Codzienne zakupy w pobliskim supermarkecie dawno nie były tak zabawne. O roli w serialu komediowym „Gąska” opowiada Tomasz Kot, czyli Włodek.
Sądzisz, że Włodek, kierownik tytułowej „Gąski”, byłby zadowolony z wyniku wyborów prezydenckich w USA?
Myślę, że tak. Ale on ma w sobie tak wielką miłość do Ameryki, że tak naprawdę cieszyłby się, gdyby wygrał ktokolwiek. Bo wybory to święto demokracji, pokaz siły i stabilności. Włodek to jest facet, który zatrzymał się mniej więcej w latach 90., i to mnie w nim najbardziej zafascynowało.
Sam pamiętam ten czas – koniec komuny i Okrągły Stół, aurę nowoczesności, jaka się wtedy unosiła nad każdym, kto miał coś ze Stanów. Ameryka była wtedy dla nas, chłopaków, ogromnie istotna. Jest taka scena w filmie „Krwawy sport”, który oglądałem jeszcze na kasecie VHS, kupionej na jakiejś giełdzie, gdzie Jean-Claude Van Damme przechodzi i ktoś krzyczy do niego: „OK, USA”. Przerzucaliśmy się tym tekstem w podstawówce aż do znudzenia. Mam przed oczami jeszcze taki obrazek, kiedy dostałem dżinsową katanę, absolutnie luksusowy towar. Nie pamiętam skąd, ale miałem też farbki do ubrań – białą, czerwoną i niebieską. A ponieważ moim największym marzeniem było dostać się do liceum plastycznego, wyciąłem sobie z kartonów ludzika z logo NBA i całymi dniami malowałem go warstwami na tej katanie. Wszyscy mi jej potem zazdrościli.
No ale mamy 2024 rok, Włodek jest mniej więcej moim rówieśnikiem, a kiedy na niego patrzę, to myślę, że on wcale nie wyrósł ze swojej katany. I tak mu już chyba zostanie.
To tłumaczy, skąd w nim tyle wręcz dziecięcego optymizmu. A może powinnam powiedzieć „amerykańskiego”. W końcu keep smiling to nadal slogan, który najbardziej kojarzymy ze Stanami. Twój bohater przypomina mi trochę pozytywnie zmotywowanego trenera drużyny piłkarskiej z innego serialu – „Ted Lasso”. Nawet wąsy mają podobne.
Sporo dobrego o nim słyszałem, ale ten seans jeszcze przede mną, mam go na półce oczekujących. Mogę natomiast powiedzieć, że kiedy z reżyserem Maćkiem Buchwaldem ustawialiśmy na początku serial i poszczególne postaci, to kluczem do zrozumienia Włodka było dla nas to, co pada zdaje się nawet w trailerze – że jest chłopcem opuszczonym przez ojca, który wyjechał do Ameryki i znalazł sobie tam nową rodzinę. Dlatego on, już jako dorosły, wymyślił, że stworzy najbardziej amerykański sklep w Polsce, będzie większym Amerykaninem niż jego ojciec w Stanach. Wychodzi mu to bardzo komiksowo, momentami nawet groteskowo i żałośnie, ale myślę, że ten amerykański optymizm jest charakterystyczny dla wszystkich postaci z „Gąski”. No może poza główną bohaterką, graną przez fantastyczną Olę Grabowską, która jest okiem widza, kimś „normalnym”, kto przyszedł tam pracować i trochę krzywo patrzy na to, co tu się wyprawia. Wszyscy oni mają podobny rys, rodzaj wewnętrznego wariactwa, skrywającego jakąś smutną historię. Włodek na przykład co jakiś czas musi zmienić portret, który wisi w jego gabinecie – obok jego zdjęcia i obok flag Stanów Zjednoczonych.
Zapamiętałam Elona Muska i Marka Zuckerberga…
No jeszcze król Jeff Bezos! Włodek ich wszystkich oczywiście uwielbia, nie dociera do niego, co mówią młodzi, że tak się już dawno nie prowadzi biznesu i nie traktuje ludzi.
Te sceny są w ogóle tak świetnie napisane, że często nie byliśmy w stanie tego zagrać na poważnie. Poziom absurdu na planie był już tak spiętrzony, że dwa razy koledzy z planu mówili: „Sorry, Tomek, będę teraz patrzył w inną stronę, bo inaczej nie udźwignę”. I ja miałem tak samo. Borys Szyc użył kiedyś cudownego określenia na to, co trzeba wtedy zrobić ze swoim umysłem i z twarzą: „mleko w oku”. Więc czasem musiliśmy zrobić mleko w oku, żeby dotrwać do końca ujęcia.
Mieliśmy też na planie zabawę w „co Włodek by powiedział”, niezwykle uruchomiła mi wyobraźnię. Co chwilę wymyślałem jakieś Włodkowe bzdury, część z nich weszła nawet do serialu.
Nie mów, że to ty wymyśliłeś mój ulubiony tekst o „polach marzetaku”, czyli efekt Włodkowej analizy słowa „marzenie”, które zamiast „nie”, powinno jego zdaniem mieć w sobie „tak”…
Przyznaję się bez bicia: „marzetak” jest mój. Uwielbiam zabawy słowem, odkąd zobaczyłem po raz pierwszy „Za chwilę dalszy ciąg programu” Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny. Katowałem nimi potem swoją rodzinę i kolegów, ale komentarze były raczej w rodzaju: „Stary, przestań, to nawet nie jest śmieszne”. Do dziś sprawia mi to dużo frajdy.
