Beyoncé jest w momencie kariery, w którym nie tylko może wszystko, ale i musi wszystko. Inaczej rozczaruje. Nie fanów i recenzentów. Siebie.
Trudno napisać coś odkrywczego o płycie od tygodni analizowanej przez największe tytuły, przyjętej entuzjastycznie przez krytyków, okupującej szczyty list przebojów, ustanawiającej rekordy. Opowiem więc pewną historię. Jest 1992 rok, jesteśmy gdzieś w Ameryce, akcja toczy się w samochodzie Dolly Parton, gwiazdy, legendy, ikony muzyki country.
Dolly zjechała na pobocze. Poczuła, że jeśli natychmiast się nie zatrzyma, spowoduje wypadek. W samochodzie słuchała „I Will Always Love You”, piosenki, którą napisała prawie dwie dekady wcześniej. A jednak był to premierowy odsłuch. Parton właśnie po raz pierwszy usłyszała nową wersję swojego przeboju, interpretację Whitney Houston, nagraną na potrzeby ścieżki dźwiękowej filmu „Bodyguard”. Dolly, wzruszona i oszołomiona spektakularnym wykonaniem Whitney, pozwoliła emocjom wziąć górę. W bezpiecznie zaparkowanym samochodzie poddała się zachwytowi.
Wydany w listopadzie 1992 roku „I Will Always Love You” Whitney Houston, najlepiej sprzedający się kobiecy singiel wszech czasów, zauroczył nie tylko autorkę, miliony fanów, ale i recenzentów. „Ten wokal roztopiłby serce zamieszkującego Syberię Yeti”, komplementował jeden z nich. Wiele powiedziano i napisano o genialnej wersji Houston, która pobiła rekord amerykańskiej listy przebojów, zdobyła Grammy i przeszła do kanonu muzyki popularnej. W lawinie peanów zabrakło głosów oburzenia, że Whitney, czarnoskóra artystka wywodząca się z kręgów gospel, śpiewająca muzykę R&B i wysmakowany pop, bierze się do klasyki country, interpretuje utwór białej kobiety ze stanu Tennessee. Nie miało to znaczenia.
30 lat później Beyoncé nie miała tyle szczęścia. Dyskusja o tym, co symbolizuje i znaczy „Cowboy Carter”, nowy album wokalistki, inspirowany estetyką country, przetoczyła się przez największe amerykańskie tytuły, do których wkrótce dołączyły globalne media. Wreszcie głos zabrała artystka. „To nie jest płyta country, to jest płyta Beyoncé”, kategorycznie zadeklarowała. Ale było już za późno. Debaty o tym, czy „wolno” jej nagrać taki album, co znaczy, że sięgnęła po tę konwencję, wreszcie, czy jest to „prawdziwe” country – zdefiniowały narrację wokół albumu, odciągając uwagę od tego, co na nim jest najważniejsze, od muzyki.
„” Zostawmy więc na chwilę opowieści o tym, jak Beyoncé poczuła się odrzucona przez hermetyczne środowisko na gali wręczenia nagród country, gdy z gwiazdami gatunku, Dixie Chicks, wykonała jedną ze swoich piosenek. Zostawmy country, którym brzmi amerykańskie Południe nie tylko w Nashville, ale i w Houston, skąd pochodzi artystka. Nie dlatego, że są to wątki nieważne. Przeciwnie, są kluczowe dla brzmienia i przekazu tego albumu. Są jednak ograne jak „Texas Hold ’Em”, promująca „Cowboy Carter” piosenka strasząca z każdego tiktokowego filmiku i instagramowej rolki.
Lubię myśleć o tym albumie nie jak o płycie country – pokażcie mi artystę, który chciałby być szufladkowany – ale bardziej jak o manifeście artystycznej swobody i niezależności od czynników innych niż własna ambicja i głód.
W filmie „Renaissance”, dokumentującym ubiegłoroczną trasę koncertową, artystka mówi: „Nie mam już nic do udowodnienia. Dałam sobie prawo do wolności”.
Dlatego po wydaniu tanecznego „Renesansu” nie poszła za dyskotekowym ciosem. Kryształowy koń z okładki albumu opuścił dekadenckie nowojorskie Studio 54 i pogalopował do Teksasu, by już w bardziej konwencjonalnym siodle mknąć przez malownicze bezdroża. W towarzystwie Dolly Parton, z błogosławieństwem Williego Nelsona i melodią „Blackbird” Beatlesów w tle. Wielkich ciągnie do największych. Beyoncé przypomina na „Cowboy Carter”, gdzie jest jej miejsce. Jest w momencie kariery, w którym nie tylko może wszystko, ale i musi wszystko. Inaczej rozczaruje. Nie fanów i recenzentów. Siebie. Jest miliarderką, wielką gwiazdą, ikoną. Mogłaby wychowywać dzieci, być spełnioną żoną, odpoczywać i cieszyć się luksusem. Ale to nie ona.
Gdy Adele spędzała kolejny weekend swojej rezydencji w Las Vegas, śpiewając w wieczorowej sukni wielkie przeboje, Beyoncé w wynajętej na miesiąc paryskiej hali ćwiczyła katorżnicze układy przed startem globalnej trasy koncertowej. Każda z nich oddaje serce, nie kwestionuję tego, ale przywołuję tu Adele, bo gdy brytyjska wokalistka wydawała w 2015 roku album „25”, zauważono, że następca jej „21”, najlepiej sprzedającego się wydawnictwa XXI wieku, jest dziełem bezpiecznym, wykalkulowanym, obliczonym na powtórzenie rekordowego wyniku. Jest pozbawiony elementu ryzyka, podczas gdy artystka mogła zrobić właściwie wszystko. Ale Adele, z czym zresztą specjalnie się nie kryje, nie kocha ciężkiej pracy. Ta miłość to siła napędowa Beyoncé, o czym śpiewa na „Cowboy Carter” w balladzie „16 Carriages”: „Haruję, bo nie mam czasu do stracenia, mam sztukę do stworzenia”. Dziś jej „sztuka” to snucie opowieści o swojej historii, o losach rodziny, kulturowym dziedzictwie Ameryki, o traumach, doświadczeniach i cennych lekcjach. Zmieniają się dekoracje, ale nie Beyoncé, self-made woman, która w każdym z praw, jakie sobie dała – od chwalenia się Basquiatami na ścianie, milionami w banku i diamentami na szyi, przez dumę z wszystkich sukcesów i świadomość swojego statusu, po manifestowanie siły swojego związku i wygrażanie innym kobietom – jest bezsprzecznie sobą. Nie zawsze łatwo ją lubić. Nikt nie kocha zwycięzców, nigdzie nie jest tak samotnie jak na szczycie. Ale nie da się zaprzeczyć wspaniałym owocom tej „harówki”.
O prawie artystów do bycia sobą pisał ostatnio w swoim newsletterze „Red Hand Files” Nick Cave, który odczuł na własnej skórze, co znaczy rozczarowanie przywiązanych do pewnego statusu – w tym wypadku niszowego i alternatywnego – fanów, gdy w 1995 roku odniósł zaskakujący komercyjny sukces, śpiewając w duecie z Kylie Minogue morderczą balladę „Where The Wild Roses Grow”: „Kiedy myślę o artystach, których szczerze podziwiam od lat, uświadamiam sobie, że każdy z nich kiedyś mnie zawiódł. Bob Dylan, Neil Young, Nina Simone, Kanye, Van Morrison, Morrissey, Brian Eno, Leonard Cohen, Patti Smith – ci artyści reprezentują pewien rodzaj wybitności, a jednak zdarzyło im się mnie rozczarować, skonfundować, wyalienować. Wydali płyty, których za bardzo nie lubię, zachowali się w sposób, który wprawił mnie w dyskomfort, powiedzieli rzeczy, z którymi się nie zgadzam. Wybrali swoje dezorientujące ścieżki do prawdy (jak mogli!). A jednak jest w nich coś, co sprawia, że jestem wciąż zaangażowany, w wiecznym oczekiwaniu na to, co wymyślą. Co mnie tak przyciąga? Ich autentyczność”.
Wiem, nie łączy się muzyki pop i gwiazd tego gatunku z tym słowem, z prawdą. Gdy 21 lat temu Beyoncé wyginała się w mini Versace do euforycznych dźwięków „Crazy In Love”, nikt nie spodziewał się, że stanie się kiedyś wzorem artystki bezkompromisowej i niezależnej. Ale jeśli czegoś nauczył nas ciekawy przypadek „Cowboy Carter”, to tego, by porzucić etykiety i szufladki. By przestać oczekiwać i otworzyć się na nowe. I po prostu cieszyć się muzyką.
U2 „Achtung Baby” (1991)
Płyta, która „ścięła drzewo Jozuego”, śmiało zaprzeczając estetyce multiplatynowej „The Joshua Tree”. Wycieńczający eksperyment z nowoczesnymi brzmieniami o mało nie zniszczył zespołu, ale w studyjnym cierpieniu była metoda. Metoda na arcydzieło.
David Bowie „Outside” (1995)
Trudno uwierzyć, ale były czasy, kiedy Bowie nie był „cool”. Lata 90. nie były łaskawe dla nieco przebrzmiałego artysty, póki nie otworzył się na dźwięki młodego pokolenia. Zainspirowany współczesnymi brzmieniami, nagrał album poszukujący, niełatwy, ale fascynujący i wciągający.
Kylie Minogue „Impossible Princess” (1997)
Co dzieje się, gdy gwiazdka muzyki pop nagrywa intymny, osobisty, inspirowany muzyką alternatywną album? Komercyjna klęska, odpowiada rynek. A jednak wzgardzona „Księżniczka” ma niekwestionowany urok niewykalkulowanego zrywu w kierunku wolności, nawet jeśli tylko na chwilę.
Gorillaz „Gorillaz” (2001)
Umarł britpop, niech żyją wirtualne postaci, pomyślał wokalista Blur Damon Albarn, zakładając nowy zespół. Fikcyjne figurki grały jak najbardziej prawdziwą muzykę, porywający, eklektyczny miks gatunków w nieszablonowej, jedynej takiej formule.
Arctic Monkeys „Tranquility Base Hotel & Casino” (2018)
Po wydaniu w 2013 roku „AM”, być może ostatniej wielkiej rockowej płyty, muzycy brytyjskiej grupy poczuli, że wyczerpali gitarową formułę. Z pomocą wysmakowanych aranżacji i estetyki retro zameldowali się w hotelu Spokój, a w kasynie wygrali szacunek krytyków i akceptację fanów.