Lekarz, który był też pisarzem, dramaturgiem. Aż pewnego dnia wyjechał na Podlasie i założył tam pierwsze w Polsce wiejskie hospicjum domowe, potem także stacjonarne. Paweł Grabowski od kilkunastu lat niesie pomoc umierającym, uczy koła gospodyń wiejskich, jak pomagać bliskim terminalnie chorych, stworzył zawód koordynatora osoby zależnej, kreuje model hospicjum, którego siła jest także w społeczności lokalnej.
Wywiad pochodzi z magazynu „Zwierciadło” 4/2025
Co odnalazłeś na Podlasiu?
To, że się tu znalazłem, jest konsekwencją pewnej drogi, podjętych kroków i starań. Na Podlasiu spotkało mnie wiele przyjaźni. Wiodę ciekawe, pełne sensu życie na terenie pogranicza, wieloreligijnym, wielokulturowym. Wcześniej też było ciekawie i z sensem, ale to wszystko było pewnym przygotowaniem.
Kiedy cię poznałem, wiele lat temu, jako zdolnego dramaturga, byłeś lekarzem w Centrum Onkologii w Warszawie. Kochałeś tę pracę, ale narzekałeś, że masz kilka minut na rozmowę z pacjentem.
Teraz mogłoby się wydawać, że mam tyle czasu, ile zechcę, ale jako prezes fundacji mam obowiązki organizacyjne, jako lekarz lekarskie. Stałem się twarzą fundacji, więc reprezentuję ją na zewnątrz. Nauczyłem się wielozadaniowości. Na szczęście, ciągle mam sporo czasu na rozmowy, zwłaszcza w czasie wizyt domowych. W domu pacjenta jestem gościem i z jego bliskimi, jeśli są, próbujemy ułożyć mu życie tak, żeby mógł jak najlepiej funkcjonować do końca swoich dni z nieuleczalną chorobą. Czasem to się udaje, czasem potrzebny jest ośrodek stacjonarny. Mam czas na przyjrzenie się jego życiu, poczochranie kota, poznanie całego kontekstu chorowania.
Kontekst chorowania, czyli co?
No a co to choroba i czym jest chorowanie? Jeśli choroba to zaburzenie czynności czy funkcji jakiegoś organu, narządu, układu, to zdrowie byłoby brakiem choroby, ale to nieprawda. Chorowanie jest subiektywne, dotyka wielu aspektów, także psychicznego. Byłaś piękną, młodą kobietą, nagle choroba cię wyniszcza, nie możesz patrzeć na siebie nagą w lustrze. Byłeś facetem, miałeś całą rzeczywistość w garści, nagle ktoś musi ci podać łyżką zmiksowane jedzenie, wytrzeć pupę. I do takiego domu wjeżdżam.
Chorowanie infekuje ludzi, którzy są wokół?
Tak, bo dotyczy także funkcjonowania społecznego. Stajesz się zależny od innych. Bliscy opiekują się tobą, więc nie wyjadą na ferie, nie odłożą na lepsze auto.
Aspektów chorowania jest więcej, także duchowy. Pojawiają się pytania o sprawy ostateczne. Historia sprzed dwóch dni. Mieliśmy w hospicjum człowieka, do którego przyszli synowie: „Tato, jak byliśmy mali, to kopnąłeś matkę i nas w tyłek, wybrałeś wódkę i tę babę, z którą piłeś. Ale jesteśmy tu po to, żeby ci powiedzieć, że wybaczamy, będziemy cię odwiedzać, a jak umrzesz, pochowamy cię”. Facet się poryczał. Nagle załatwia się sprawy wcześniej niezałatwione. Tego wszystkiego dotyczy chorowanie. Tłumaczę moim studentom: „Oto stoi przed wami kobieta, miała kiedyś raka piersi. Usunięto jej pierś z tym rakiem, węzły chłonne. Czy jest już zdrowa? Nie jest. Bo ma w głowie, że zaraz będzie miała badanie genetyczne, wie o ryzyku amputacji drugiej piersi. Ma sznyt przez pół klatki piersiowej i brzęknącą, niesprawną rękę. Zastanawia się, czy mąż będzie dalej ją kochał. A może znajdzie sobie inną? Nawet jeśli u tej kobiety nie ma już żadnej komórki rakowej, jej chorowanie się nie kończy.
COVID odsłonił obojętność służby zdrowia, granicę między bezmyślnością, rutyną a bestialstwem. Lekarze odmawiali wizyt, w szpitalach stali się panami pacjentów, bo nie było odwiedzin. Jeździłem nawet na Mazowsze. 50-letnia kobieta z rakiem narządu rodnego, nie może utrzymać moczu i stolca, wyje z bólu. A lekarz rodzinny odmawia przyjazdu. Prestiż lekarza polega na tym, że jadę bez względu na okoliczności, epidemie, muszę zobaczyć, dotknąć, porozmawiać. To nie dobre auto, słuchawki i wykrochmalony biały fartuch.
Z tych powodów w 2009 roku wyjechałeś z Warszawy i założyłeś na Podlasiu pierwsze hospicjum na polskiej wsi?
Od dziecka lubiłem bawić się słowem. W liceum polonista, oddając wypracowania, wyznał, że nie wie, czy dać mi dwóję czy piątkę, więc daje piątkę. Pomyślałem, że należy pisać. Bo zawsze lubiłem patrzeć szerzej, szukać między słowami.
Pociągała mnie jednak praca lekarza. Na studia medyczne nie dostałem się za pierwszym razem. Zatrudniłem się na rok jako salowy w szpitalu pediatrycznym. Upewniłem się, że chcę być lekarzem, ale stchórzyłem i zdałem na stomatologię.
Wybrałem chirurgię stomatologiczną, potem chirurgię szczękowo-twarzową. Ale przed drugim stopniem specjalizacji zdałem na medycynę, gdzie zacząłem od trzeciego roku. Jeździłem na stypendia do Paryża, do Wiednia… Wylądowałem w Centrum Onkologii, gdzie zacząłem pracować tylko z chorymi na nowotwory głowy i szyi, a one mają średni poziom wyleczalności. Od 40 do 60 procent chorych ma szansę przeżyć pięć lat, czyli być wyleczonym. Reszta umiera. Zainteresowałem się: a co z nimi? Wypisywałem skierowania do hospicjum i sam zatrudniłem się w hospicjum koło Centrum Onkologii jako wolontariusz. Tam zobaczyłem, że to, co próbowałem robić od początku zawodowego życia, czyli rozmawiać, dowiadywać się, w hospicjum jest naturalne. Hospicjum każe widzieć całość.
I to się łączy w tobie jako lekarzu i pisarzu?
Tak, wspólna jest opowieść. Choć pacjent hospicjum nie zawsze mówi tylko słowami, bywa że słowa to siedem czy 10 procent komunikacji. Mówi o nim cały kontekst.
Jakiś czas temu zajechałem do domu w kolonii wiejskiej. Odsuwałem brudne szmaty, żeby usiąść. Pacjent leżał w łóżku, miał odleżyny, potężne zmiany troficzne obu podudzi, owrzodzenia na łydkach, było już widać kość na wierzchu. Po badaniu nie miałem jak rąk umyć, nie było bieżącej wody, a wychodek za chałupą. „Nasi rodzice dawali sobie radę, to po co nam woda?!” Pomyślałem, że ja temu człowiekowi tutaj nie pomogę. Odleżyny kwalifikują do hospicjum stacjonarnego. Wymagało to oczywiście ogarnięcia go z wszy. Był u nas, zaczął normalnie rozmawiać, nagle okazało się, że jest w pełni swojego człowieczeństwa. Kiedy wyleczyliśmy odleżyny, zgodnie z przepisami nie mógł dłużej u nas być, wrócił do domu. Synkowie pytają: „Co wyście nam zrobili, jakiś dziwny jest”. Nie był dziwny, tylko zaczął się normalnie komunikować. Kiedy pojechała tam później opiekunka socjalna, zorientowała się, że trzy dni go nie karmili. W trybie pilnym znaleźliśmy DPS, umarł po kilku dniach. System jest niewydolny, ma błędy, skoro takiego człowieka nie można zakwalifikować do hospicjum stacjonarnego.
System tych ludzi po prostu nie widzi?
Pani Jadzia, lat 95, mieszkała w wioseczce, gdzie zasięg raz jest, raz nie. Dostaliśmy informację, że wraca ze szpitala, żeby umrzeć w domu. Ciało pełne odleżyn, nienawiązująca kontaktu, można powiedzieć: rzucona na łóżko, na śmierć. Spojrzałem, jakie bierze leki, które można jej podać, a których nie trzeba. Pokazaliśmy rodzinie, jak leczyć odleżyny. Po szpitalu miała przykurcze. Poprosiliśmy fizjoterapeutę, pana Marka, żeby je rozćwiczył. Nic więcej. Jeździliśmy, opiekowaliśmy się rodziną. Po paru tygodniach pani Jadzia otworzyła oczy, zaczęła mówić, siadać. Któregoś dnia sama otwiera mi drzwi. „Pani chodzi?” A ona: „Pan Marek powiedział: wstań i chodź. No, to chodzę”.
Żyła jeszcze prawie trzy lata w komforcie i radości, bo córki, wnuki. I wtedy pomyślałem, ilu ludzi umiera z powodu zaniechań opieki podstawowej. A to nie są żadne wielkie koszty. Nazywam to zjawisko kryptoeutanazją, czyli milczącą zgodą państwa na to, żeby na obszarach wiejskich osoby, które w innych warunkach by przeżyły, po prostu umierały. Ciągle jesteśmy ograniczeni systemem. Próbujemy sobie radzić od 15 lat, w sumie udaje się z niezłym skutkiem, bo mamy darczyńców, ludzie pamiętają o przekazaniu nam jednego procenta.
Co tak naprawdę miało wpływ na twój przyjazd na Podlasie?
Zaangażowałem się w pracę hospicyjną, ale wciąż nie podejmowałem decyzji. Aż wydarzyła się historia z bateryjkami serca. Miałem w Warszawie robiony zabieg z kłuciem igłą, zemdlałem kolegom. Tętno spadło dramatycznie. Zabrano mnie do szpitala. Podczas badania prawie im tam umarłem. Nie przyszedł do mnie żaden anioł, a jednak zatrzymanie akcji serca, ustał oddech. Powiedzieli: „Trzeba ci wszczepić bateryjki”. Więc jestem na bateryjki, jak ten króliczek z reklamy. W tej mojej „śmierci” było zero mistyki, jednak doświadczyłem absolutu. Pomyślałem, że muszę zrobić coś szalonego, skoro mogę umrzeć w każdej chwili. Nie ma czasu na rzeczy ważne, w życiu jest czas tylko na rzeczy najważniejsze.
I wtedy zacząłem pisać odwrotny biznesplan – gdzie w Polsce hospicjów nie ma, gdzie na pewno nie opłaca się ich założyć, tam pojadę. Będą się wszyscy pukać w głowę. No i większość pukała się w głowę, poza księdzem Henrykiem Paprockim, profesorem prawosławnej teologii. Powiedział, że w Nowej Woli na Podlasiu jest szkoła, w której mógłbym działać. I tam była pierwsza siedziba hospicjum. Później potrzebowałem większego lokalu, stworzyliśmy hospicjum w Makówce, wsi w gminie Narew, gdzie mamy i ośrodek stacjonarny, i domowy.
Jakie były reakcje?
Gdy zaczynaliśmy, było to jakieś 15 lat temu, zaczęli się zgłaszać ludzie, bo mieli kogoś, kto wymagał opieki. Mówiliśmy: „Jeszcze nie, czekamy na kontrakt”. Tymczasem płatnik, czyli Narodowy Fundusz Zdrowia mówił: „Nie ma takiej potrzeby, są trzy hospicja na terenie Białegostoku, podpisaliśmy z nimi umowę, zobowiązały się jeździć w całym powiecie”. To się zgadzało tylko w papierach. Otworzyliśmy hospicjum, ale przez pięć lat nie mieliśmy kontraktu. To było bardzo trudne, ale pozwoliło nam okrzepnąć. Było różnie, część ludzi się cieszyła, część prosiła, żeby zatrzymać się dwie, trzy chaty dalej. Część prosiła, żeby nie przyjeżdżać oznakowanym samochodem.
No ale teraz, po kilkunastu latach, ludzie już wiedzą, że nie wstyd prosić o pomoc. Podobnie z hospicjum stacjonarnym. Wciąż jeszcze w różnych miejscach opieka hospicjum znaczy, że się kogoś porzuca. Próbujemy zmieniać ten język, mówiąc, że powierzam opiece hospicjum, a nie oddaję do hospicjum.
Jak zmienia się perspektywa tych, którym świadczycie pomoc? Jaki mają stosunek do życia, do śmierci?
Nauczyłem się na Podlasiu odróżniać mądrość od wykształcenia. Znam ludzi, którzy nie mają trzech klas podstawówki, a są mądrzejsi niż niejeden profesor. Wiedzą, że jest czas rodzenia się, dojrzewania, starzenia się i czas śmierci.
Pamiętam reportaż, w którym jeden z twoich pacjentów powiedział, że to jak z zachodem słońca. Jest coraz niżej, coraz mniej je widać, coraz mniej światła, aż znika.
Jedni się godzą na chorobę, umieranie, inni nie. Mnie do jakiegoś czasu nikt nie poprosił o to, żeby go zabić. Najczęściej słyszę: „Chciałbym już umrzeć, wszyscy moi są po tamtej stronie”. O śmierć prosiły tylko te osoby, które doznały potężnego upokorzenia w miejscu, z którego do nas przyjechały, na przykład w szpitalu słyszały: „Nie po to kończyłam studia, żeby myć pani brudną d…”. Kiedy człowiek jest kochany, zaakceptowany, rozumie, że fizjologiczne dolegliwości są naturalne i nikt za to nie karci. Fryzjerka przychodzi zrobić fryzurę. Czasem panie mają po raz pierwszy robione pedicure, manicure, nie mogą się nacieszyć. Ludzie, którymi się opiekujemy, wiedzą, że szanujemy ich godność. Mówię moim studentom: „Tak jak każdy z nas, będą żyć tyle samo, do śmierci”. W książce „Oskar i pani Róża” kilkuletni chłopiec umiera na nowotwór i w ciągu kilku dni przeżywa swój cały czas – od dzieciństwa do śmierci.
Całe życie.
Pisarze, artyści mają siódmy zmysł. Dlatego też uwielbiam dzieła kultury. Namawiam studentów, żeby czytali, chodzili na wystawy. W Luwrze jest rzeźba Camille Claudel, przedstawiająca śmierć zabierającą ukochanego ukochanej. Dokładnie tak to wygląda. Ten gość już jest obrócony w stronę wieczności, ale jeszcze ostatnim zmysłem tu.
To jak prorok Eliasz, patron twojej fundacji i hospicjum, który w czasie wniebowzięcia podaje swój płaszcz Elizeuszowi?
Przez wiele lat należałem do świeckiego Karmelu, rozwijałem się w duchowości Jana od Krzyża, Teresy Wielkiej. Wiesz, jaka jest pełna nazwa? Zakon Najświętszej Marii Panny i Świętego Proroka Eliasza z Góry Karmel. Tutaj, na Podlasiu, poznałem Eliasza bardzo dobrze. Zaprzyjaźniłem się z nim. Nie ma wyznania, które by go nie czciło. Opieka paliatywna bierze nazwę z łacińskiego palium, co znaczy płaszcz. A płaszczem można otulić.
Jest też inny podtekst działania naszego hospicjum – bunt. Gdybym się urodził w innej rodzinie (mama prawniczka, ojciec inżynier i wynalazca), to prawdopodobnie dzisiaj miałbym kolczyk w każdym otworze i byłbym wytatuowanym gościem z zielonym irokezem na znak protestu przeciwko wszystkiemu, co się dzieje dookoła. To hospicjum jest moim zielonym irokezem. Bo walczymy także o chorych spoza systemu, spoza tabelki. W okresie międzywojnia tu, w okolicy, działał Eliasz Klimowicz, samozwańczy prorok Ilja, który założył osadę Wierszalin, gdzie chciał stworzyć nowe Jeruzalem. Był buntownikiem. Potem zaginął.
Połączyłeś proroka Eliasza ze współczesnym Eliaszem?
Nigdy o tym nie mówiłem. Ale tak, bo to, co robimy, jest marzycielstwem. Chcemy, żeby ludzie byli kochani, szanowani, a ich głos był słyszalny. Tłumaczę pracownikom: „Ta osoba leży i tylko cię śledzi wzrokiem, nic nie mówi, ale ty mów, co robisz. Mów: „Pani Helenko teraz panią odkryję, będziemy panią obracali, będziemy odklejać opatrunek”. Bo inaczej będzie czuła tylko strach. Tu są ludzie żywi, mają pragnienia, czasami śmiejemy się razem, zastanawiamy się, co by fajnego zjeść.
Leżał u nas bardzo chory, słaby człowiek. Chciał doczekać ślubu syna, ale kiedy data ślubu się zbliżyła, był już naprawdę słaby. No i chyba w dniu tego ślubu, na porannym obchodzie, pytam go, czy się wybiera. On zmartwiony: „Skąd, a jak coś się wydarzy?”. „Proszę pana – mówię – co się może wydarzyć? Najwyżej pan umrze”. Zaczął się głośno śmiać. „No, rzeczywiście, przecież najwyżej im tam umrę, nic więcej się nie stanie, jadę”. Kiedy wrócił, opowiada: „Zajeżdżam karetką pod USC, we wszystkich oknach ludzie. Zastanawiają się, kogo będą z tego urzędu zabierać. Nie zabierają, tylko wnoszą mnie. Nosze, kroplówa, pompa”. Śmiał się głośno. Kilka dni później umarł.
Myślisz, że gdybyś nie pojechał na Podlasie, byłbyś dzisiaj w zakonie karmelitów?
Nie byłbym. Byłem w świeckiej wspólnocie, ludzi, którzy żyją w normalnym świecie, ale czerpią z duchowości.
Ale byłeś już po złożeniu trzyletniego przyrzeczenia.
Stwierdziliśmy z kierownikiem duchowym, że wybieram drogę samotnego wojownika. Tu się spełniam. Było mi żal stołu operacyjnego, sali operacyjnej, dwóch fakultetów, doktoratu, studiów podyplomowych, niezliczonych staży i praktyk.
Piszesz ikony?
Raz do roku jeżdżę na warsztaty ikonopisarskie. Nie wiem, czy byłbym w stanie stworzyć samodzielnie ikonę. Napisałem mnóstwo ikon, ale zawsze pod czyimś okiem. To jest sposób modlitwy, odpoczynku, medytacji.
Co widzisz z okna na Podlasiu?
Z jednej strony las, wieś z drugiej, a horyzont daleko, daleko i żubry podchodzą ze skraju puszczy.
Co jest za tym horyzontem?
Tam, gdzie to słońce schodzi coraz niżej? Droga do mojego hospicjum.
Paweł Grabowski chirurg szczękowo-twarzowy, specjalista medycyny paliatywnej, bioetyk. Pracował m.in. w Klinice Nowotworów Głowy i Szyi Centrum Onkologii w Warszawie. Założyciel i prezes Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza w Makówce. Laureat nagród, m.in. „Okulary ks. Kaczkowskiego. Nie widzę przeszkód”, Totus Tuus w kategorii „Promocja godności człowieka”, przyznawanej przez Fundację Dzieło Nowego Tysiąclecia. Pisarz, dramaturg, poeta. Bohater książki Agaty Puścikowskiej „Nie przyszedł do mnie anioł”.