Andrew Garfield, jeden z najbardziej rozchwytywanych hollywoodzkich aktorów. Najnowszy film, „Sztuka pięknego życia”, gdzie gra jedną z dwóch głównych ról, to niewątpliwie love story, tyle że z ciągiem dalszym, wykraczającym poza życzeniowe i enigmatyczne „i żyli długo i szczęśliwie”.
Jak zagrać bliskość między dwojgiem ludzi, jeśli swoją filmową partnerkę – Florence Pugh spotykasz zaledwie kilka tygodni wcześniej?
To chyba jeden z bardziej tajemniczych aspektów naszej profesji. Na pewno musi być dużo wzajemnego zaufania i wiary – tego całego „oto moje serce, a wraz z nim wszystko, czego się wstydzę i czego nie powinnaś widzieć, bo się boję, że mnie odrzucisz”. Ten film wymagał od nas takich właśnie deklaracji.
Trudno się na nie zdobyć?
Warto ryzykować, a mówiąc to, myślę także o reżyserze Johnie Crowleyu, któremu instynkt podpowiedział, że stworzymy na ekranie dobrą parę. Mam ogromny szacunek do talentu i charyzmy Florence, jest fenomenalną aktorką, ale zupełnie nie znałem jej jako człowieka. Musieliśmy więc, trochę w ciemno, uwierzyć, że uda nam się oddać uczucia dwojga najbliższych sobie ludzi.
Jak to się osiąga?
Byliśmy ze sobą szczerzy, wrażliwi na siebie, dużo się śmialiśmy. Wraz z realizacją kolejnych scen to tylko się rozwijało. Bo też nie ma co ukrywać – nie zbudowaliśmy tego od razu. Mieliśmy kilkanaście dni prób, zanim weszliśmy na plan. Oceniłbym, że gdzieś w drugim tygodniu zdjęć nasza relacja zaczęła się zacieśniać.
W filmie znalazła się niezwykle intymna scena narodzin dziecka, kiedy wasi bohaterowie są w drodze do szpitala.
Realizowaliśmy ją przez dwa dni. Choć porody w kinie to nic nowego, nie znam chyba drugiego takiego obrazu, który łączyłby w sobie tyle emocji związanych z tym doświadczeniem. Ćwiczyliśmy to na długo przed zdjęciami, zwłaszcza że Florence nigdy nie rodziła, więc dojście do tych emocji stało się dla niej poważnym aktorskim wyzwaniem. Bardzo pomogła jej w tym obecna na planie położna. Ja z kolei nie chciałem wiedzieć niczego więcej na temat porodu niż mój bohater w danej chwili. No a potem pojawiło się dziecko. I to dosłownie, bo drugiego dnia kręciliśmy z prawdziwym niemowlakiem, a on miał swój plan – płakał, kiedy chciał, i sikał na rękę bez ostrzeżenia [śmiech].
Wasz film to opowieść nie tylko o miłości, ale i o kruchości naszej egzystencji.
Wiesz, co jest niezwykłe, a zarazem tragiczne? Że poniekąd to historia każdego z nas – bo albo sami chorujemy, albo mamy kogoś chorego w najbliższym otoczeniu. Nie znam statystyk i nie wiem, ilu ludzi ma do czynienia z rakiem, ale na pewno takich osób jest dużo, przez co ta opowieść tak bardzo oddziałuje na widza. Dostrzegłem to już na planie. Czuć było, że cała ekipa miała osobisty związek z losami naszych filmowych bohaterów i nie traktowała udziału w tym projekcie tylko w kategoriach pracy.
Twój bohater, Tobias, to facet twardo stąpający po ziemi. Zawsze świetnie przygotowany. Typ mężczyzny, który zanim coś kupi, porówna wszystkie dostępne oferty i wybierze najlepszą. To coś, co jest ci bliskie, czy jesteś zupełnie inny?
Potrafię być taki, a jednocześnie zdarza się, że jestem kompletnym przeciwieństwem Tobiasa. Kontrasty są wspaniałe. To zresztą coś, co odkryłem w trakcie mojej już 25-letniej aktorskiej kariery, czyli od czasów, kiedy zaczynałem jeszcze w szkole. Zresztą kiedy porozmawiasz z psychologiem czy filozofem, to okaże się, że oni też są przekonani, że składamy się ze sprzeczności i mamy w sobie wiele archetypicznych wzorców. Jednego dnia jesteśmy królami, kiedy indziej rycerzami, nędzarzami czy błaznami. To wszystko w nas jest. Podobnie było z budowaniem roli Tobiasa. Przywołałem pewne rzeczy ze swojego doświadczenia, ale jednocześnie odkryłem takie, z których nie zdawałem sobie sprawy albo nie miałem do nich wcześniej dostępu. To proces, dzięki któremu stajesz się pełniejszy, zupełnie jakbyś rozbudowywał dom o kolejne pomieszczenia.
Ta rola musiała wymagać od ciebie uruchomienia nie tylko czułości, ale też sporych pokładów żalu, bólu, frustracji. A może potrafiłeś zdystansować się od uczuć swojego bohatera i na zimno odegrać jego trudne emocjonalne stany?
