1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Rezyliencję trzeba budować wtedy, gdy jest dobrze, a nie wtedy, gdy chłosta nami los. Rozmowa z psycholożką Martą Iwanowską-Polkowską

Rezyliencję trzeba budować wtedy, gdy jest dobrze, a nie wtedy, gdy chłosta nami los. Rozmowa z psycholożką Martą Iwanowską-Polkowską

Marta Iwanowska-Polkowska (Fot. Anna Trafisz)
Marta Iwanowska-Polkowska (Fot. Anna Trafisz)
Trudne doświadczenie może prowadzić do wzrostu, do rozwoju, do odkrycia nowego sensu. Może na nim wykiełkować i zakwitnąć nowe, dobre życie – przekonuje Marta Iwanowska-Polkowska, autorka książki „Kiedy życie mówi sprawdzam”.

Jest jak iskra – głośno mówi, szybko chodzi, wszędzie jej pełno. Kwieciste sukienki, kolorowe kropki na paznokciach i charakterystyczny błysk w oku to jej znaki rozpoznawcze. Kto by pomyślał, że ma za sobą tak wiele trudnych przeżyć. Gdy była nastolatką, jej mama zachorowała na raka. Choroba i śmierć matki były dla dwudziestoletniej dziewczyny traumatycznym przeżyciem. Po dwudziestu latach musiała zmierzyć się z nim ponownie – jesienią 2022 roku i u niej wykryto raka piersi. Operacje, leczenie i rehabilitacja mocno ją doświadczyły. Ucierpiało ciało, ale udało jej się ocalić radość życia. Jak to mówi – ocalić życie w sobie.

W swojej najnowszej książce „Kiedy życie mówi sprawdzam” Marta Iwanowska-Polkowska, psycholożka i trenerka, opowiada, jak zbudować w sobie mięśnie odporności psychicznej, aby mieć siłę do radzenia sobie z przeciwnościami losu.

„Człowiekowi można odebrać wszystko, oprócz jednej rzeczy: ostatniej z ludzkich wolności – wyboru swojego nastawienia w danych okolicznościach, wyboru własnej drogi”. To słynne zdanie Viktora Frankla, które cytujesz w swojej najnowszej książce, wiele mówi o intencji, którą kierowałaś się, dzieląc się swoim doświadczeniem.
Ta książka powstała, aby nadać sens mojej historii. Bo kiedy życie po raz kolejny powiedziało mi „sprawdzam”, kiedy pół roku po premierze mojej pierwszej książki „Nażyć się” zdiagnozowano u mnie raka piersi, zadałam sobie pytanie: „Po co mi ten sprawdzian?!”. I doszłam do wniosku, że to wszystko wydarzyło się po to, żebym jeszcze mocniej uwierzyła w rezyliencję, nie tylko w teorii, ale także w praktyce.

Rezyliencja to słowo, które chyba nie zawsze dobrze rozumiemy. Czy to synonim odporności psychicznej?
To nie do końca to samo. Odporność psychiczna to względnie stała cecha osobowości, która pomaga nam stosownie reagować, przeżywać trudne doświadczenia.

Rezyliencja jest cząstką odporności psychicznej, która opowiada za to, w jaki sposób odzyskujemy równowagę po trudnym doświadczeniu życiowym, a także czy i w jakim stopniu świadomie i z zaangażowaniem wracamy po nim do życia. Moja książka jest też o dobrym życiu, które na tym trudnym doświadczeniu może wyrosnąć i zakwitnąć.

Jak peonia…
Tak, metafora peonii, której używam w kontekście rezyliencji, jest mi szczególnie bliska: peonie są gęste, soczyste, obfite, tak bardzo żywe… Podobnie jest z rezyliencją – trudne doświadczenie może prowadzić do wzrostu, do rozwoju, do wzbogacenia, do znalezienia nowego sensu. Tu rozkwit polega na tym, że możemy pięknie i dobrze żyć pomimo tego, co nas spotkało.

Czy rezyliencji można się nauczyć?
Na szczęście tak, bo – choć jest to cecha zależna od temperamentu i wrażliwości naszego układu nerwowego, na którą ma wpływ środowisko, w którym wzrastaliśmy i w którym żyjemy – możemy ją kształtować przez całe życie.

