1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. Serce na dłoni. Rozmowa z Zalią o miłości, toksycznych relacjach i muzyce, która leczy rany

Serce na dłoni. Rozmowa z Zalią o miłości, toksycznych relacjach i muzyce, która leczy rany

(Fot. mat. prasowe Universal Music Polska)
(Fot. mat. prasowe Universal Music Polska)
„Zalia zabiera mi Julię” – usłyszała kiedyś od byłego chłopaka. Ale czy naprawdę można oddzielić artystkę od dziewczyny, którą zawsze była? W szczerej rozmowie Zalia opowiada o piosenkach, które są jak kartki wyrwane z jej pamiętnika, o miłości, która leczy i rani, oraz o tym, dlaczego czasem trzeba się zagubić, by naprawdę odnaleźć siebie.

Są artyści, którzy starannie filtrują swoją twórczość, zostawiając na wierzchu tylko to, co lekkie i wygodne. I są tacy, którzy rzucają się w wir emocji – nawet tych, które bolą. Zalia bez wątpienia należy do tej drugiej grupy. Jej nowy album „Serce” to osobisty pamiętnik, zapis intymnych doświadczeń, które – choć wyśpiewane – niosą w sobie surową szczerość. W naszej rozmowie artystka opowiada o muzyce jako formie autoterapii, o bliznach (nie tylko na ciele) i o tym, jak przeszłość kształtuje nasze „ja”. Nie unika też tematów trudnych – toksycznych schematów w relacjach, rozczarowań i lęku przed dorosłością. Jaką cenę płaci się za bycie autentyczną w świecie, który lubi fasady? I czy można jeszcze znaleźć w miłości coś stałego, gdy otacza nas kultura tymczasowości?

Robert Choiński, Zwierciadlo.pl: Twój album brzmi jak zapis bardzo osobistych przeżyć. Czy podczas tworzenia tych utworów miałaś poczucie, że sięgasz po emocje, które dotychczas pozostawały w sferze prywatnej?

Zalia: Myślę, że cała moja twórczość to swego rodzaju zapis z pamiętnika – często śmieję się, że moje piosenki to wyrwane z niego kartki. Moje utwory odzwierciedlają moje emocje w sposób chronologiczny, a ja sama bardzo się w nich odkrywam. Najważniejsze jest dla mnie śpiewanie o tym, co jest dla mnie istotne – o tym, co osobiste i prawdziwe, a nie wymyślone. Nie potrafię pisać z perspektywy kogoś innego, ale dzięki temu moja muzyka jest autentyczna – to moje przeżycia, wspomnienia i myśli. Dla mnie kluczowe jest to, aby muzyka rezonowała z ludźmi. A żeby tak się stało, musi być szczera i oparta na prawdziwych emocjach – tylko wtedy jest w stanie poruszyć czyjąś wewnętrzną wrażliwość.

Pamiętam, jak mając 14 lat i będąc po raz pierwszy zakochana, słuchałam „Another Love” Toma Odella i odnajdywałam w tych słowach swoje własne historie. Chciałabym, aby moi słuchacze również mogli odnaleźć cząstkę siebie w moich tekstach. Dlatego ta płyta jest tak osobista – pochodzi prosto z serca i opowiada o emocjach, miłości i wszystkim, co dla mnie ważne.

(Fot. Marcelina Królikowska) (Fot. Marcelina Królikowska)

Nie da się ukryć, że sięganie po tak osobiste tematy bywa wyzwaniem. Czy jest jakiś utwór na płycie, który był dla Ciebie szczególnie trudny do napisania?

Jestem ogromną perfekcjonistką, jeśli chodzi o teksty – zależy mi, żeby jak najtrafniej oddać sedno moich myśli w wersach. Staram się, by każde słowo było jak najbardziej nasycone znaczeniem. Każda metafora musi być precyzyjna, każde określenie – jak najbardziej dosadne. Jednym z najtrudniejszych emocjonalnie utworów na tej płycie jest „Wydostań”. To piosenka o momencie w moim życiu, kiedy po raz pierwszy naprawdę poczułam, że wchodzę w dorosłość. Po latach funkcjonowania w ramach szkolnego planu nagle znalazłam się w sytuacji, w której sama muszę kształtować swoją codzienność. To było konfrontujące doświadczenie – zyskałam przestrzeń na własne myśli, ale jednocześnie poczułam się trochę zagubiona. W refrenie śpiewam „wydostań mnie” – nie z jakiegoś konkretnego miejsca, ale właśnie z tego wewnętrznego chaosu. Ta piosenka oddaje też potrzebę drugiego człowieka – kogoś, kto po prostu będzie obok, kto pomoże przebrnąć przez ten emocjonalny dym.

Drugim trudnym utworem był „My”. To nie jest typowa piosenka o miłości – zależało mi, by wyraźnie zaznaczyć, że chodzi o powrót do kogoś, z kim już byłam. Pamiętam też, że uparłam się, by wpleść w tekst przysłowie o tym, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Chciałam je trochę przetworzyć – bo nawet jeśli wracasz do tej samej relacji, to jest ona już inna, tak jak rzeka, której prąd wciąż się zmienia. Pracowaliśmy nad tym krótkim fragmentem z Jankiem Bąkiem, z którym często piszę teksty, aż trzy dni. Chodziło o to, by słowa idealnie skwitowały refren. Może to obsesja, ale takie detale są dla mnie niezwykle ważne.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Popraw mnie, jeśli się mylę, ale słuchając Twojej płyty, odniosłem wrażenie, że w utworze „Julia” zwracasz się do samej siebie. Czy to rodzaj wewnętrznego dialogu, rozliczenia się z przeszłością, a może próba pogodzenia się z jakąś częścią siebie?

