Czym jest akceptacja? Czy to zgoda na to, czego nie możemy zmienić? A może raczej odwaga pozwalająca nam spojrzeć
sobie w oczy bez filtra oczekiwań i samokrytyki? Marianna Gierszewska, aktorka, mówi o tym w książce "Babskie gadanie" (wyd. REBIS).
Wywiad jest fragmentem książki Beaty Biały „babskie gadanie” (wyd. REBIS).
Beata Biały: Albert Camus powiedział, że w samym środku zimy przekonał się, iż nosi w sobie niezwyciężone lato. Czy akceptacja siebie to właśnie odkrycie tego lata w sobie, pomimo trudności i ran?
Marianna Gierszewska: Akceptacja siebie to coś więcej – to nie tylko odkrycie światła w sobie, ale także oswojenie ciemności. Może zabrzmi to przekornie, ale dla mnie akceptacją siebie jest zintegrowanie trudnych doświadczeń, wplecenie ich w siebie jak nici, które choć szorstkie, stanowią część całej tkaniny. W popkulturze, a zwłaszcza w poppsychologii, widzimy dziś wysyp haseł: „Pokochaj siebie”, „Zaakceptuj siebie”, „Jesteś wystarczająca”. I choć są one ważne, często brzmią jak puste zaklęcia – jakby wystarczyło powtarzać je przed lustrem, by stały się prawdą. A przecież prawdziwa akceptacja nie rodzi się z wmawiania sobie czegoś, w co z gruntu nie wierzymy, nie rodzi się także z unikania bólu, lecz raczej z jego przetransformowania. To wymaga odwagi – by zatrzymać się nad swoją przeszłością i powiedzieć: „To też jestem ja”. Bo dopiero wtedy pojawia się przestrzeń na zmianę – jeśli jej pragniemy.
Miałaś piętnaście lat, gdy usłyszałaś diagnozę – wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Jakie to jest uczucie, gdy ciało, które powinno być domem, nagle staje się obcym terytorium? A ty masz dopiero piętnaście lat!
To bardzo trafne – ciało jako obce terytorium. Choć w moim przypadku ta obcość zaczęła się chyba jeszcze wcześniej. Prawdopodobnie utrata więzi z ciałem, jak to często bywa, była procesem stopniowym. Od początku byłam bardzo wrażliwym dzieckiem. Stresowało mnie wiele rzeczy, a jednocześnie doświadczałam wielu stresorów. Wychowywałam się w domu pełnym miłości i śmiechu, ale także bólu, napięcia, przytłoczenia. Bywały dni, kiedy czułam, że nie mam do kogo pójść ze swoimi lękami – albo nawet jeśli szłam, nie zaopiekowano się nimi w sposób, którego potrzebowałam. Myślę, że to oczywiste, ale dla jasności dodam: to, czego doświadczyłam przy rodzicach, nie miało nic wspólnego z brakiem miłości. Rodzice mnie kochali – mówili mi to i mówią do dziś. Jednocześnie wiem, że sami nosili w sobie swoje poranienia.
Co pamiętasz z tamtego czasu?
Z samego czasu wczesnego dzieciństwa pamiętam niewiele. I ma to z pewnością swoje przyczyny. Widzę pojedyncze obrazy, migawki: rodzice w kuchni, przytuleni do siebie – jedna z nielicznych scen czułości, jaką zapamiętałam. Pamiętam kilka kłótni, niektóre ostre. Pamiętam dużo papierosów – oboje rodzice w tamtym czasie palili. W mojej pamięci mama i tata są i chyba od zawsze byli osobno. Kiedy się rozwiedli, miałam około sześciu lat, moja siostra siedem. Właściwie to był moment, w którym rozpoczął się nowy etap trudu. Dlatego powiedziałam o stopniowej utracie kontaktu ze sobą i swoim ciałem. To było kumulatywne i nawarstwione.
Czułaś, że nie jesteś w centrum ich świata? Że nie jesteś ważna?
Dziś, kiedy jestem mamą, rozumiem, że dziecko – szczególnie w pierwszych latach życia – potrzebuje właściwie nieprzerwanego dostępu do opiekuna, czyli czasu, i jakościowego dostępu do opiekuna, czyli obecności. Okoliczności ekonomiczne, psychologiczne i systemowe nie pozwoliły mi na doświadczenie tego od moich rodziców. Dzieci chcą być widziane, chcą być rozpoznane jako te, którymi są autentycznie. Potrzebują rodzica, do którego mogą się odnieść, od którego mogą się odbić, żeby budować własną tożsamość. W naszym domu ogromnym zasobem była sztuka, kreatywność, twórczość. Rodzice byli artystami, otaczali się artystami, a my z siostrą byłyśmy organiczną częścią tego świata – wydaje się, że od zawsze miałyśmy dostęp do dorosłej przestrzeni, pełnej inspiracji, wolności, ekspresji. Tyle że… pięcioletnie dziecko niekoniecznie potrzebuje artystycznej wolności. Pięcioletnie dziecko potrzebuje rutyny, poczucia bezpieczeństwa, stałości. Potrzebuje kogoś, kto ukoi, kto przytuli, kto powie: „Jestem tu”.
A po rozwodzie? Jak zmienił się ten świat?
Po rozwodzie było trudno. Jakiś dziecięcy świat po prostu się rozpadł. Zostałyśmy z mamą, która robiła, co mogła, żeby nas utrzymać – ale była aktorką, bez stałego etatu, i co tu dużo mówić, ledwo wiązała co miesiąc koniec z końcem. A ja coraz bardziej czułam, że muszę być dzielna, że muszę sobie radzić, że nie mogę być ciężarem. Z drugiej strony wcale bohaterska nie byłam. Tę funkcję przejęła raczej moja siostra. Ja byłam przerażona, napięta i bardzo lękowa.
Twoja mama sama musiała zarobić na dom. Pewnie było jej ciężko…
Na dom, na życie, na dwójkę dzieci. Wszystko spoczywało więc na niej – i ona naprawdę harowała, żeby nas utrzymać. Nie mam prawa oceniać decyzji o rozwodzie moich rodziców, dziś rozumiem, że każdego kosztowało to inaczej. Mama, żeby mieć za co żyć, musiała dużo wyjeżdżać. Więc my z siostrą zostawałyśmy same. Dziś, jako dorosła kobieta, potrafię to sobie wytłumaczyć: rozumiem, że mama nie miała wyboru, że musiała pracować, ale i to mówię po latach terapii.
Ale dziecko tego nie rozumie.
Nie rozumie – i nie powinno ani nie musi rozumieć. Dla dziecka liczy się tylko jedno: obecność. A tej nam brakowało. Choć przyznam, że kiedy mama wyjeżdżała, fasadowo się cieszyłyśmy. Wydawało nam się, że mamy wolność, której pragnie każde dorastające dziecko. Do tego dochodziła jeszcze nieobecność taty – podwójna, fizyczna i emocjonalna. Nie mieszkał z nami, ale też… po prostu się oddalił. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że tak bardzo przeżywał rozstanie z mamą, że nie zauważył, jak odsuwa się także od nas. Długo patrzyłam na rodziców przez pryzmat tego, jacy „powinni byli” być. Mama, która powinna była zostać. Tata, który powinien był być bliżej. Dopiero po latach pracy nad sobą zobaczyłam w nich ludzi – ze swoimi ograniczeniami, swoimi ranami, swoją historią. Ale zanim do tego doszłam, było dużo gniewu, dużo bólu, dużo dziecięcego poczucia porzucenia, odrzucenia.
A potem ciało wystawiło ci rachunek?
Stres, napięcie, niewypowiedziane emocje – jasne, że to dało o sobie znać. Choroba przyszła jak echo tych wszystkich lat, w których nie miałam jak zaopiekować się swoimi stanami, albo raczej – nie miał kto zaopiekować się moimi stanami i przeżyciami.
Kiedy poczułaś, że twoje ciało już nie należy do ciebie?
Może wtedy, gdy po rozwodzie rodziców coś we mnie się ostatecznie zatrzymało. Wcześniej byłam raczej ruchliwym dzieckiem – na etapie przedszkolnym dużo wspinałam się na drzewa, trzepaki. Miałam w sobie dzikość, wielu nazywało mnie chłopczycą. A potem jakby ktoś przeciął nić. Z dnia na dzień stałam się bardzo smutna, zamknięta w sobie i coraz bardziej nieobecna. Kiedy przyszła choroba, poczułam, że to kolejna rzecz, która mnie przygniata, kolejny ciężar, który muszę dźwigać. Jakby los mówił: „Ile jeszcze uniesiesz?”. Czułam się wtedy jak Hiob czekający na kolejny cios.
Miałaś wrażenie, że los cię testuje? Że ktoś sprawdza, ile jeszcze wytrzymasz?
Można tak powiedzieć. Byłam piętnastoletnią dziewczyną i miałam poczucie, że świat wymaga ode mnie za dużo. Że moje ciało nie jest już moje. To było jak utrata domu – bo ciało przecież powinno być naszym domem, bezpiecznym miejscem. A ja czułam się w nim jak intruz. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to wszystko – choroba, ból, poczucie straty – będzie kiedyś częścią mojej drogi do akceptacji siebie. Nie wiedziałam, że przyjdzie dzień, gdy spojrzę w lustro i nie zobaczę w nim dziewczyny, której świat ciągle coś odbiera, ale kobietę, która nauczyła się, że nawet w najciemniejszych chwilach jest coś, co możemy nazwać zasobem, bogactwem, nawet jeśli będzie to sama wola i strategia na przeżycie.