Napisał trzydzieści siedem książek, kilkanaście opowiadań i sztukę teatralną. Jego powieści rozeszły się w ponad milionowym nakładzie. Odpowiedzialny jest za wiele niekontrolowanych ataków śmiechu swoich czytelników. Sam podpisuje się pod maksymą: „Powaga jest tarczą głupców”. Czy jednak w czasach królowania poprawności politycznej Alek Rogoziński uważa, że można śmiać się ze wszystkiego?
- Od wielu lat jesteś nazywany księciem polskiej komedii kryminalnej? Ta etykietka nie zaczyna ci już ciążyć?
- Zdecydowanie nie. Mam swoją definicję profesjonalizmu, która brzmi, że jest to robienie czegoś, co człowiekowi wychodzi. Skoro czytelnicy sięgają po moje książki, żeby poprawić sobie humor, to nie mogę im powiedzieć: a teraz będę was smucił albo straszył. Poza tym chyba bym tego nie umiał zrobić. Humor i sarkazm to też moja metoda na stresy codzienności.
- A jest coś, z czego nigdy byś nie zażartował? Włącza ci się czasem autocenzura?
- Rzadko. Wychowałem się na filmach Barei, kabarecikach Olgi Lipińskiej, powieściach Joanny Chmielewskiej. Wiele z tego, nad czym twórcy w ich czasach w ogóle się nie zastanawiali, teraz nagle budzi oburzenie. Bo nie wolno, bo nie wypada… Kto ustala te granice? Śmiejmy się na zdrowie, bo i tak żyjemy przecież w czasach coraz większej świętoszkowatości i hipokryzji, która zasługuje jedynie na wyśmianie. Politycy mają na ustach frazesy o prawdzie, a sami kłamią jak z nut. Sporo ludzi wymaga szacunku do siebie, samemu nie szanując nikogo. Publicznie wypominamy błędy innym, a prywatnie zachowujemy się gorzej niż oni. Myślę, że wyjątkowo marną robotę wykonują tu social media. Tak na świeżo: przeczytałem dzisiaj z rana pod jednym z postów komentarz, że po co wysyłamy na Eurowizję Justynę Steczkowską, skoro jest stara, niezgrabna i nie umie śpiewać. Aż wszedłem z ciekawości na profil pani, która to napisała. I co zobaczyłem? Starszą kobietę, z wyraźną nadwagą i wystylizowaną a la „żona sołtysa w PRL-u”. A w opisie jej profilu przeczytałem, że jest „życzliwa ludziom, zawsze uśmiechnięta i pozytywnie nastawiona do życia”. Zrozumiałem wtedy, jak wiele słuszności jest w powiedzeniu, że przed epoką tych wszystkich Facebooków i Instagramów nie wiedzieliśmy, jak wiele jest wśród nas hejterów i głupków. Teraz wiemy. Pytanie, co z tym zrobimy. A wracając do granic w pisaniu: moją jest krzywda wyrządzana dzieciom i zwierzętom. Brzydzę się tym i nigdy nie będę o tym pisał.
- Skoro teraźniejszość wydaje ci się gorsza od czasów zamierzchłych, to pewnie dlatego w swojej twórczości cofnąłeś się aż do XVII wieku?
- Pisanie o czasach Marysieńki i Jana Sobieskiego to dla mnie, jak to nazywam, „spa dla głowy”. Odrywam się od czasów obecnych i przenoszę do tych, gdzie na królewskim dworze stroje były piękniejsze, jedzenie smaczniejsze, a język bardziej kulturalny. I choć mentalność ludzka pozostała ta sama i rządzą nami wciąż te same namiętności, to jedno jest pewne: ułańskiej fantazji nigdy nam nie brakowało. To właśnie chciałem pokazać w „Zagubionej relikwii” sagi „Gorset i szpada”.