Mam ogromny sentyment do dzieciństwa. Jestem za nie niesamowicie wdzięczna mojej mamie, babci, tacie – miałam naprawdę piękne dzieciństwo, które do dziś mnie wzrusza. Zawsze, gdy ktoś mówi, że nie chce wracać do wspomnień z dzieciństwa, czuję, że jestem w zupełnie innym miejscu – ja najchętniej bym się tam teleportowała. Dzieciństwo mnie ukształtowało, zbudowało moje wartości i to, kim jestem. Myślę, że w branży, w której się znajduję – w świecie muzyki, gdzie wystawiasz się na ocenę innych – trzeba mieć solidne fundamenty. A te fundamenty często budują rodzice i to, co przeżywamy jako dzieci. Dlatego jestem wdzięczna mojej mamie, że dała mi tę siłę. Zawsze czułam się kochana, ważna i chciana.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

„Julia” to hołd dla mojej młodszej wersji. Dla dziewczynki, która oszalałaby ze szczęścia, gdyby wiedziała, że w przyszłości zostanie piosenkarką. Czasem wyobrażam sobie, że siadam obok niej na kanapie w moim dziecięcym pokoju i mówię: „Hej, to ja”. I wiem, że gdybym jako dziecko zobaczyła siebie dziś – tę dziewczynę, którą się stałam – to byłabym nią totalnie zafascynowana. Ta piosenka to też wyraz wdzięczności dla małej mnie, bo to ona pracowała na to, co dzieje się teraz. Wiem, że byłaby dumna – tak jak ja jestem dumna z niej. To może brzmieć jak rozdwojenie jaźni (śmiech), ale myślę, że każdy czasem spogląda wstecz na swoje zdjęcia sprzed kilku lat i myśli: „Boże, to zupełnie inny człowiek! Już tak nie wyglądam, nie myślę w ten sam sposób, moje życie się zmieniło”. W rzeczywistości jednak cały czas jesteśmy sobą, tylko w różnych wersjach. Zalia to Julia. Zawsze nią była i zawsze będzie.

Pamiętam, jak mój były chłopak kiedyś powiedział mi: „Zalia zabiera mi Julię”. Ale problem w tym, że Zalia zawsze była Julią.

Ta piosenka to przypomnienie, że wciąż jestem tą samą dziewczyną, która biegała po lesie, strzelała z łuku i budowała szałasy.

To, co mówisz, skojarzyło mi się z popularną ciekawostką naukową – podobno w ciągu siedmiu lat prawie wszystkie komórki w naszym ciele się wymieniają. Czyli to nie tylko metafora, że się zmieniamy, ale wręcz biologiczny fakt.

Tak, całkowicie się z tym zgadzam. Dlatego też często do tego nawiązuję – liczba doświadczeń, które zbieramy, sprawia, że stajemy się kimś innym. Czasem nawet w sposób, którego nie do końca chcemy. Kiedyś miałam w sobie dużo beztroski, nic mnie szczególnie nie przejmowało. Wracałam do domu, brałam plecak, zeszyt, udawałam, że się uczę, a następnego dnia jakoś zdawałam wielki egzamin z historii. Miałam paczkę przyjaciół, spędzałam całe dnie na dworze, z wiecznie obdrapanymi kolanami. Dziś, kiedy szykuję się na jakieś oficjalne wydarzenie, czasem myślę: „Kurde, muszę założyć dłuższe buty, bo mam blizny na kolanach”. Ale potem przychodzi refleksja – to przecież część mojej przeszłości. Te ślady na skórze, blizny na rękach od wspinania się na drzewa, upadków na rowerze – to wszystko opowieść o tym, kim byłam. I zaczęłam to lubić. Zdarza się, że idę na galę, patrzę na te ślady i uśmiecham się – niech sobie będą, niech przypominają o tym, skąd jestem.

(Fot. mat. prasowe Universal Music Polska) (Fot. mat. prasowe Universal Music Polska)

Chciałbym teraz nawiązać do innego utworu – „Falochron”. Z mojej perspektywy ta piosenka opowiada o byciu people pleaserem w relacji. Czy traktujesz ją jako przestrogę przed zatraceniem siebie w miłości?

Myślę, że dobrze to nazwałeś, chociaż sama nigdy w ten sposób o tym nie myślałam. Ta piosenka nie jest jednak tylko o byciu people pleaserem, a bardziej o byciu tą „jasną” stroną związku – o oddaniu, które wydaje się czymś naturalnym. Bo przecież to normalne, że ludzie są dla siebie, że kochając, chcemy dawać. Problem pojawia się wtedy, gdy ta równowaga zostaje zaburzona – kiedy zdejmujemy różowe okulary i nagle widzimy, że ta troska działa tylko w jedną stronę. To moment, w którym uświadamiasz sobie: „Ja jestem w stanie poświęcić tak wiele – pojechać, zrobić milion rzeczy, wspierać bez końca – a gdy to ja potrzebuję pomocy, tej drugiej osoby po prostu nie ma”. I właśnie o tym jest ten utwór – o nierówności w relacji, o toksycznym schemacie, który przez lata funkcjonował w Polsce: mężczyzna miał swoje obowiązki, a kobieta miała po prostu „być dla niego”. Ale to się zmienia. I „Falochron” jest taką symboliczną kropką – momentem, w którym ktoś w końcu mówi „dość” i odcina się od tego układu.

Z kolei tytułowy utwór, „Serce”, który zamyka album, brzmi dla mnie jak pieśń o oczekiwaniu na miłość, która nie gaśnie. Jakie emocje chciałaś w nim zawrzeć?

Chciałam spojrzeć na „serce” z innej perspektywy – dla mnie w tej piosence to nie tylko organ czy metafora uczuć, ale konkretne miejsce, pokój. Wyobraziłam sobie swój własny – z długimi zasłonami, ze wszystkim, co w nim jest. I pomyślałam: „Co by się stało, gdyby ktoś realnie tu przyszedł?”. Niektórzy ludzie traktują cudze serce jak hotelowy pokój – wchodzą bez zastanowienia, robią bałagan, a potem wychodzą, nie martwiąc się, kto to posprząta. W hotelu nikt się nie przejmuje, że rozsypał chipsy na łóżku albo wchodzi w butach na wykładzinę. I dokładnie tak samo niektórzy podchodzą do relacji – nie myślą o konsekwencjach, bo to nie oni poniosą ich ciężar. W „Sercu” jest ten moment zawahania – bohaterka wciąż zostawia uchylone drzwi, wciąż ma nadzieję, że ta druga osoba w końcu zachowa się właściwie. Ale on traktuje to jak hostel – wpada na chwilę, wyciera brudne buty w wykładzinę, zostawia kubki i wychodzi, nawet nie zamykając za sobą drzwi.

Brzmi to trochę jak temat, który pojawia się też w innych Twoich utworach.

Tak, trochę tak. Zarówno „Serce”, jak i „Motyl” mówią o krótkotrwałych relacjach, ale z dwóch różnych perspektyw. Bo są takie znajomości, które wpadają w nasze życie na chwilę i zostawiają coś cennego – otwierają nam oczy, inspirują. Może ktoś powiedział Ci jedno zdanie w kawiarni o 16:00 i to zmieniło Twój sposób myślenia. Albo poszłaś z kimś na randkę, z której nic nie wyszło, ale on zaraził Cię pasją do wspinaczki i od tej pory to kochasz. To są takie „motyle” – pojawiają się na moment, przynoszą błysk i odlatują. Ale są też tacy ludzie, którzy nie potrafią traktować relacji poważnie. Nie dlatego, że są „na chwilę” – po prostu myślą, że zawsze mogą kogoś wymienić. Przez aplikacje randkowe, przez łatwy dostęp do ludzi w internecie, pojawił się trend traktowania związków jak rzeczy na wymianę. Jeśli coś się psuje – wyrzucasz i bierzesz nowe. I to działa w obie strony, nie tylko faceci tak myślą, kobiety też.

Ale człowiek to nie hotelowy pokój. Nie jest czymś do „zapchania dziury” ani opcją na przeczekanie.

Ludzie zasługują na to, żeby traktować ich jak dom – coś, o co się dba, coś, co się szanuje. A za często wpuszczamy do swojego serca kogoś, kto wchodzi w ubłoconych butach i zostawia za sobą bałagan. I właśnie o tym jest „Serce”.

Chciałbym teraz porozmawiać o warstwie muzycznej. Tworzysz alternatywny pop z elementami rocka, bez mocnej elektroniki i bez autotuna. To świadomy wybór – trochę wbrew trendom na rynku muzycznym?

Nie robię nic na przekór – raczej tworzę w zgodzie ze sobą. To, że moje brzmienie jest inne niż dominujące trendy, jest raczej przypadkiem niż celowym działaniem.

Czyli to po prostu Twoja naturalna estetyka?

Tak, dokładnie. Mam wrażenie, że powinnam się urodzić gdzieś na wsi, mieszkać przy plaży, mieć dwa konie, siedzieć z gitarą, pić kawę i czytać książki na werandzie. To moje marzenie – bycie taką „countryside girl”. I może stąd bierze się moje uwielbienie do żywych instrumentów. Kocham gitary, kocham perkusję, kocham niedoskonałość w muzyce. Uwielbiam to, że każde uderzenie w werbel jest trochę inne – nawet jeśli instrument stoi w tym samym miejscu, w tym samym studiu. Dlatego w moich utworach staram się używać jak najwięcej żywych instrumentów. Oczywiście czasem elektronika lepiej pasuje do kompozycji – np. w „Diamencie” próbowaliśmy dodać perkusję, ale odbierała numerowi lekkość. Więc podejmuję decyzje w służbie piosenki, ale zawsze zależy mi na tym, żeby muzyka miała ten ludzki pierwiastek.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Rozumiem, że ten „ludzki pierwiastek” jest dla Ciebie kluczowy nie tylko w nagraniach, ale i na koncertach?

Tak! To dla mnie bardzo ważne, żeby na koncercie muzyka żyła – żeby moi przyjaciele z zespołu grali na żywych instrumentach, a ja śpiewała na żywo, bez autotuna. Oczywiście, że na scenie wszystko brzmi trochę inaczej niż w studiu – inaczej się śpiewa, inaczej się czuje dany utwór – ale to jest właśnie piękne. Chcę, żeby ludzie słyszeli mnie taką, jaka jestem, a nie tylko zapis dźwiękowy w programie komputerowym. To dlatego nie jestem fanką sampli i gotowych podkładów. Muzyka samplowa też potrafi być piękna, ale trzeba do niej podejść z duszą, z pomysłem. A ja uwielbiam, kiedy muzycy dodają coś od siebie – kiedy ich interpretacja wnosi do piosenki nową energię i emocje. Na przykład w utworze „Serce” na końcu jest wyjątkowa solówka gitarowa, którą zagrał mój gitarzysta z zespołu, Mati. Wysłałam mu inspiracje, nakreśliłam kierunek, ale przede wszystkim powiedziałam: „Zagraj to tak, jak Ty to czujesz”. I to było dla mnie kluczowe – żeby ten moment w utworze miał emocję, prawdę, impuls.

Z nomen omen serca.

Dokładnie! Bo to, co wypływa z emocji, rezonuje z ludźmi. I właśnie na tym najbardziej mi zależy – żeby muzyka była żywa.

Twój album jest niezwykle spójny – nie tylko muzycznie, ale i wizualnie. Jakie obrazy miałaś w głowie, tworząc „Serce”?

Przede wszystkim – i będę do tego wracać, bo wciąż tym żyję – widzę siebie w domku w lesie, w drewnianym studiu przy domu, otoczona ciszą. Ten album właśnie z tej ciszy się wywodzi, z mojego wewnętrznego osadzenia. Po raz pierwszy miałam czas, żeby po prostu pobyć w domu – bez dwóch szkół, bez ciągłego kursowania między Warszawą a Londynem. Mogłam naprawdę wsłuchać się w siebie i zastanowić, co chcę powiedzieć. Choć teksty na płycie skupiają się głównie na emocjach i miłości, każda piosenka ma dla mnie bardzo konkretną myśl przewodnią. Pisząc, zawsze wiem, co chcę przekazać – co chciałabym, żeby ktoś wyniósł z tej piosenki. „Serce” to album, który powstał w momencie mojego życiowego przejścia – z dziewczęcości, bycia studentką, w dorosłość, na własny rachunek w Warszawie. To sprawiło, że ta płyta jest bardziej dojrzała. Podczas jej tworzenia zadawałam sobie mnóstwo pytań: „Po co ta piosenka?”, „Po co to solo?”, „Co chcę przez to powiedzieć?”. Szukając na nie odpowiedzi, lepiej poznałam siebie. Myślę, że to dlatego ten album jest tak spójny – bo powstał z wewnętrznej harmonii, ciszy i potrzeby bycia blisko siebie.

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Skoro mowa o spójności – na płycie znalazły się dwa duety z Piotrami: Ziołą i Roguckim.

Imię Piotr powinno zostać ogłoszone top imieniem zeszłego roku! (śmiech)

Co wniosły ich głosy do tych utworów?

Przede wszystkim energię. Fakt, że obaj mają tak samo na imię to zupełny przypadek, ale obaj są artystami, których bardzo lubię i szanuję – zarówno muzycznie, jak i prywatnie. I to słowo „lubię” jest tutaj kluczowe, bo to wspaniali ludzie z niesamowitą energią.
Piotr Rogucki to dla mnie absolutny idol. Jako dziecko byłam wielką fanką Comy, więc zaproszenie go do współpracy było dla mnie ogromnym zaszczytem. Z kolei Piotrka Ziołę słuchałam w czasie mojego pierwszego rozstania – jego album „Safari” towarzyszył mi w tamtym okresie. Bardzo zależało mi, żeby na płycie byli ludzie, których naprawdę cenię i z którymi mam jakąś relację. Czasem zdarza się, że w utworach pojawiają się gościnne występy, które na papierze wyglądają świetnie, ale muzycznie nie rezonują. Mam wrażenie, że w muzyce słychać, czy między artystami jest iskra, czy jest jakaś nić porozumienia.

Z Piotrkiem Ziołą znaliście się już wcześniej?

Tak, ale nie aż tak dobrze. Kiedy zapytałam go o gościnny występ, od razu się zgodził. A potem... rozmawialiśmy przez telefon przez trzy i pół godziny! Siedziałam wtedy w wannie i wyszłam z niej totalnie pomarszczona. (śmiech)

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Wyglądałaś jak stuletnia staruszka?

Albo jak żaba wyjęta z wody! (śmiech) Podczas tej rozmowy omówiliśmy cały koncept utworu. Opowiedziałam mu, że „Motyl” jest dla mnie o osobie, która przylatuje i odlatuje – bo taki ma cel w życiu, jak tytułowy motyl. Piotrek od razu się w to wciągnął, dodał swoje spojrzenie, a potem wspólnie dopracowaliśmy jego zwrotkę, żeby idealnie pasowała do tej historii. I właśnie dlatego ten utwór działa – bo oboje chcieliśmy, żeby był jak najlepszy. On zrozumiał przekaz, znalazł w nim siebie, poczuł to. Podobnie było z Piotrkiem Roguckim – znaliśmy się wcześniej, lubiliśmy i już od dawna mówiliśmy, że kiedyś musimy coś razem zrobić. Nie wyobrażałam sobie, żeby na płycie pojawił się ktoś, kogo w ogóle nie znam. Dla mnie ważne jest, żeby z artystą, który śpiewa w mojej piosence, mieć jakąś wspólną przestrzeń, punkt styczny. To sprawia, że utwór jest prawdziwy, a nie tylko przypadkową współpracą.

Wiem, że cenisz autentyczność – u siebie i u innych. Czy w polskiej branży muzycznej łatwo jest pozostać sobą, czy jednak pojawia się presja, by dopasować się do oczekiwań?