Na początku było mi trudno w ten wasz absurd się wkręcić, ale ostatecznie polubiłam absolutnie wszystkich pracowników Gąski. Na czele z Dominiką, menadżerką sklepu, która jako jedyna (poza żoną Włodka) dba o to, by ten interes w ogóle jakoś funkcjonował i był opłacalny.
No a czy nie jest tak często w naszych domach? Tata ma jakieś wizje, ale to mama dba, by one w ogóle trzymały się realiów. Jeśli chodzi o Domi, to ona wygląda na ostrą, ale w sumie jest wobec całego zespołu bardzo opiekuńcza.
Magda Koleśnik zresztą świetnie to oddaje, wymyśliła, że Domi była kiedyś – co tu dużo mówić – dresiarą, która przeszła pewien awans społeczny i chce swoim ludziom udowodnić, że można piąć się w górę. Bo my wszyscy tak naprawdę jesteśmy z tego samego osiedla – jednemu życie ułożyło się tak, a drugiemu inaczej.
To w sumie ujmujące, że Włodkowi mniej zależy na tym, by sklep przynosił zyski, a bardziej, by miło się tu pracowało. Odetchnęłam z ulgą, bo myślałam, że będzie to raczej czarna komedia o wyzysku pracownika.
Masz rację, ta jego nieporadność jest w jakiś sposób bezpieczna. To nie jest tak, że oglądamy na ekranie mobbera. Żałuję, że nie mogę tu podać konkretnych przykładów, ale nie chcę psuć czytającym przyjemności z oglądania…
Mimo że wasi bohaterowie znajdują się często w głębokiej dziurze, by nie powiedzieć dosadniej, to po obejrzeniu każdego odcinka zostaje w widzu jednak coś w rodzaju uniesienia emocjonalnego, podniesienia na duchu. Bardzo tego ostatnio potrzebujemy. Potrzebują tego także sami Amerykanie. W moim ulubionym „Podkaście amerykańskim” padło ostatnio zdanie, że optymizm stał się w Stanach towarem deficytowym.
Pewnie dla jednych tak, ale może inni są szczęśliwi? Pytanie, czy ten ich optymizm był wcześniej autentyczny. Bo możemy się wszyscy nakręcać tym, że jest świetnie i pławimy się w sukcesie, ale jeśli wcale tak nie jest?
Mimo to mam wrażenie, że my, Polacy, nadal mamy w sobie bezkrytyczny zachwyt Stanami i kompleks Zachodu. Też to czujesz?
Nie znajduję w sobie już tego nastoletniego entuzjazmu, ale moje pokolenie ma ciągle zakodowane, że Zachód jest niedoścignionym wzorcem. Tymczasem – mówiąc najuczciwiej, jak mogę, bo bywałem w Stanach, a ostatnio spędziłem miesiąc we Włoszech, kręcąc film „Wersja Judasza” w międzynarodowym gronie – naprawdę nie mamy czego im zazdrościć. Może dlatego, że trzymałem się z dala od turystycznych szlaków, wcale nie miałem poczucia, że to jest ten mityczny Zachód, gdzie drogi są równe i wszędzie jest Internet.
Było wręcz odwrotnie. Czasem naprawdę żałowałem, że Włosi nie są tak ogarnięci jak my. Może głoszę tu herezję, ale pod względem logistyczno-technicznym żyjemy w całkiem fajnym kraju.
Rolą w „Gąsce” wracasz do swoich początków? W końcu produkcją, w której po raz pierwszy dałeś się zapamiętać, był serial „Camera Café”. Od tego się zaczęło.
Często słyszę: „Tomek, powinieneś robić więcej komedii”, „Tomek, dlaczego nie wykorzystują cię w tym gatunku?”. Prawda jest taka, że trochę się sparzyłem po kilku nieudanych filmach, które miały być zabawne… Mówię o „Wyjeździe integracyjnym”, „Ciachu”... Nie mam z tym jakiegoś wielkiego problemu, to część mojej drogi – z każdej porażki też się czegoś uczę, wyciągam wnioski. Natomiast kiedy przyszła propozycja zagrania w nowym serialu Buchwalda, od razu pomyślałem: „O kurde, to jest to!”. Zwariowałem, kiedy rok temu zobaczyłem jego „1670”. Kamera dokumentalna u szlachcica w domu – no bez jaj, to było genialne!
Ale masz rację, do Warszawy pierwszy raz przyjechałem za sprawą „Camera Café”. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i byłem bardzo naturalnym chłopcem. Wiele z tamtego Tomka we mnie odżyło, jakoś tak się pozytywnie odpaliłem.
A że zbiegło się to z cięższym czasem w moim życiu, to czułem się niemal jak w sanatorium albo jednej wielkiej komorze tlenowej. Mam nadzieję, że „Gąska” się spodoba, bo mieliśmy tam naprawdę cudowny czas i bardzo się polubiliśmy.
Tomasz Kot, rocznik 1977. Pochodzi z Legnicy. Zagrał w takich hitach, jak: „Skazany na bluesa”, „Bogowie”, „Akademia pana Kleksa”, „Niebezpieczni dżentelmeni” czy „Kulej. Dwie strony medalu”. Drzwi do międzynarodowej kariery otworzyła mu „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego. W 2025 roku na premierę czekają m.in.: „Kleks i wynalazek Filipa Golarza”, „Pojedynek” i „Wielka Warszawska”, w których występuje.