Z tym dystansowaniem się jest trochę jak wtedy, gdy słyszymy świetnego muzyka grającego, dajmy na to, na saksofonie. Może mieć wyjątkowe umiejętności, być niezwykle biegły technicznie, idealnie wygrać każdą nutę, ale jeżeli nie ma w tym duszy, nic nie poczujemy. Jeżeli nie wniesie do granej przez siebie muzyki własnego bólu, smutku, tęsknoty, radości, to nie jestem pewien, czy możemy mówić o sztuce. Zdaję sobie sprawę, że to dość radykalne stwierdzenie. I jak wypowiedziałem na głos tę myśl, sam się zastanawiam, czy podpisałbym się pod nią [śmiech].
Zmierzam do tego, że sam jako odbiorca reaguję na momenty, kiedy artysta chce pokazać mi część siebie. Wtedy jestem najbardziej poruszony. Dlatego ekranowy Tobias to też ja. Każde jego uczucie, każda myśl, każdy gest są moje.
Czego szukasz w scenariuszach, które do ciebie trafiają?
Może to zabrzmi banalnie, ale historia musi mnie ująć. I najlepiej żeby nikt wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Takie rzeczy, mam wrażenie, zdarzają się wyjątkowo rzadko w dzisiejszym świecie.
Jedną z ról, która przyniosła ci ogromną popularność, jest rola Spider Mana w filmach superbohaterskich. W ostatnich latach tego rodzaju produkcji było tak dużo, że sam już nie wiem, czy dzisiaj jednak nie potrzebujemy filmów skupiających się na bardziej realistycznych aspektach życia.
A ja myślę, że mit superbohatera jest ważny i w pewnym sensie nas kształtuje. Zwłaszcza w wieku nastoletnim albo kiedy mamy dwadzieścia kilka lat. Nie widzę niczego złego w fascynacji tego rodzaju kinem, bardzo kojarzy mi się to z procesem dorastania.
Z czasem jednak zdajemy sobie sprawę, że życie jest trochę bardziej skomplikowane i wszystkiego nie załatwi jeden „zbawiciel”. Dorastamy i zaczynamy potrzebować nieco innego mitu na dalsze lata.
Bardzo podoba mi się idea, która zakłada, że każdy z nas jako istota ludzka ma w sobie jakiś pierwiastek geniuszu. Nie jest to coś, co zostało zarezerwowane dla Alberta Einsteina czy Beyoncé. Mam poczucie, że to słowo zostało przywłaszczone dla konkretnego kontekstu, a w rzeczywistości odnosi się do tego, że każdy z nas za sprawą swojego geniuszu może wnieść coś wartościowego do społeczeństwa.
A w jakim momencie życia ty jesteś? Często myślisz o tym, że czas płynie nieubłaganie?
Mam 41 lat i to chyba pierwszy moment w moim życiu, kiedy bardziej poważnie o tym myślę. Spoglądam wstecz, ale i patrzę w przyszłość, mając poczucie, że jestem w środkowym punkcie. Dociera do mnie świadomość skończoności czasu i energii.
Zastanawiam się, na co chciałbym jedno i drugie spożytkować, a towarzyszy temu jakaś osobliwa potrzeba wrzucenia na luz.
Chcesz zwolnić, żeby…
Żeby móc wchłaniać jak najwięcej z tego, co mnie otacza. Dotyczy to zarówno sfery pracy, jak i życia prywatnego, bo ważne jest zachowanie równowagi pomiędzy tymi dwiema płaszczyznami.
W życiu przecież jest tak wiele do kochania, poznania, doświadczenia. Zaczynam odczuwać pewien rodzaj żalu, że czegoś mogę nie poznać, że coś może mi umknąć. To tak jakbyś był w bibliotece i doszło do ciebie, że nie dasz rady przeczytać wszystkich książek, bo nie starczy ci na to czasu. Myślę, że nie jest łatwo, gdy kochasz tak wiele różnych rzeczy, ludzi, projektów, w których bierzesz udział, kiedy chcesz być w tylu różnych miejscach jednocześnie.
Czas ma to do siebie, że jest go zawsze za mało. Dlatego nieodłączną naturą naszej egzystencji jest niedosyt.
Udział w takim projekcie jak „Sztuka pięknego życia” coś w tej materii zmienił?
Udział w tym filmie jedynie uwypuklił to, co ostatnio mnie nurtuje. W tę rolę wlałem cały swój egzystencjalny niepokój, tęsknotę, smutek, radość, zmieszanie, jakie towarzyszą mi na tym etapie życia. To była świetna przestrzeń do wyrażenia na głos wszelkich moich wątpliwości, bardzo terapeutyczne doświadczenie.
Andrew Garfield rocznik 1983. Rozgłos przyniosła mu rola Spider-Mana w serii filmów o tym superbohaterze. Laureat Złotego Globu za udział w ekranizacji musicalu „Tick, Tick... Boom!” (2021), zagrał też m.in. w: „Przełęczy ocalonych”, „Oczach Tammy Faye”, „Milczeniu”.
Dziękujemy festiwalowi filmowemu w San Sebastian za pomoc w zrealizowaniu wywiadu.