Myślę, że tylko autentyczność naprawdę się broni. Przeszłam przez różne etapy – propozycje utworów, które nigdy nie ujrzały światła dziennego, pomysły na wizerunek, które nie były moje. Dla mnie wszystko musi przychodzić naturalnie.
Nawet z TikTokiem tak było. Słyszałam: „Julia, musisz nagrywać TikToki, jesteś zabawna, może zacznij wrzucać śmieszne filmiki”. Ale ja uwielbiam rozmawiać w takich rozmowach jak ta – z ludźmi, nie do aparatu. Nie potrafię być wtedy naturalna i przekazywać myśli w sposób, który czułabym się komfortowo publikować. Wiedziałam jednak, że jeśli mam się polubić z TikTokiem, to muszę znaleźć na to swój sposób. I znalazłam! Uwielbiam robić zdjęcia – sobie, światu wokół mnie, rzeczom związanym z moją muzyką. Teraz naprawdę sprawia mi frajdę wrzucanie treści na TikToka, a dla wielu artystów to największa zmora.

Czyli kluczem do sukcesu w branży jest bycie sobą?

Tak, i widać to po tych, którzy są na szczycie. Daria Zawiałow, bracia Kacperczyk, Mrozu, Dawid Podsiadło, Vito Bambino – oni wszyscy osiągnęli sukces dzięki swojej autentyczności. Weźmy Mateusza (prawdziwe imię Vito Bambino – przyp. red.). On na scenie jest dokładnie taki sam jak poza nią. Na backstage'u gadamy, śmiejemy się, on daje mi bluzę Bitaminy, bo wie, że jestem fanką. To samo Kacperczyki – znam ich prywatnie, a do tego mój pianista gra w ich zespole. Śmiejemy się, że mi go „ukradli”. Ale to po prostu dwaj normalni, zajarani muzyką goście. Ubierają się tak samo na scenie, jak na jam session w Spatifie. Dlatego uważam, że najważniejsze jest być sobą. Śpiewać o sobie, nie udawać, nie wpisywać się w trendy na siłę, nie kopiować pomysłów z zagranicy. To, co wyróżnia innych artystów, działa, bo jest ich własne. Ślepe podążanie za modą nie ma sensu, bo to, co dla jednej osoby jest charakterystyczne, dla kogoś innego może być tylko kopią.

Studiowałaś songwriting i wokal w Londynie. Jak te studia wpłynęły na Twoje podejście do tworzenia muzyki? Czy z perspektywy czasu uważasz, że w Polsce miałabyś te same możliwości rozwoju?

To jest kompletnie nie do porównania. Polska i Anglia to dwa różne światy – i to nie tylko w kontekście muzyki. Tam wszystko działa inaczej – począwszy od ruchu drogowego, przez sposób otwierania okien, aż po osobne kurki z ciepłą i zimną wodą. To drobne rzeczy, ale składają się na zupełnie inny sposób życia.

Miałaś wrażenie, że w Londynie zaczynasz od zera?

Zdecydowanie. Po angielsku myślę inaczej, czuję się trochę inną osobą. Tam nikt nie zna mojej przeszłości, moich znajomych z gimnazjum, nie ma wspólnego kontekstu. Ludzie poznali mnie jako Julkę, która ma 21 lat i właśnie zaczyna studia. To było piękne doświadczenie – budowanie się od nowa. W Londynie otoczyłam się międzynarodowym kolektywem ludzi z różnych światów. Ktoś pochodził z małej wioski pod Rzymem, ktoś inny pół życia spędził w wielkiej willi w Irlandii, a jeszcze ktoś dorastał w Grecji.

Brzmi to jak wielki crossover episode.

Tak. jakby ktoś połączył postaci z Disney Channel, Cartoon Network i Nickelodeon w jednym miejscu.

Jak to wpłynęło na Twoje spojrzenie na muzykę?

Otworzyło mi głowę na to, jak wiele jest sposobów na tworzenie. Muzyka to nie tylko pisanie piosenek dla siebie – to także muzyka filmowa, której uczyłam się na studiach. To było niesamowite! Pisaliśmy muzykę do krótkich, niemych filmów, gdzie dźwięk musiał w pełni oddać akcję. Miałam na przykład bajkę o dinozaurze i lisie. Każda postać miała swój motyw muzyczny – lisowi przypisane były skrzypce, dinozaura „reprezentowały” flety. Widz, oglądając film, zaczynał intuicyjnie rozumieć, że jeśli słychać skrzypce, to zaraz pojawi się lis. A jeśli dinozaur wykonywał jakiś ruch, to muzyka go podkreślała. W ten sposób dźwięk stawał się narracją.

Brzmi bardzo kreatywnie!

Tak, i nauczyło mnie to, jak budować relacje muzyką. Teraz zwracam uwagę na to, czy instrumenty w moich piosenkach wzmacniają przekaz tekstu – czy są dla niego odpowiedzią, czy może tworzą kontrast. To było jedno z najważniejszych odkryć podczas studiów w Londynie.

W jednym z wywiadów wspominałaś, że w polskiej szkole podcinano Ci skrzydła, nie pozwalając łączyć nauki z rozwojem kariery. Chodziło między innymi o egzamin, którego nie pozwolono Ci przełożyć, mimo że miałaś w tym samym dniu ważny koncert. Jak to wpłynęło na Twoją determinację w działaniu w tej branży?

To było ogromne rozczarowanie. Muzyka to niezwykle trudny zawód, podobnie jak aktorstwo czy inne dziedziny artystyczne. Szkoła nie daje Ci gotowej ścieżki do sukcesu, a tym bardziej nie uczy, jak się w tej branży odnaleźć. Wokalistyka estradowa, jak sama nazwa wskazuje, to zawód oparty na występowaniu na scenie. Aby w ogóle mieć szansę zarabiać na muzyce, trzeba włożyć w to mnóstwo pracy. I kiedy w końcu uda się zdobyć szansę na występ u boku znanych artystów, zamiast wsparcia, szkoła stawia przeszkody.

To znaczy?

W moim przypadku sytuacja była absurdalna. Byłam równocześnie na studiach muzycznych, gdzie miałam powtarzające się przedmioty, takie jak historia muzyki czy wokal. Zamiast docenić, że ktoś z ich uczniów rozwija się zawodowo, promując tym samym szkołę, robiono mi pod górkę. W końcu w niemal każdym wywiadzie pojawiają się pytania o moje wykształcenie muzyczne i o to, czy warto studiować w konkretnych placówkach. To mogła być dla nich dobra reklama, a mimo to nie chcieli mi pomóc. Szkoła powinna wspierać swoich uczniów, zwłaszcza gdy ktoś zaczyna odnosić sukcesy. To nie było jakieś przypadkowe wydarzenie, tylko ważny moment w mojej karierze. Występowałam na festiwalu Babie Lato u boku Natalii Kukulskiej. Na scenie towarzyszyły mi również inne uznane artystki, jak Margaret, która przez lata była dla mnie inspiracją. Poprosiłam o przełożenie egzaminu, mając tryb indywidualny, a mimo to spotkałam się z totalnym brakiem zrozumienia. Nie tylko odmówiono mi tej możliwości, ale jeszcze traktowano mnie z ironią i cynizmem.

Jak myślisz, skąd taka postawa?

Nie wiem, czy to wynikało z zazdrości, czy po prostu z niechęci do zmian, ale było to dla mnie bardzo przykre. Szkoła powinna być dumna, że jej uczniowie osiągają sukcesy. Byli tam naprawdę wspaniali nauczyciele, jak pan Paweł od teorii muzyki, który przekazał mi ogromną wiedzę i pasję. Niestety, system i zarządzanie tą szkołą były przedpotopowe. W efekcie osoby, które naprawdę próbują przebić się na scenie muzycznej, często są zmuszane do odejścia ze szkoły. Nie dlatego, że sobie nie radzą, ale dlatego, że nie mogą jednocześnie rozwijać kariery i spełniać wszystkich szkolnych wymogów. To absurdalne, zwłaszcza w placówce, która ma przygotowywać do zawodu artysty. Cieszę się, że na niektórych uczelniach pojawiły się biura karier, ale wciąż brakuje realnego wsparcia dla tych, którzy chcą się utrzymywać z muzyki.

To musiało być trudne, ale podjęłaś ważną decyzję, która – patrząc z perspektywy czasu – była słuszna. Chciałbym teraz wrócić do tematu emocji w Twoich tekstach. Twoje piosenki są bardzo introspektywne – opowiadają o miłości, tęsknocie, rozstaniach, powrotach. Czy muzyka pomaga Ci oswajać ból i zamieniać go w coś twórczego?

Zdecydowanie tak. W mojej grupie przyjaciół mamy nawet taki żart, że „to przyda się dla fabuły” – czyli że każde przeżycie może stać się inspiracją do piosenki. Czasem, gdy waham się, czy coś zrobić, myślę: „A co tam, będzie materiał na nowy numer!”. I nie chodzi tylko o miłość – od ponad półtora roku jestem w szczęśliwym związku – ale również o różne życiowe doświadczenia. Muzyka to przestrzeń, gdzie można nadać emocjom formę i pozwolić innym się z nimi utożsamić.

Muzyka to dla ciebie także forma zamykania pewnych rozdziałów w życiu?

Dokładnie. Śmieję się czasem, że mam etapy w życiu – był „Motyl”, skończył się, teraz „Diament”. Piosenki są dla mnie jak wpisy w pamiętniku. Gdy coś zapiszę, czuję, że to już zamknięte. Tak samo jest z muzyką – kiedy o czymś napiszę, to już to przeżyłam, przetworzyłam i mogę iść dalej. Teraz pracuję nad piosenką o niedopowiedzeniach w relacjach. Miałam w życiu sytuacje, gdy z kimś się mijałam – raz ktoś był w związku, innym razem ja, a czasem życie po prostu nie sprzyjało. To relacje, które nigdy nie miały właściwego momentu. Może to jest ta osoba, którą spotykasz po latach i myślisz: „No wreszcie”. Odnosi się to też do mojego obecnego związku. ostatecznie się udało, ale mój chłopak i ja przyjaźniliśmy się od 14. roku życia i długo się mijaliśmy. Zdarza się też, że po latach ktoś mówi: „Byłem w tobie zakochany”, a druga osoba odpowiada: „Ja też”, tylko wtedy nikt nie miał odwagi tego powiedzieć. Każdy chyba miał taką sytuację, ale nie ma wielu piosenek o tym, a przynajmniej ja na takie nie trafiłam.

(Fot. mat. prasowe Universal Music Polska) (Fot. mat. prasowe Universal Music Polska)

Jak wygląda u Ciebie proces pisania takich utworów?

To zabawne, ale ja piszę teksty trochę jakbym pracowała w biurze. Otwieram komputer i zapisuję wszystko, co mi przychodzi do głowy – to mogą być dziesiątki, czasem nawet 70 różnych zdań powiązanych z daną sytuacją. Potem je numeruję, analizuję i układam w spójną całość. Tak na przykład powstał „List do niej” – piosenka skierowana do kogoś, kogo jeszcze nie znam.

Właśnie miałem zapytać o ten utwór.