Jak to robić?
Słuchając uważnie swojego ciała, szanując reakcje i potrzeby swojego układu nerwowego. A także kochając siebie. Osoby rezylientne mają do siebie dużo miłości, czułości, wyrozumiałości… Potrafią sobie odpuścić, wybaczyć potknięcia i niedoskonałości. Z szacunkiem do siebie iść dalej.

Jeden z fragmentów Twojej książki wyjątkowo mnie poruszył, piszesz w nim o tym, jak koiłaś swój układ nerwowy przed operacją mastektomii, kiedy znalazłaś się na tym samym oddziale, na którym dwadzieścia lat wcześniej umarła Twoja mama, również chorująca na raka piersi. Pozwól, że przytoczę ten fragment w całości: „Wokół mnie leżały kobiety też zanurzone w swoim lęku, bo miały tego dnia swoje operacje. Ja wtedy założyłam na uszy słuchawki, wzięłam telefon i weszłam w najbardziej osobistą, tylko dla mnie zrozumiałą procedurę kojenia. Jaką? Najpierw zrobiłam jogę nidrę. Nie jestem w stanie na poziomie teoretycznym wyjaśnić tajemnicę skuteczności jogi nidry. Wiem, że działa. Wiem, że to rodzaj medytacji prowadzonej, której celem jest wyciszenie układu nerwowego. Bliska mi kobieta, koleżanka po fachu Justyna Czempik, przysłała mi swoje nagranie, bym mogła z niego korzystać w czasie swojego chorowania i zdrowienia i skorzystałam. Inne kobiety z sali mówiły mi potem, że dziwnie wtedy wyglądałam.


Leżałam na łóżku w pozycji siedzącej, miałam zamknięte oczy, słuchawki w uszach, a na mojej twarzy rysowały się jakieś grymasy. Trwało to godzinę, może i to było dziwne, może. Ale dla mnie nie miało to znaczenia. Nikomu to przecież nie zawadzało. Ważne było dla mnie, że wtedy ja, ja, Marta, się wyciszam.

Jestem tu nadal, choć tak bardzo chcę uciec i zapomnieć o tym wszystkim, co działo się w moim życiu przez ostatnie tygodnie.

Potem słuchałam muzyki. Nie pamiętam jakiej. Serio. Pamiętam, że leżąc na łóżku szpitalnym, przypięta do kroplówki, tańczyłam. Tak, tańczyłam. Miałam zamknięte oczy i tańczyłam. Machałam rękami, ruszałam nogami, próbowałam dać mojemu ciału jak najwięcej kojącego rytmicznego płynnego ruchu. Moje ciało wyobraźni było gdzie indziej, choć fizycznie tkwiło w szpitalu. Tak czułam. Tak czułam.

A potem weszłam w folder ze zdjęciami w telefonie i zaczęłam przeglądać fotografie mojej i mojej rodziny. Przeniosłam się do Rzymu, gdzie w minione wakacje byliśmy tylko z mężem i poczułam ogrom wdzięczności za to, że się na ten wyjazd zdecydowaliśmy, choć tak trudno, tak cholernie trudno było zorganizować opiekę dla naszych dzieci. Wniosłam się na naszą działeczkę na Kurpiach, którą kocham miłością niezrozumiałą. Stałam naprzeciwko lipy, mojej lipy. Lipy w tym regionie sadzi się, gdy na świat przychodzi kobieta, rodzi się córka. Na mojej działce jest bardzo dużo lip, moich drzewnych starszych sióstr. Przeniosłam się do naszego budowanego wtedy domu, domu marzeń, który mój mąż budował uparcie i samotnie podczas mojej choroby”.

To niezwykłe, jak o siebie zadbałaś. Skąd widziałaś, co przynosi ulgę?
Ciągle się tego uczę, co więcej, pomimo że znam mój układ nerwowy już całkiem dobrze, nadal zdarzają mi się ataki paniki. Zawsze byłam osobą lękową i nadal nią jestem, a jednocześnie zajmuję się zawodowo odwagą, wstydem i poczuciem winy. To, co się zmieniło i ciągle zmienia, to samoświadomość. Coraz częściej zauważam lęk. Coraz szybciej zauważam narastające napięcie. Wtedy staram się coś zrobić, aby lęk i napięcie mną nie zawładnęły. Staram się koić i regulować. Choć nie będę ukrywać, że nadal reakcja układu nerwowego bywa silniejsza.

Gdy pracujesz jako psycholożka i coachka, uczysz innych, jak radzić sobie w chwilach lęku i stresu, współpracując z układem nerwowym.
Jest wiele sposobów, każdy może znaleźć swój, jednak istnieje kilka uniwersalnych metod. Na przykład kołysanie się, delikatnie bujanie w przód i tył albo na boki.

Ten ruch wielu osobom źle się kojarzy, mówiło się o nim „choroba sieroca”.
Tak, tymczasem to jest niezwykle kojący, pierwotny ruch, który przenosi nas do okresu, gdy byliśmy bujani, najpierw w brzuchu, a potem w ramionach mamy. Poza tym bujanie ma rytm, który działa jak balsam na układ nerwowy. Im łagodniej, tym lepiej. Im wolniej, tym lepiej.

Nie w każdej sytuacji możemy sobie jednak na to pozwolić, trudno wyobrazić sobie praktykowanie bujania w pracy lub w miejscu publicznym.
Jest na to sposób – bujanie wewnętrzne. Nauczyłam się tego stosunkowo niedawno i uważam, że to wspaniała praktyka.

Jak to się robi?
Wyobrażamy sobie, że mamy w środku wahadło, tak jak w zegarze. Wprawiamy je intencjonalnie w ruch, „przemieszczając” delikatnie w lewo i w prawo, bujając się wewnętrznie. Siedzimy na stresującym spotkaniu, a jednocześnie niepostrzeżenie koimy swój układ nerwowy.

Świetne! Co jeszcze możemy dla siebie zrobić?
Zdjąć buty. Ja bardzo często chodzę boso – zimno dobrze działa na układ nerwowy. Stopy mocno oparte o ziemię to solidny grunt pod nogami, nie tylko w przenośni. Można położyć sobie pod nie poduszkę z kolcami i ją ugniatać, tak jak to robią koty.

Nie mogę się oprzeć, żeby nie zapytać cię o jeszcze jedną metodę, o której piszesz w książce – jak się sika jak królowa?
(Śmiech) Już tłumaczę, ale najpierw wyjaśnię, skąd to się wzięło. Byłam kiedyś u ginekolożki, z którą rozmawiałam o różnych kobiecych sprawach, w tym również o siusianiu, o tym, że często chodzę do toalety w obcych miejscach, że zwykle odbywa się to pod presją czasu. Jak się okazało, jest to prosta droga do problemu z nietrzymaniem moczu. „Musi się pani nauczyć sikać jak królowa” – poradziła lekarka. Jak to się robi? Otóż po pierwsze siadamy, nigdy nie siusiamy „na Małysza”. Jeśli jesteśmy w obcym miejscu, mościmy sobie tron. Rozsiadamy się, stopy opieramy mocno na ziemi i siusiamy powolutku, do ostatniej kropelki. Warto się wtedy wyprostować, żeby w zgięciu nie zaciskać swojego pęcherza. Gdy siedzimy wyprostowane, grawitacja zrobi za nas część roboty.

Powolutku – to ważne słowo. Ma w sobie moc zaklęcia. Piszesz o nim dużo w książce.
Jak było najgorzej, kiedy po operacji czekaliśmy na wyniki histopatologiczne, byłam jedną wielką kulką bólu i lęku. Mój mąż wspierał mnie cały czas i przekonywał, żebym nie szarpała się z czasem. Przekonywał mnie, żebym za szybko nie wracała do aktywności. Mówił: „Daj sobie czas. Gdzie ty gonisz? Czego ty od siebie oczekujesz? Musimy to zrobić wolniej”. Przypomniałam sobie wtedy zabawną historię, kiedy nasz starszy syn był malutki i jeździł ze swoim przyjacielem z podwórka na rowerkach biegowych. Babcia tego kolegi ciągle im powtarzała: „Chłopcy, pamiętacie: powolutku!”. Oni zupełnie nie wiedzieli, o co chodzi, co to znaczy „powolutku”. Podobnie jak ja: całe życie było szybko. Zrozumiałam wtedy, że „powolutku” to jeden z kluczy w procesie zdrowienia. Potrzebowałam czasu, żeby dojść do siebie, żeby wszystko się zagoiło, żeby wyparowało ze mnie napięcie.

Wspomniałaś swojego męża – on jest niezwykle ważnym bohaterem tej książki. Piszesz o nim z ogromną czułością, podkreślając wagę obecności bliskich na etapie dochodzenia do siebie po traumatycznych przeżyciach. W takich chwilach potrzebujemy „swojego człowieka”. Przytaczasz w książce fragment książki Kasi Nosowskiej „Nie mylić z miłością”, w której artystka pisze o tym w poruszający sposób:

„Cokolwiek mój mąż by powiedział, znam to. Cokolwiek bym wyznała, był tam. Jaka to ulga mieć choćby jedną osobę na tym świecie, przy której można wyjść z ukrycia, powiedzieć »Oto ja, niedoskonała, przestraszona, przytłoczona ilością gruzu do przerzucenia«. I w odpowiedzi otrzymać pełno zrozumienia, ciszę. Dać drugiemu to samo. Tu się kończą oczekiwania, jakich pełno w relacjach opartych na niedomówieniach. Na tym etapie raczej już się rozumie, że związek to dwa drzewa, a nie jedno opanowane przez jemioły”.

Relacje są kluczowe nie tylko podczas zdrowienia. Obecność najbliższych, ale także innych życzliwych ludzi, jest niezwykle ważna w umacnianiu rezyliencji. W książce wspominasz w tym kontekście… mewy. To wbrew pozorom wcale nie ptaki.
Mewa: Marta, Ewa, Wanda i Alina – cztery kobiety w różnym wieku, które los połączył w jednej szpitalnej sali. Przeżywałyśmy ten trudny czas razem, odizolowane od świata – w pandemii nie było odwiedzin. A my potrzebowałyśmy z kimś pogadać, pośmiać się, a czasem popłakać. Wspierałyśmy się i pomagałyśmy sobie nawzajem; stworzyła się między nami wyjątkowa więź.

Potem, już po wyjściu ze szpitala, byłyśmy ze sobą w kontakcie, chociaż mam wrażenie, że większość z nas chce już nadać temu doświadczeniu czas przeszły.

Czy da się ten rozdział zamknąć?
Bardziej przymknąć niż zamknąć. Nadawanie czasu przeszłego polega na tym, że zaczynamy zauważać światełko w mroku, że lepiej radzimy sobie z rzeczywistością, że coś, co było trudne, zaczyna przychodzić z łatwością. Mnie w nadawaniu czasu przeszłego chorobie pomagały takie momenty jak na przykład prowadzenie samochodu. Gdy pierwszy raz po operacji usiadłam za kółkiem, byłam przeszczęśliwa, pamiętam, że popłakałam się wtedy ze wzruszenia. Albo gdy podczas majówki w Grecji wdrapałam się po schodach na wysoką skarpę. Poczułam, że mam siłę, że moje ciało odzyskuje moc, mówiłam sobie: „Patrz Marta, powolutku idziesz do przodu”. Starałam się odnotowywać te momenty, także dosłownie, dzieląc się nimi na Instagramie.

Zauważanie takich chwil i kolekcjonowanie ich pomaga w budowaniu odporności i rezyliencji. Nazywasz ten proces pakowaniem dobrych wspomnień do słoików pamięci i robieniem „zapasów na zimę”.
Pisałam już o tym w książce „Nażyć się”, tym razem chciałam to jeszcze mocniej podkreślić: rezyliencję kształtujemy nie tylko wtedy, gdy jest trudno, gdy życie nas sprawdza, ale także wtedy, gdy jest dobrze, gdy jesteśmy zdrowi, szczęśliwi i zadowoleni. Takie „złote chwile” trzeba celebrować, zapamiętywać, uwieczniać…

… i posypywać brokatem.
Tak, metafora posypywania życia brokatem towarzyszy mi od lat, pisałam o tym w poprzedniej książce, nawiązuję do niej również tym razem. Namawiam do tego, aby każdy z nas szukał swojego brokatu i posypywał nim swoje odważne działania. W ten sposób tworzymy zasoby, z których będzie można skorzystać, gdy przyjdzie gorszy czas.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze