedzałam centra handlowe z owcą [chodzi o uszytą z worków płóciennych rzeźbę owcy, której połowa wyklejona jest kilkoma tysiącami odciętych metek odzieżowych; zebranie ich i przyklejenie zajęło Idzie trzy lata – przyp. red.], ludzie albo wcale nie zwracali na mnie uwagi, albo traktowali mnie z przymrużeniem oka. Wiadomo, że w tym przedświątecznym szale zakupowym dzieją się różne dziwne rzeczy, sama czułam się trochę jak oszołomka [śmiech]. Dopiero potem zrobiło się mniej zabawnie, kiedy w którymś sklepie przypadkowo trafiłam na sesję zdjęciową. Zadali mi pytanie, o co chodzi z tą owcą, a ja wypaliłam coś o 92 milionach ton tekstylnych śmieci, które produkujemy na świecie każdego roku. Jedna z obecnych tam osób z tak zwanej branży modowej mocno się wtedy zdenerwowała, musiałam opuścić sklep.
Fot. Aga Bilska
Czytałam, że do twojej pracowni trafiła kiedyś góra futer. Zbierałaś je z myślą o rzeźbie lisa, która pokazana została później w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Ogłosiłaś zbiórkę, w Warszawie w kilku punktach stanęły specjalne kontenery. Kto chciał, mógł do nich wrzucić niepotrzebną etolę, czapkę, płaszcz.
Kontenery stały pod Muzeum Sztuki Nowoczesnej i pod ASP. Zalało mnie morze futer. Ludzie wysyłali je też w paczkach, pachniały miejscami i osobami, u których wcześniej były. Dostałam też na przykład do pocięcia futrzaną kolekcję z Zamku Królewskiego. Wisiało to potem wszystko tutaj, w pracowni, przez co czułam się jak zamknięta w szafie z „Opowieści z Narni”, z tą różnicą, że za nimi, po drugiej stronie nie było przejścia, nie miałam dokąd uciec [śmiech].
Przyznam szczerze, że przygniotła mnie ta ilość zwłok. Ja oczywiście chciałam w swoim projekcie odczarować futro, które przyzwyczailiśmy się traktować jak neutralny przedmiot, nie widząc, że to są przecież fragmenty martwych zwierząt. Chciałam zmiany perspektywy, ale w pewnym momencie cała ta sytuacja mnie sparaliżowała. Trudno mi było dokończyć projekt, w sumie lis powstawał chyba rok.
Fot. Aga Bilska
Jaki jest twój cel, co chcesz przez swoją sztukę osiągnąć?
Pragnę zmian, choć zdaję sobie sprawę, że nie do każdego dotrę. Kiedy nad Morskim Okiem mężczyzna, który stał w kolejce do fasiągu [czterokołowy pojazd konny używany na Podhalu – przyp. red.], po rozmowie z nami zrezygnował z transportu konnego, dla mnie cel już był osiągnięty. Potem widziałam, że takich osób było dużo więcej. Uważam, że empatia jest zaraźliwa, że można się jej nauczyć. I wierzę, że właśnie współodczuwanie może zmieniać rzeczywistość.
Dopóki cię osobiście nie poznałam, byłam przekonana, że jesteś z pokolenia Z. Nie chodzi mi o to, że wyglądasz jak zetka, choć faktycznie nigdy bym nie zgadła, że wychowujesz nastoletnie córki. Chodzi o twoje prace, tematy, które są dla ciebie najważniejsze. Zresztą kuratorzy są chyba podobnego zdania, kiedy zapraszają cię do udziału w wystawach zbiorowych nierzadko zdominowanych właśnie przez sztukę najmłodszego artystycznego pokolenia. Czujesz, że mówicie tym samym językiem?
Oczywiście każdy artysta ma własną wrażliwość i strategię, ale jeśli miałabym to oceniać pokoleniowo, postrzegam tę młodszą generację jako twórców o wiele bardziej radykalnych w swoim przekazie. Żeby było jasne: ich radykalność mnie nie dziwi, zdaję sobie sprawę, że to my zostawiliśmy im cały ten bajzel, potworną klimatyczną spuściznę i jakoś nie bardzo nam się śpieszy, żeby po sobie posprzątać. To jest dla mnie jeszcze bardziej bolesne, od kiedy sama mam dzieci. Jak dziewczyny pojawiły się na świecie, wyostrzyła mi się perspektywa, wyraźniej dotarło do mnie, że wszystkie te nasze zaniedbania dotkliwie się na nich odbiją. W tym sensie robię sztukę dla ich pokolenia, z myślą o nim. To jest mój osobisty krzyk o zmianę, ale język, którym się posługuję, jest inny.
Moje prace mogą być dla kogoś niewygodne, drażniące, jeśli chodzi o przekaz, ale bardzo ważna jest dla mnie forma, chcę, żeby moje rzeźby były atrakcyjne wizualnie, piękne, żeby najpierw przyciągały wzrok. A potem oddziaływały przekazem.
Udało nam się spotkać w twojej pracowni – w postindustrialnej przestrzeni otoczonej zielenią – w środku lata, a ja myślałam o naszej rozmowie, od kiedy wiosną podczas biennale sztuki na Malcie zobaczyłam twoją rzeźbę-pomnik „Mamma”. Zrobiła na mnie niesamowite wrażenie i bardzo mnie wzruszyła. Nie chcę spłycić twojego przekazu, myślę, że osoby, które będą ciekawe, jak „Mamma” wygląda, odnajdą w sieci zdjęcia i same docenią twój zamysł i wykonanie. Ja poczułam, że z ogromnego bloku kamienia wydobyłaś coś bliskiego, dającego poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie to przekaz pełen czułości w stosunku do natury, do wszystkich stworzeń małych i dużych.
Chciałam, żeby w tej pracy był element aktywizmu, a równocześnie bardzo mi zależało na pozytywnych skojarzeniach – z ciepłem, z troską, bliskością. Szłam za tymi emocjami. Niektórzy widzą w „Mammie” mitologiczną wilczycę, ale ja nie korzystałam z żadnego konkretnego modelu, nie myślałam o konkretnym zwierzęciu, tylko po prostu o samicach karmiących swoje dzieci. Równie dobrze może chodzić o kobiety, chciałam znieść podział między gatunkami.
Pracowałam tam na miejscu, na Malcie, przez trzy miesiące. Sam proces twórczy okazał się cudowny. Bardzo sensualny, ale wcześniej, zanim w ogóle mogłam zacząć rzeźbić, miałam różne przejścia. Najpierw była przygoda z globigeriną – kamieniem, który okazał się za miękki. Z kolei jak już znalazłam idealny materiał – odmianę wapienia twardszego i bardziej „cielistego” – okazało się, że wydobywają go tylko w jednym miejscu, na innej wyspie. Potem blok, który zamówiłam, był tak ciężki, że zepsuła się ciężarówka, która go wiozła. No i jeszcze kiedy kamień do mnie finalnie dotarł, to był przycięty inaczej, niż prosiłam, nie byłam w stanie wyrzeźbić w nim tego, co chciałam, i wszystko trzeba było zacząć od początku. W pewnym momencie uznałam, że nie powinnam się zbytnio przywiązywać do sztywnych założeń, planów. Byłam ciekawa, co mi ten projekt przyniesie.
Nazwałam rzeźbę „Mamma”, chodziło mi z jednej strony o bezpośrednią konotację z łacińskim słowem, które oznacza ssaka, ale bardziej oczywiste skojarzenie to po prostu „matka”, „mama”, która w większości języków brzmi przecież podobnie, dzięki czemu to słowo jest dla wszystkich czytelne. Wiem, że niektórzy widzą w „Mammie” pramatkę, słyszałam takie głosy. Podoba mi się ta koncepcja. No i sama Malta, ze swoimi lokalnymi zasobami, dopisała do tego głębszy kontekst. Wapień, z którego powstawała rzeźba, to sprasowana materia organiczna, skała z żyjątek, koralowców. Jeśli się jej bliżej przyjrzeć, można je bez trudu dostrzec. Uznałam, że to bardzo ładna klamra dla tej pracy.