O! Pisząc „List do niej”, rzeczywiście miałam na myśli list do przyszłej dziewczyny mojego byłego chłopaka – kogoś, kogo nie znam i nie wiem, czy już istnieje. Zawiera on pytania, które zadawałam sobie w tamtym czasie – jaka ona będzie? Czy również będzie z Warszawy? Czy będzie lubiła zespół Men I Trust? Może kiedyś przypadkiem spotkam ich razem na ich koncercie? A może nawet będzie miała na imię Julia, bo to jedno z najbardziej pospolitych imion w moim pokoleniu? To wszystko to trochę takie moje urojeniowe myśli – zastanawianie się, czy ona usłyszy te same wyznania, czy odwiedzą tę samą knajpę, do której mnie zabrał. Lubię mieć takie odniesienia, a potem szukam odpowiednich momentów i metafor, by je przyszyć do piosenki.

Chciałem zapytać o tę ciekawą perspektywę, w której zwracasz się do kogoś, kto wszedł na Twoje miejsce. Teraz już wiem, że ten utwór był skierowany do osoby hipotetycznej. Ciekawi mnie jednak, czy w życiu prywatnym miałaś kiedyś ochotę naprawdę napisać taki list?

Miałam nawet styczność z dziewczyną, z którą później spotykał się mój były chłopak. Pamiętam, że było mi przykro, bo wiem, że nie potraktował jej dobrze. I właśnie o tym są te wersy – o nadziei, że może dla niej się w końcu zmieni. Ta piosenka nie jest pełna zazdrości czy złych emocji, to nie jest opowieść o knuciu i szyciu laleczki voodoo dla nowej dziewczyny byłego. To bardziej list od kobiety do kobiety. Jednak jedyna sytuacja, w której rzeczywiście mogłabym napisać taki list, to gdybym naprawdę czuła, że muszę kogoś przestrzec. Dlatego ten list w piosence pozostaje niewysłany, a jego puentą jest właśnie nadzieja, że on się zmieni, że zamieni egocentryczne „ja” na „my”. To również nawiązanie do mojej innej piosenki – „My”.

Rozumiem.

Tekst zawiera pytania, które mogą pojawiać się w głowie nowej dziewczyny: czy też odczuwa niepokój, gdy on się zamyśla? Czy też musi się cały czas domyślać, o co mu chodzi? To trochę jak rozmowa między dwiema byłymi partnerkami, które nagle odkrywają, że mają podobne doświadczenia – „Mi też tak robił”, „Wiedziałam, że tak będzie”. Ta piosenka to czysta ciekawość, nie ma w niej zawiści. Zdarzyło mi się nawet otrzymać wiadomość od byłego chłopaka: „Odebrałem swoją dziewczynę z lotniska i w radiu leciało »Bezsensownie«”. W tej piosence śpiewam przecież: „Czy mój kawałek leciał w późną noc, kiedy podwoził cię pod dom”. Więc moje teksty wynikają bezpośrednio z życia. Miałam już różne konfrontacje i zawsze, przynajmniej z mojej strony, były one pozytywne. Jeśli ktoś jest moim byłym, to nie widzę w tym żadnej rywalizacji – życie idzie dalej. Czasem wręcz ekscytuje mnie poznanie kolejnej dziewczyny i odkrycie, że mamy coś wspólnego. Może też jest otwarta, może mówi dużo – to drobiazgi, ale dostrzeganie tych podobieństw jest dla mnie intrygujące. Ta piosenka jest właśnie o tej ciekawości i trochę o takich moich urojeniach.

To niesamowite, że wspomniałaś o tej sytuacji z lotniskiem, bo miałem przygotowane pytanie: kiedy piszesz o kimś w piosence, czy ta osoba o tym wie? Miałaś sytuację, w której ktoś rozpoznał siebie w tekście i odezwał się do ciebie?

Myślę, że niektórzy się domyślają. Ale są też tacy, którzy są pewni, że dana piosenka jest o nich… a wcale tak nie jest.

To ciekawe, bo to działa w dwie strony.

Dokładnie. Pamiętam, że kiedyś jeden chłopak zapytał mnie, czy piosenka "Biegnę" jest o nim. A w ogóle nie była! Moje teksty nigdy nie są wprost – nie piszę „Ej, Jasiek, byłeś zły”, tylko zawsze jest tam jakieś niedopowiedzenie.

Twój styl pisania jest bardziej poetycki. To nie jest jak w rapie, gdzie często używa się ksywek i robi diss tracki. Ale to już zupełnie inna kultura i gatunek.

Tak, ale wiesz co? Myślę, że są też osoby, które domyślają się, że coś jest o nich, ale nie chcą się przyznać. Albo boją się zapytać, żeby nie wyjść na zbyt pewnych siebie.

Bo mogą usłyszeć: „Stary, nie schlebiaj sobie, nie pisałam o tobie piosenki”.

Dokładnie! Ostatnio mój przyjaciel powiedział: "Julka, wyobraź sobie, że ci ludzie jadą samochodem, śpiewają twoją piosenkę i nawet nie mają pojęcia, że to jest o nich." I myślę sobie, że to całkiem możliwe!

To musi być zabawne uczucie.

Tak! I myślę, że jeszcze powstanie wiele piosenek o ludziach z przeszłości. Czasem wracam do jakichś historii, których wcześniej nie umiałam ubrać w słowa. Albo tworzę teksty o osobach z przyszłości – takich, których jeszcze nawet nie znam. Więc pewnie wiele osób nigdy się nie dowie, że byli inspiracją. Albo wszystkie tajemnice ujawnię się dopiero w moim testamencie. Napiszę wtedy: „My” było o... , „Znowu sam” o... , i kiedy już będę leżeć jak mumia, wszyscy poznają prawdę! (śmiech)

Proszę akceptuj pliki cookie marketingowe, aby wyświetlić tę zawartość YouTube.

Na trackliście „Serca” znajduje się także bonusowa, francuska wersja „My”, dostępna wyłącznie w fizycznym wydaniu albumu. Skąd ten pomysł?

Pomysł zrodził się z mojej wieloletniej fascynacji Francją i językiem francuskim. Odkąd miałam 15 lat, uwielbiałam francuską kulturę, a Paryż był moim wymarzonym miejscem na wakacje. Spełniłam to marzenie – pojechałam tam z moją najlepszą przyjaciółką i naszymi mamami, a później odwiedziłam Paryż ponownie, już sama. W liceum uczyłam się francuskiego na zaawansowanym poziomie, dzięki czemu do dziś bardzo dobrze rozumiem ten język. Zresztą, często śmiejemy się, że gdy Mattia i Elie (Rosinski, członkowie zespołu BeMy - przyp. red.) rozmawiają po francusku, potrafię z kontekstu wyłapać naprawdę dużo. Moja miłość do francuskiej muzyki również ma długą historię – Claire Laffut była jedną z moich idolek, a La Femme to pierwszy zespół, którego byłam wielką fanką. Jeździłam na ich koncerty i miałam nawet okazję poznać Marlona Magnée.

Jak doszło do waszego spotkania?

To było bardzo zabawne! Na oficjalnym profilu La Femme na Instagramie zobaczyłam zdjęcie Pałacu Kultury z podpisem „What's up, Warsaw?”. Oczywiście od razu napisałam, pytając, czy planują jakiś koncert. Po pół godziny dostałam odpowiedź: „Nie, jestem tu na ślubie, mam cztery godziny wolnego”. Nie byłam pewna, kto dokładnie odpisuje, ale zasugerowałam, że jeśli potrzebuje przewodnika, to chętnie się spotkam. I nagle – wiadomość: „Super, spotkajmy się!”. Umówiliśmy się w Warmucie (restauracja w centrum Warszawy – przyp. red.), gdzie czekał na mnie sam Marlon Magnée – mój ulubiony wokalista! Siedział tam z walizeczką, sam. Spędziliśmy razem osiem godzin, spacerując po mieście, jedząc pierogi i rozmawiając o najróżniejszych rzeczach. Puszczałam mu swoje piosenki... To było naprawdę surrealistyczne i cudowne przeżycie.

To rzeczywiście brzmi jak spełnienie marzeń! A jak to się stało, że wybór padł na „My”?

Do pomysłu nagrania czegoś po francusku popchnęli mnie chłopaki z BeMy. Na Instagramie publikują krótkie francuskie wersje różnych piosenek, więc zaczęło się od „Znowu sam” i „Motyla”. Ludzie byli zachwyceni – pisali, że świetnie brzmię w tym języku i pytali, czy nagram pełną wersję jakiejś piosenki po francusku. Pomyślałam, że to dobry pomysł i zaczęłam się zastanawiać, który utwór byłby do tego odpowiedni. Zapytałam też moich fanów o zdanie i niemal jednogłośnie wskazali „My”. Kiedy zaczęliśmy nagrania, wszystko zgrało się idealnie – to brzmiało tak naturalnie, jakby ta piosenka od początku była stworzona w tym języku. Dlatego znalazła się na fizycznym wydaniu albumu jako bonus. To dla mnie ogromne spełnienie marzeń – w końcu mogłam spróbować swoich sił w śpiewaniu po francusku w autorskim utworze, a nie tylko w „La Vie En Rose” na konkursach piosenki francuskiej. Swoją drogą, brałam udział w wielu takich konkursach i nawet wygrywałam Grand Prix. Kolejnym moim marzeniem jest pomieszkać w Paryżu – już zapowiedziałam to mojemu chłopakowi, więc mam nadzieję, że uda się je spełnić chociaż na półtora miesiąca w przyszłym roku!

Na koniec – gdybyś mogła zostawić jeden wers ze swojego nowego albumu na ścianie budynku w centrum miasta, który byś wybrała?

Myślę, że byłby to wers z „My”. Ta piosenka jest mi szczególnie bliska i widzę, że mocno zarezonowała ze słuchaczami. Znalazła się też w filmie „Nieprzyjaciel”, jako główny motyw muzyczny. Jeśli miałabym wybrać jeden fragment, to pewnie refren: "Wiem, że mam w tobie swoje miejsce, wiem, że też mnie szukałeś wszędzie". Albo ten wers, nad którym długo myślałam: „Myślałam, że nie ciągnie już do znanych rzek, ale to inny prąd i z nim dziś płynąć chcę”.

Mam nadzieję, że Twoi słuchacze poczują, że „Serce” to też ich miejsce – że będą się przy nim świetnie bawić, wzruszać, przeżywać je tak, jak ja przeżywałem ten album.

Bardzo mi miło to słyszeć! Oczywiście zapraszam do mojego „Serca” – jest otwarte dla wszystkich. I na trasę koncertową, w którą właśnie ruszamy.

Zalia, właściwie Julia Zarzecka, urodziła się 29 października 2000 roku w Warszawie. Jest piosenkarką, autorką tekstów i kompozytorką, a także absolwentką Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Henryka Wieniawskiego w Warszawie oraz BIMM Institute w Londynie. Wydała dwa albumy: debiutancki „Kocham i tęsknię” (2022) oraz „Serce” (2025).

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze